|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Culture » Etnology
Szamańskie safari [1] Author of this text: Witold Stanisław Michałowski
TUVA, 2000 rok
Pod butami chlupie
woda. Przepływa przez kabinę. Intensywnie pracujące wycieraczki usuwają z brudnych, porysowanych szyb grube płaty śniegu. Wyje silnik. Buksują koła. O drzwi uderzają wyrwane z korzeniami pnie drzew, konary, pryzmy mchu,
gałęzie. Co jakiś czas wyjeżdżamy na pokryte drobnym wulkanicznego
pochodzenia żwirem zakola rzeki.
Pokrywa je stalowo-szary wulkaniczny żwir na którym ledwo rysują się ślady
opon poprzedników prowadzące do wąskich, błotnistych tuneli jakie tworzą gęstwiny
krzewów i butwiejących pni.
Zielone piekło. To najbardziej na
południe wysunięty skraj syberyjskiej tajgi. Chwila wytchnienia i zjazd w szalejącą kipiel. Maskę zalewa wrząca wściekłością piana. Jeden
niewielki błąd kierowcy, chwila nieuwagi, zbytnia brawura — i koniec. Nie ma
nas. Parę razy mamy wrażenie, że
to ostateczne przyszło. Że tym razem nie
uda się ominąć napierającego głazu.
Że nie wydostaniemy się ze zdradliwego wiru, wściekły prąd lodowato zimnej
wody zaleje silnik i jak zabawkę, jak igraszkę wywróci
nas. Żywioł w mgnieniu oka wypłucze i porwie przerażone ludzkie kokony. Że nie mamy
szans przekonamy się szybko.
Trójosiową
12 tonową cysterną URAŁ, wynajęliśmy w Kundurtuku. Aił jest
administracyjnym centrum znacznego obszaru Republiki Tuwa
położonego na mongolskim pograniczu. Jak głosi legenda
zamieszkują go potomkowie budowniczych pobliskiej twierdzy. Z czasów
panowania Ujgurów. Wyraźnie zarysowany prawie kwadratowy zarys resztek jej
obwałowań na otoczonej ze wszystkich stron lustrem wody widać było doskonale z iluminatorów helikoptera
Czekając
na zakończenie remontu naszego wehikułu mieliśmy
dwa dni czasu. Z miejscowym
nauczycielem, który przedstawił się nam jako Surungur,
udajemy się nad jezioro. Dzielił nas od niego paro kilometrowej szerokości
pas podmokłych łąk i zarośli oraz lotnisko. Z lewej
strony z zamykających horyzont okolicznych wzgórz napiera
modrzewiowa tajga..
Na
jej skraju trwała budowa niedużej drewnianej
lamajskiej świątyni.
Jeszcze do połowy ubiegłego wieku
liczący wówczas około 300 jurt i 120 domów
auł Kundurtuk nazywał się z mongolska Czirgałande Sur a schowany w górskim
wąwozie na jego skraju prastary
chram Czirgałande Chure. 73 letni dziś ojciec Surungura, emerytowany pracownik aparatu partyjnego i właściciel imponującego stada jaków pamiętał, że spalono ją z rozkazu obwieszonego medalami za
udział w Wojnie Ojczyźnianej leutnanta Armii Czerwonej dowódcy oddziału
wojsk pogranicza. Był w tym oddziale. Kazano im zastrzelić starego
lamę. Miał rzekomo być japońskim szpiegiem. Rozkaz należało wykonać.
Lama chwytał pociski. Żaden nawet go nie drasnął. Kule Rosjanina
nie dały się lamie złapać.
Skonał z szeroko rozwartymi oczami. Leutnant
strzelał do nich i do oczu stojących na ołtarzu burchanów. Opróżnił
parę magazynków. Krótko po tym wydarzeniu wszyscy jego czterej synowie, których
miał z miejscową kobietą oślepli i zmarli. Męczyli się bardzo. Jego zaś
zagryzł szatun samotny niedźwiedź. Pazury musiał mieć jak sztylety.
