Amerykańska firma Marvel Comics w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych rozpoczęła kreację wielu tzw. „superbohaterów" — ludzi o ponadprzeciętnych zdolnościach, których celem stać się miała obrona ludzi, miasta, państwa (USA) i świata. W czasach wielkiej niepewności atomowej scenarzyści i rysownicy Marvela głowili się nad postaciami, których wyróżniałyby ponadludzkie zdolności, a jednocześnie pokochaliby ich przeciętni ludzie widząc w nich pewną nadzieję na bezpieczniejsze jutro. Jednym z najaktywniejszych i najbardziej płodnych twórców wydawnictwa był i jest Stan LEE — nowojorczyk z pochodzenia. To on właśnie czterdzieści lat temu zapoczątkował tzw. „Erę komiksów Marvela". Wykreował między innymi takie superpostacie jak: Spider-Man, The Fantastic Four, Daredevil, Iron Man, The Incredible Hulk. Ogromna rzesza wielbicieli jego komiksów ceni najbardziej tego twórcę za umiejętność połączenia w każdej stworzonej przezeń postaci superzdolności (każdy z nich posiada inny typ nadludzkich umiejętności) oraz jak najbardziej ludzkiej jej natury, wraz ze wszystkimi słabościami przeciętnego człowieka. Peterowi Parkerowi (Spider-Man) i Mattowi Murdockowi (Daredevil) przychodzi borykać się na co dzień z własną podwójną osobowością. Z jednej strony odczuwają wielkie powołanie w trosce o dobro ludzkości, z drugiej o to aby wyrzucić śmieci, posprzątać mieszkanie, czy odwiedzić rodzinę, jeżeli takową mają. Jak twierdzą specjaliści i rysownicy komiksów, taka kreacja superbohaterów pozwala społeczeństwu na umieszczenie w nich wszelkiej troski o bezpieczeństwo oraz na utożsamienie się z nimi, ponieważ przeżywają choćby te same zawody miłosne, co przeciętny mieszkaniec planety. Stan Lee od lat 80-tych troszczył się o to, aby „ożywić" swych „superbohaterów". I tak oto powstało wiele seriali animowanych opartych na przygodach Spider-Mana czy X-Mana. Ostatnie dziesięciolecie XX wieku przyniosło nam już filmowe adaptacje komiksów S. Lee (i nie tylko jego). Zbyt wiele czasu trwałoby prześledzenie wszystkich filmów i seriali o Hulkach (Marvel), Supermanach (DC-Comics), Batmanach (również wydawnictwo DC-Comics), itp. Warto jednak zwrócić uwagę na trzy ostatnie hity kinowe będące kolejnymi próbami przeniesienia na ekran komiksowych wizji Stana Lee. Filmy a' la Marvel lub po prostu filmy Marvela. Pomijając dwie części „X — Mena" Bryana Singera (pierwsza z 2000 roku, druga z 2003), czyli przygód dobrych i złych gangów zmutowanych ludzi, skupmy się może na bardziej ciekawszych i samotnych postaciach, jak Spider-Man, Daredevil oraz Hulk. Ten ostatni posłuży mi za przykład, że można i da się naprawdę dobrze w sposób komercyjny zekranizować słynny komiks. Dalej w osobistej hierarchii znajduje się Sam Raimi z „Człowiekiem-Pająkiem". Na szarym końcu filmowa wersja Daredevila świadczy o tym, że dalej jednak bardzo często temat przerasta reżysera. Zwłaszcza początkującego jakim jest Mark Steven Johnson.
Klasyczna w komiksowym pierwowzorze czarno-biała kreacja bohaterów w tym filmie jest nie do zniesienia. Zupełnie tak jakbym oglądał „Tomb Raider" Simona Westa. Postacie są nieciekawe, krótkowzroczne (lub zupełnie ślepe jak tytułowy bohater) w wyniku czego widz ma problemy, aby z którymś się utożsamić. Osobiście jakoś nie trzymałem kciuków za Daredevila widząc jak daje on popalić złym charakterom. Okropny — nawet jak na dynamiczne kino akcji — niewyraźny montaż oraz przeraźliwie wyjąca muzyka, w żaden normalny sposób nie daje szans na spokojne wciągnięcie się w fabułę. „Władca Pierścieni" jest może zgoła bardziej nierzeczywisty, ale jest w nim przynajmniej okazja do spokojnego zatopienia się w fikcyjnej akcji. Jeszcze jedna krytyczna uwaga: Ben Affleck może i jest zafascynowany Daredevilem, ale w filmowej wersji jego przygód gra wyjątkowo nieprzekonywująco. W zasadzie reżyserowi wystarczył do filmu jeden kluczowy efekt niby obrazujący nadludzkie zmysły Daredevila; widzieć zapach czy lokalizować słuchem czyjąś twarz. To — muszę obiektywnie przyznać — było nawet interesujące.
