Francesca.
Author of this text:

 

Francesca.

 

 

Zmierzch rozrzucił zasłony nad kamiennym miastem,

łuki arkad poczernił hebanową barwą.

Wszystkie bramy zamknięto, wyszły pierwsze straże,

ognie łuczyw rozbłysły swą chwiejną poświatą,

zamilkł chaos targowisk, odkrył puste place.

 

Nie brakło jeszcze mieszczan błądzących wśród nocy

w swym czasie zanurzonych, widzących świat prostym,

dbających o bogactwo i o nowe mody,

zadość wierze czyniących w ciemności kościołów,

gdzie wszystko im objaśnia zręczność teologii.

 

Jeśli szła w cieniach mądrość, to skryta starannie.

Każdy znała stadia trwania, nie pragnął nic więcej

ponad młodość kochliwą, zbieractwo dojrzałe,

starość pełną modlitwy dla przebycia śmierci,

by znów proste schematy uprawiać już zawsze.

 

Może paru poetów patrzyło na gwiazdy,

dalej niż widzi ludzkość biegła w bytowaniu,

tylko siebie ciekawa, nie czuła na wiatry

spoza jej ciał płynące, obce boga prawu,

którego wymyślanie przesłania blask prawdy.

 

Któryś z wieszczów zapewne spoglądał na domy

i myślał o historii, której nie sprostają

ani okna ozdobne, ani w nich matrony;

możliwe, że oceniał już kształtną fasadę

i wróżył sztuce siłę, znał renesans młody.

 

Czy w tym właśnie poecie zginęła Francesca,

nie mogąc przestać myśleć o oczach kochanka,

o skrytych pocałunkach w ustronnych podcieniach,

o męskich mocnych rękach, które bój utwardza,

bo walczy przecież każdy, sprytem, ostrzem miecza?

 

Jeszcze to się nie stało. Bal w możnych siedzibie

trwa wielobarwny, dźwięczny. Już grają ballatę,

pieśń z tańcem pomieszaną, o melodii dzikiej,

lecz misternie splecionej, tkanej dysonansem,

który dżuma okrutna nauczyła słyszeć.

 

Płynie w tańcu Francesca, kwiat sukni otwiera,

robi zgrabne obroty, w rączki przyklaskuje,

dziś arabskim pachnidłem swą skórę oblekła,

zapach wciąż ją ogarnia, ma drgającą strunę.

A może to gra lutnia, którą trzyma śpiewak?

 

Bębny głucho łoskoczą, słychać szybkie flety,

wiele głosów się ściera, buduje konstrukcje,

gdzie ściany są złociste, zdobne w krwawe brzegi;

zdają się parzyć pięknem i zachwycać bólem.

Wciąż się śmieje dziewczyna, choć łzy gubi w ziemi.

 

Podbiega skądś dwórka w pląsach rozogniona.

„Twój poeta nie przyjdzie, doznał objawienia.

Twarz Dzieciątka w witrażu spojrzała nań boska,

zaraz poszedł przejęty, gdzie mnichów jest cela

i tam na zawsze został.” Francescę żal pożarł.

 

„Muszę już odejść” – mówi. Słyszą przyjaciele,

służbę swoją chcą wołać. Ona nie pozwala,

jeszcze raz wokół patrzy, jej twarz całkiem blednie.

„Jesteś chora ma Pani?” – padają pytania.

„Nie bójcie się, jam zdrowa” – uspokaja dziewczę.

 

W nieznacznym szarym płaszczu do domu dochodzi,

ojciec dawno wyjechał, na wojnie ma brata,

jest zatem całkiem sama, służbie spać pozwoli,

zamknie się w swej komnacie, w którą miesiąc wpada

przez pełną łuczków loggię, co w górze się wznosi.

 

Wzdycha ciężko Francesca, uśmiecha się dziwnie,

śle dachom bliskich domów spojrzenie tajemne,

błądzi po dalszych wzgórzach, w których wiatr mrok wije,

dotyka piersi młodej, lecz pustki nie przerwie,

opętała ją rozpacz, tak ciemna w swej sile.

 

„Słodkie lasy, żegnajcie!” – w swych myślach zawoła –

„Bądź zdrów, mały skowronku, niewolniku pieśni

i wy ulice miasta, florenckie zakola!

Daję wam me poranki, te słoneczne brzegi,

na nich byłam szczęśliwa, pilnujcie ich morza…

 

Nie zdradzą mi sekretów liście, ptaki, piaski,

nie przemówi już wicher, milczeć będzie burza.

Zrodziłam się w złych czasach, pełnych głupców chwały,

co czczą księgę pożółkłą, mamroczą o cudach,

lecz to tylko histeria rozpaczliwej wiary.

 

Ja pytałam Naturę o jej piękne plany,

nie było filozofów, którzy by pomogli

fakty znaleźć o kwiatach i o Słońcu jasnym;

uwięził mnie wiek straszny, w którym nie ma woli,

by szukać wielkiej prawdy o istnieniu całym.

 

 Tylko groźnych ołtarzy szaleni kapłani

wołają o swej wiedzy, która jest snem dziecka

jak bestia okrutnego, gdy ktoś kłamstw nie sławi.

Czego nie mogłam myśleć, bo brakło narzędzia,

to chwytałam miłością, przeczuwałam światy.

 

Dzisiaj on ją mi wydarł, wraz z tym, co nie jego,

odkryłam więc te lochy, w których ludzki potwór

świata wcale nie ceni, lecz je, śni, ma dziecko,

wszystko inne pomija, jakby całkiem ogłuchł,

lub był jedynie trupem i kukłą bezwiedną.

 

Mam tego dość drzew liście i wy, cykad głosy,

i ty, piękny Księżycu, ty, słoneczna tarczo,

muszę odejść, gdyż konam, być zmarłą co chodzi

ja wcale nie zamierzam, wolę nicość prawą!

Oto piszę już nuty, pieśń się we mnie rodzi.”

 

Pisze zatem Francesca melodię ostatnią,

czerpie siłę z wolności, powrócił jej uśmiech.

Swe dzieło szybko kończy, dbale składa kartę,

po czym wstaje od stołu i na balkon sunie,

jak nocne piękna tchnienie bez wahania skacze.

 

Swoją pieśnią wspaniałą i lotem śmiertelnym

przyniosła mi Florencję trwającą w jej darze,

dała mi też niepokój. Mój wzrok jest niepewny,

gdy patrzę na społeczność i trwam w swoim czasie

prosząc o mądrość Ziemię i Słońca blask ciepły.

 

2 maja 2009.

 

 

 

 

 

 


Jacek Tabisz
Jestem poetą, muzykiem i prozaikiem, historykiem sztuki, muzykologiem indyjskim z miłej konieczności, oraz miłośnikiem nauki.
 Private site

 Number of texts in service: 6  Show other texts of this author

 Original.. (http://therationalist.eu.org/kk.php/s,7094)
 (Last change: 17-07-2010)