Poprzebijały ciało i oczy wyrwały z oczodołów. Chure spalono. Teraz
rozpoczęto jej odbudowę na
nieco innym miejscu. Odnalazły się pozłacane burchany. Przeleżały w pniu
drzewa przeszło pól wieku. Zachowały ślady kul. W pokryty amalgamatem złota
oświetlony migającymi płomieniami świec posąg trafić jest trudno nawet z bliskiej odległości. Składamy symboliczny dar na
odbudowę świątyni. Przyjmuje go człowiek w średnim wieku ubrany w wysłużony żołnierski mundur. Dziękuje z niezwykle sympatycznym uśmiechem.
Jest lamą. Ukończył klasztorną szkołę w Tybecie. Coraz więcej ludzi wraca
na łono wyznawców lamaizmu. Przeszkodziliśmy mu w remoncie silnika jakiegoś samochodu. Znajduje parę minut na rozmowę.
Wiele lat służył w armii. Był mechanikiem w zestawie rakiet klasy
ziemia-ziemia. Dorobił się stopnia
oficerskiego.
O
Wrotach Agharty nigdy nie słyszał, ale skoro interesuje nas historia to może
zechcemy kupić czaktur — muszkiet z którym jeszcze jego ojciec i on sam w młodych
latach chadzał na polowanie. Z ładowanej od przodu skałkowej
broni na dwóch drewnianych nóżkach strzelano do marałów, niedźwiedzi,
wilków. Pamięta jak dziadek
zamiast pocisków używał samorodków złota. Jego narodowi
nie wolno było złota wydobywać i sprzedawać
obcym. To przynosiło choroby i nieszczęście.. Znajdowane w górskich
strumieniach samorodki przetapiano na kule. Niezawodne. Szczególnie na
chajrakany — niedźwiedzie. Należało celować w ucho lub w oko. Bardzo dokładnie. Z kilkudziesięciu metrów. Niedźwiedź
biega bardzo szybko. Do 60 km/godz. Dziadek na starość widział coraz gorzej. I raz chybił. Kupuję muszkiet. Płacę cenę dwóch worków mąki. Takich po 25
kilogramów, czyli 700 rubli. W stolicy jest dwa razy tańsza.
Droga
nad jezioro prowadziła przez tajgę. Szerokim wyżłobionym w bagnistym,
torfiastym gruncie traktem. Na długich odcinkach pokrywały go ułożone w poprzek nie okorowane drewniane bale. Takie same bale okorowane stanowiły
boczne bandy. Co kilkadziesiąt metrów wysypano na
drewnianą nawierzchnię ładunki
wywrotek zawierające kamienny gruz i różnej wielkości głazy. Musiało to
mieć miejsce
już dość dawno temu, skoro na niektórych z kamiennych pryzm zdołały
zakorzenić się jakieś rośliny. Kamienne usypiska wyważały drewniane kłody.
Zsuwały je w głąb bagniska, zamieniały w klawisze fortepianu oszalałego
demona tajgi. Po tajożnej autostradzie w stanie w jakim się znajdowała żaden pojazd nie byłby w stanie się
poruszać. Nawet zimą. Żółtawe
nacieki na powierzchni oparzelisk i charakterystyczna woń siarkowodoru wskazywały, że większość z nich zasilają nigdy nie zamarzające mineralne
źródła.
Balansując
na oślizgłych kłodach i brodząc po kolana w cuchnącym szlamie
docieramy do obwieszonego skrawkami kolorowych w większości ongiś
niebieskich szmatek „chatyków" i różnymi przedmiotami szamańskiego drzewa
„cham-niasz". Musi
być bardzo stare. Wypływa spod niego źródło, ginące w gęstwinie
intensywnie zielonej wilczej trawy poorotu.
Po tuwińsku poor to wilk a ot to trawa. Napar z niej należy pić, jeśli
ktoś jest ranny. Na obniżenie ciśnienia krwi pomaga kaczkara
trawa długo liściasta. Wystarczy szklanka.
*
Duchy
opiekuńcze CHAM NIASZ powstrzymują maszyny budowniczych drogi już parę lat.