Postać Hulka wykreowana została również w firmie Marvel. Prócz S. Lee, swój udział w tym miał Jack Kirby. Był 1962 rok. Bohaterem stał się Bruce Banner — naukowiec. Lecz nie jest to tak banalna historia jak nam się może wydawać. Twórca filmu poświęca sporo czasu na wytłumaczenie przyczyn powstania zielonego stwora. Czyni to konsekwentnie przez cały czas trwania filmu. Poznajemy historię jego rodziny, wszelkie zmiany emocji, stany psychiczne bohatera, jego uczucia, problemy itd. Ang Lee skupił się dokładnie na Bannerze i jego „drugiej" stronie. Lecz droga do Hulka prowadzi tylko przez osobę Bruce’a Bannera. Co więcej — Hulk nie jest przedstawiony tutaj jako superbohater, ale jako człowiek cierpiący. Jest wynikiem chorych ambicji swego ojca, nieudanym eksperymentem. Na całkowite „wyklucie się" z niego ukrytego, wściekłego „ja", miał wpływ nuklearny wypadek, ale twórca filmu pozwala nam samym dojść do sedna istoty tytułowej postaci. Do pozostałych zalet niniejszej ekranizacji należy (w porównaniu z „Daredevilem") cudownie poprowadzony montaż. Jest — co najistotniejsze — przyjazny widzowi. Przeskakuje płynnie i chronologicznie ujawniając wiele psychologicznych niuansów. Wciąga w fabułę. Niewątpliwie reżyser szanuje widza — to się daje odczuć. Pragnąłbym również wyrazić mój podziw stopniowemu i konsekwentnemu narastaniu akcji. Efekty specjalne są tu oszczędne i nie stanowią celu samego w sobie. To nie efekty trzymały mnie w napięciu przez pierwsze trzy kwadranse. Umiejętności reżyserskie Anga Lee są w tym dziele wyraźnie ukazane. Film jest — ogólnie mówiąc — bardzo przemyślany stylistycznie, fabularnie oraz wizualnie. Co więcej — jest to już bardzo nowoczesne myślenie. Scenariusz, w odróżnieniu od „Spider-Mana" czy „Daredevila", kształtuje wszystkich bohaterów. O każdym z nich można powiedzieć coś więcej. Aktorzy wykonują znakomitą robotę, zwłaszcza Nick Nolte jako ojciec Bannera. Został on tu ukazany jako szalony naukowiec, ale zyskujący sympatię widza. Odnaleźć w nim można idealizm, dążenie do poznawania prawdy, skrajność, szaleństwo, ojcowską pseudo-miłość, wyobcowanie, chore ambicje, troskę zarazem o własny eksperyment jak i o ludzkość. W skrócie — A. Lee udała się kolejna uwspółcześniona wersja „Dr. Jekylla i Mr Hyde’a". Niemała gratka dla humanistów oraz jeszcze większa dla „umysłów ścisłych". Na polskim gruncie ciężko przyjmowały się komiksy o superbohaterach. Bardziej od nich znane były przygody choćby „Kajko i Kokosza". Jest jednak we wszystkich herosach coś, co wciąż nurtuje i wciąga. Nie potrafię tego do końca wyjaśnić. Z pewnością opowiadam się za dalszym kontynuowaniem filmowych adaptacji losów „superbohaterów", ale tylko z wykorzystaniem wielu możliwości jakie niesie ze sobą wciąż X Muza. Szacunek dla niej jest bardzo istotny. | |
Original.. (http://therationalist.eu.org/kk.php/s,2763) (Last change: 03-10-2003) |