Zabobon, głupota, archaiczny prymitywizm,
czy po prostu przyroda sama pomaga mieszkańcom w zachowaniu bogactw tego
bajkowego obszaru przed chamską pazernością przybyszy zza Uralu. Nauczyciel z poważnym skupionym wyrazem twarzy zawiesza na drzewie oddarty fragment
chusteczki do nosa. My do szklanego słoika ustawionego na kamieniu pod drzewem
wrzucamy parę drobnych monet. Jest ich tam dużo. Za źródłem ledwie widoczna
ścieżynka odbijała w prawo i po kilkuset metrach wyprowadza na rozległe łąki z wielkimi kopami siana. W oddali widać było gęste szuwary obrastające
brzegi jeziora. Nieco bliżej stała rozpadająca się szopa. Zaszliśmy do
niej. Odór taniego alkoholu. Paru obdartusów wita przybyszów błędnymi
spojrzeniami. Dzikie jak z sennego koszmaru
twarze. To bałykczi potomkowie budowniczych
twierdzy MOJON CZUR. Ongiś
utrzymywali się z łowienia ryb gołymi rękami lub polując na nie z łuków i zastawiając sieci z końskiego włosia. Władza radziecka kazała
się im zająć zbiorem siana. Maszynami. Kosami nie umieją się posługiwać.
Obecne naczalstwo przehandlowało paliwo
za brusznice. To takie czerwone, cierpkie,
leśne jagody.. Znakomicie smakują posypane cukrem W Rosji są znacznie
droższe. Działał prosty przelicznik. Wiadro jagód za wiadro paliwa. I
..."machniom". Piloci helikoptera, którym przylecieliśmy też ulegli
tej słabości. Ledwo z powrotem
dociągnęli na macierzyste lotnisko. Bez paliwa traktory którymi mieli zwozić
siano stoją. Mając czas na polowanie
na kabargi. Nieduże parzystokopytne zwierzęta pokryte gęstym futrem, z dwoma
bardzo długimi kłami. Figurują w Czerwonej Księdze ginących gatunków. Bałykczi
nie wiedzieli, że taka księga istnieje i że dotyczy zwierząt a nie
ludzi. Oni sami są przecież takim gatunkiem. Języka którym się porozumiewają
pomiędzy sobą nie rozumie przecież nikt. Broń dostali od bogatego Chińczyka z Kyzył, który zamówił
„stroje" kabargi. Wśród brudnych i cuchnących szmat można było
dostrzec kałasznik 7,62 x 39 z doskonałą lunetą 4 x 24 waterproof.
Strój, czyli
gruczoły płciowe tego zwierzęcia
cenione są bardzo wysoko. Znajdują zastosowanie w medycynie chińskiej i produkcji odurzających orientalnych pachnideł. Po wysuszeniu
sprzedawane są po półtora dolara za gram. Za wysuszoną żółć niedźwiedzia
można otrzymać po 30 rubli czyli około 1 dolara za gram. Latem 2002
taki cennik obowiązywał w całym
kraju. Za wieńce jelenia marała w I klasie ciemnobrązowe,
bez pęknięć i uszkodzeń o wadze co najmniej 1,5 kg płacone jest
220 rubli (czyli ca 7 USD) za kilogram. Za klasę II po 120 rubli za
kilogram, a za klasę III zaledwie po 50 rubli. Za rogi łosia i jelenia północnego
po 30 rubli za kilogram a za rogi syberyjskiej sarny — koszuli po 30 rubli za parę.
Skupowane też były ogony marałów w stanie świeżo zamrożonym za 200 rubli
ich genitalia,
też zamrożone po 100 rubli za sztukę. Chińscy kupcy płacili w początkach
ubiegłego wieku za rogi marałów cegłami herbaty. Ile miały odnóży tyle
były warte cegieł. Po dokonaniu odpowiednich przeliczeń wychodziło, że taki
parytet handlu wymiennego był
dla sprzedających dużo bardziej korzystny niż współczesne ceny. Ci z szopy to dawni uczniowie
Surungura. Najstarszy nie miał do łokcia
prawej ręki.. Poczęstowany papierosem znakomicie przy pomocy kikuta
sobie radził z zapałkami.
Obcesowo zagaduje czy mamy wódkę. Nieco później dowiadujemy się, że człowiek
ten został złapany na gorącym
uczynku kradzieży konia sąsiada. Było to zimą tego roku, kiedy likwidowano
kołchoz. Przestępcę przywiązano na noc
za rękę do ściany jurty. Rankiem uderzono w nią pałką. Odpadła
sama. Tamtej nocy temperatura spadła
dużo poniżej minus 40 stopni C. Kraść nie wolno. "CZECZEN MENDE, CZECZEK
CZERDE" (Kwiat na ziemi, mądrość we mnie) mówi lokalne przysłowie. Surungur znał
ich bardzo wiele. Wieczorem przy płonącym ognisku opowiedział legendę o tym jak
powstało jezioro: Chan
EL CZIGEN KUŁAK miał wielkie ośle uszy, które za dnia chował pod obszytą
sobolim futrem czapką. Nocą przed wejściem do łoża z sprowadzoną przemocą
dziewczyną czapkę zdejmował. Nad ranem aby się jego kalectwo nie wydało
dziewczynę zabijał. Tak było do czasu gdy jedna z niedoszłych ofiar
przechytrzyła chana. Na mleku własnej matki przygotowała lepioszki — pierożki i podała władcy. Smakowały mu bardzo. W ten sposób stał się bratem
mlecznym dziewczyny. Nie mógł jej tknąć i nie mógł pozbawić życia. Wypuścił
więc ją wolno, zakazując rozpowiadania o oślich uszach. Płoche dziewczę
nie dotrzymało słowa. O tym co widziała na chańskiej głowie szeptem przekazała
tajemnicę przychylając usta do mysiej jamy. I sprawa się wydała. Z oślich
uszu chana śmiały się nawet ryby w studni. Tego już było za wiele. Władca
kazał studnie zasypać. Wtedy nieoczekiwanie podziemne wody zalały pałac chana a on uciekając w góry Chan Tajga wraz z całym dworem wskazując za siebie
krzyczał: TAM JEZIORO po mongolsku Tere Nuur
po tuwińsku Tere Chol.
* Antoni
Ferdynand Ossendowski używa obu
nazw przy opisie ruin twierdzy. Popłynęliśmy
do nich następnego dnia płaskodenną łódką. Zajęło to nie dłużej niż
kwadrans. Surungur w tym czasie złowił nawet się niezbyt wysilając tylko
zarzucając wędkę z błyszczącą na końcu żyłki błyskiem raz dalej raz
bliżej kilka dużych szczupaków. Tempo imponujące. Średnia wypadało jeden na
3 minuty. Twierdza z bliska robi duże
wrażenie. Pochodzi z VIII wieku. Z czasów panowania w Chinach dynastii Tang.
Potężne paropiętrowej jeszcze gdzieniegdzie wysokości gliniane mury
przerywają w wielu miejscach rzędy otworów w których ongiś zapewne tkwiły
belki podtrzymujące stropy magazynów i pomieszczeń zajmowanych przez załogę.
Dziś są królestwem jaskółek, wijących w nich gniazda. W latach sześćdziesiątych
wykopaliskami archeologicznymi kierował tu światowej sławy prof. Sewian
Izraelewicz Wajnsztain z Leningradu. Ich rezultaty
nie odpowiadały radzieckiej nauce. Badania przerwano. Łańcuch opartych na
podobnych założeniach obronnych twierdz przeszło dziesięć wieków temu
wznosił się na stepach abakańskich w dolinie Jenisieju
zalanej obecnie przez sztuczny szuszeński zbiornik wodny, na wybrzeżach
Morza Kaspijskiego i przedgórze
Uralu wyznaczając najdalszy zasięg Państwa Środka. Jermak i jego rzeczni zbóje
podbijając Syberię wykorzystali okres słabości
imperium skośnookich władców z Pekinu Dostępny w Ambasadzie Chin w Warszawie wielotomowy atlas historyczny
sporządzany we współpracy z jednym z renomowanych angielskich uniwersytetów nie pozostawia cienia wątpliwości
kto tak naprawdę pobierał podatki jasak w skórach zwierząt futerkowych od ludów
zamieszkujących nad Obem, Irtyszem, Leną i Jenisejem na wiele wieków przed Chanem Czyngisem.
Wracamy
następnego dnia nieco inną drogą. Przepyszna bujna, upojnie pachnąca trawa
dawno niekoszonych łąk.
Nadchodzi jesień.. Jest prawie tak piękna jak w Bieszczadach.
Cedrowo-modrzewiowa tajga prezentuje unikalną paletę barw. Korę drzew pokrywa
czaad — biały mech. Bardzo go lubią
reny. Ma tylko jedną wadę. Odrasta dopiero po 10 latach.
Na
wzgórku kamienny idol HOJUTKU
posiada moc odganiania wilków zakradających się do stad owiec. Jest
bardzo stary i zniszczony. Na torsie resztki runicznych inskrypcji. W połowie
odłupana głowa zachowała jeden zadarty do góry wąs. Sarmacki woj. Nasz
przewodnik czegoś kluczy. Przykładając palec do ust szepcze
OKTUŁAASZ i szelmowsko się uśmiecha.
Parę dni temu było wielkie święto 15 sierpnia Dzień
Republiki.
„To teraz nazywa się Dzień Republiki, ale tu w dolinie jeziora Tora-Chem
od zawsze było tego dnia święto.
Od dawien dawna. W tym dniu chłopcy mogą wywozić swoje ukochane w step i kochać się z nimi do woli." "A jeśli się będą opierały?"
Naiwnie zadaję pytanie. "Najwyżej oberwą URUKIEM, długim
batem poganiaczy koni. Bat należy wetknąć w ziemię na znak, żeby
się nikt nie zbliżał do terytorium miłości i nie przeszkadzał." Dzieci
urodzone z takich związków rodzice dziewczyny usynawiają co umożliwia córce
wyjście za mąż. Dziewczyn
nie całuje się w usta tylko pociera jej twarz swoją. Bardzo higieniczne.
Teraz dopiero dostrzegliśmy parę sterczących w niebo batów w niezbyt dużej od nas
odległości. Obok stały motocykle. Koni niestety w całym Kundurtuku
ocalało zaledwie parę sztuk. Zostały zjedzone. Gdy rozwiązywano kołchoz
to przekazano je pracownikom. Oni zaś nie mieli dla nich zimą paszy.
Jeszcze przed dotarciem do pierwszych zabudowań
minęło nas paru zmotoryzowanych kasanowów. Każdy wiózł na tylnym
siodełku wybrankę serca i długi bat.
*
Urał, wiezdiechod ze 170-cio konnym silnikiem kamaza to maszyna cudowna. Pokonuje rzeczne przeprawy o prawie dwumetrowej głębokości.
Zjeżdża z niewiarygodnie stromych zboczy. Wdrapuje na zwalone pnie cedrów,
modrzewi i sosny listwiennicy. Gdy
temperatura spada nocą do półsetki stopni Celsjusza, rankiem
zagrzewa się silnik rozpalając
ognisko pod miską olejową. Pojazd trochę gorzej daje sobie radę na bagnach.
Waży przecież przeszło dziesięć ton. Utwardzone drogi w Republice Tuwa to
rzadkość. Najważniejsza szosa to federalna M-54 pokryta dobrym asfaltem
przecinająca kraj z południa na północ. Zaczyna się na przejściu
granicznym z Mongolią w Cagan Tołogoj (Białej Głowie) nad rzeką Tes-Chem
wpadającą do wielkiego słonego jeziora Ubsa Nur. Jezioro obecnie ma
status rezerwatu biosfery. Następnie przez
Samgałtaj, Władimirowkę, Szambałyg, Kyzył i Turan prowadzi na przełęcze w Sajanach, do Kraju
Krasnojarskiego i Chakasji. Druga
też w większości asfaltowa
przebiega z zachodu na wschód. Od granicy Republiki Ałtajskiej przez Ak
Doburak, Czadan i Szagonar również do Kyzył i dalej wzdłuż Małego Jenisieju (Ka Chemu) do Saryg Sep, Katazów i paru innych wsi zamieszkałych przez starowierców od co najmniej 5 czy 6 pokoleń.
Nadal zachowują oni dawne
obyczaje.
Dla
współczesnej rosyjskiej elity są żywą legendą.
Sam sławny reżyser Michałkow ma w Katazach letnią daczę. Reszta dróg w tej republice to odwieczne
trakty w gęstej podmokłej tajdze
lub pustynnym stepie. Te pierwsze przez znaczną część roku, upalnym latem i jesienią. Gdy ziemia jeszcze nie zmarznie. Praktycznie są nieprzejezdne dla
„normalnych" tj. do takich, do których jesteśmy przyzwyczajeni w krajach innej cywilizacji pojazdów. Efektowne japońskie terenowe 4x4, amerykańskie
jeepy, czy nawet jeszcze radzieckie niwy i ułazy też nie mają czego szukać
na tajożnych „autostradach". Już po paru kilometrach siedzą w bagnistej pulpie po dach. Autochtoni
wcale nie kwapią się do zmiany istniejącego stanu.
"Moskwa
mniej nas obrabuje". Ten
argument słyszeliśmy wielokrotnie.
Remont
naszego urała nareszcie dobiegł
końca. Pojedzie z nami „gława administracji", czyli wójt. Pochodzi z zachodniej części kraju. Studia ukończył w Irkucku. Przywiózł sobie żonę
Jakutkę. Bardzo piękną. Mają dwoje dzieci. Pani wójtowa prowadzi bibliotekę. Z mężem w domu rozmawia po
rosyjsku. Zaprasza na pilmienie — znakomite z baranim farszem. Rewanżujemy się
paroma puszkami piwa. Kosztują tyle samo ile w Warszawie. Gospodyni zna fragmenty poematu Sen szamana wybitnego
poety jej narodu ...Kułakowskiego. Poemat jest smutny. Przepowiada zniszczenie
Jakutów i nawołuje do walki o wolność do ostatniej kropli krwi. Jakut Kułakowski?
Na
podwórku domu "gławy administracji" obok parabolicznej anteny telewizji
satelitarnej i na poły rozebranego motocykla z przyczepką stoi ozdobiony
kolorową polichromią PAGŁASZ, słup do wiązania koni. Tuż przed
odjazdem przywiązano do niego
niedużą owcę. Przyprowadził ją
emerytowany sierżant Czamzyryn Kyrgys na znak sympatii. W latach wojny doszedł
na piechotę do Pragi Czeskiej.
Dar
należało przyjąć i czymś równie godnym odwzajemnić. Darczyńca pragnąc
oszczędzić nam rozterek wyraźnie określił ile spodziewa się butelek. Dość
dużo. Gdy je przyniesiono dwóch młodych ludzi, odganiając skamlące z podniecenia psy przewróciło owcę na
grzbiet przytrzymując jej wierzgające nogi. Pomyślałem, że zamierzają je
skrępować przed włożeniem zwierzęcia na
urała. Siedzący okrakiem na owcy wyciągnął jednak nieduży scyzoryk i ....
Mimo woli obserwuję jego dalsze poczynania. Najpierw, wolno spokojnie odszukuje
lewą ręką miejsce na brzuchu czworonoga gdzie kończy się mostek i rozgarnia
zmierzwioną wełnę. Niezwykle delikatnie, z biegłością
chirurga przecina skórę. Na niezbyt dużej szerokości.. Operacja jest
jak na razie bezkrwawa i chyba
bezbolesna. W tym miejscu nie ma żadnych nerwów. Zwierzę leży spokojnie.
Denerwują je tylko psy. Po dokonaniu cięcia
chłopak odłożył nóż i pokonując
opór podskórnych błon i widocznej warstwy tłuszczu wsunął
prawą dłoń do wnętrza tuszy.. Początkowo nieznacznie, później
nieco głębiej. Głębiej. Po paru minutach
owca zaczyna drgać Znak, że palce ręki zacisnęły się na zasilających serce tętnicach. Na trawę nie spadła nawet kropla krwi.
Psy nie dostały nic. Oczyszczone z produktów trawienia kiszki napełniono tłuszczem i drobno pokrojonymi płucami, wątrobą, nerkami, sercem. Zagotowany w wywarze z stepowych ziół rarytas mógłby
być podawany w najdroższych restauracjach.
Tak
rozpoczęliśmy ostatni etap drogi do Wrót Agharty założywszy, że istnieją i że w tym przypadku Antoni Ferdynand Ossendowski jednak nie rozmijał się z prawdą, co mu niektórzy czasem zarzucali. Miała trwać 2-3 dni. Trwała dokładnie
dwa razy dłużej. Nasz pojazd urał-cysterna
należał do Orlena Szaawraczi Sewienowicza. W jego szoferce jechał poza
kierowcą „gława
administracji" i nas dwóch. W przestrzeni pomiędzy kabiną a zbiornikiem
wypełnionej skórami i tobołami znalazło swoje miejsce trzech myśliwych. Bagaa, Mjagmari Oczir Mergen. Z przedpotopowymi, powiązanymi
sznurkami strzelbami. Najnowszy model kałasza kal. 5,6 mm „gława"
trzymała z tyłu za siedzeniem. Celem
wyprawy były Arszany Tarys, gorące źródła położone około 90 km na południowy
wschód tuż przy mongolskiej granicy. Wynajęcie pojazdu wraz z paliwem
kosztowało 4000 rubli i niezbędny
zapas żywności dla osób towarzyszących. Orlen
kierowcą był znakomitym, chociaż
przez pierwsze parę dni prawie się nie odzywał. Miał kłopoty z pojazdem i zdaje się, że nie przepadał też
za „gławą administracji". Zmiana nastąpiła w drodze powrotnej, gdy się
upewnił, że mamy zbliżoną optykę spojrzenia na kolonialną eksploatację
bogactw Syberii. Nie cierpiał Rosjan z tamtej
strony Uralu. Służył w wojskach rakietowych na Wyspach Kurylskich. Pomiatano
nim i jeszcze z takim jednym z Kaukazu jako "czurkami". Nie
chciał o tym mówić. Tamten poranił nożem dręczycieli. Nie powalali mu się
modlić do Allacha. Stanął w jego obronie. Dostał 5 lat. Odsiedział.
Nie
ma zamiaru zajmować się polityką, ale raz nie wytrzymał stwierdzając, że
szlag go trafia, gdy czyta ile Moskwa rzekomo dopłaca do budżetu
Republiki.
Dlaczego
nie liczą złota, kobaltu i uranu, który od nas wywożą?
W
największej kopalni uranu nad rzeką Samsarą
przez pół roku pracował
wynajmując się z tą samą cysterną do
przewożenia soliarki czyli oleju napędowego. Płacili dobrze. Zwolnili go bo
był miejscowym. Dyskryminacja we własnym kraju. Zaprosił do swego domu. Poznał z nowo poślubioną żoną i mieszkającą osobno nie dawno owdowiałą matką. Zdjęcie Orlena
pozującego w narodowym stroju z starym stojącym na drewnianych widełkach
muszkietem wzbudzało
zainteresowanie wśród uczestników wernisażu wystawy organizowanej przez Fundację Odysseum w warszawskiej Galerii Nusantara zimą 2001 roku. Utrzymujemy nadal
znajomość. Z biegiem czasu coraz bardziej doceniam intelektualną odwagę i głęboką mądrość zawartą w słowach Benedykta Dybowskiego, który
przeszło wiek temu pisał: "Wszyscy
jesteśmy braćmi. Wszystkie rasy są zdolne do postępu na drodze kultury i cywilizacji".. obowiązkiem człowieka względem bliźnich jest kochać ich
jak siebie samego, względem nauki szanować ją i na niej budować cały swój
światopogląd, względem przeszłości, tradycji i podań wszelakich umieć je
rozumieć i z nich wybierać tylko to, co się zgadza z rezultatami wiedzy.
Prawda jest jedna dla wszystkich. Nie ma prawdy ani katolickiej, ani prawosławnej, ani
mahometańskiej, (O Syberii i Kamczatce, Warszawa
1912)
Nie wszyscy
niestety o tym zawsze pamiętamy.
*
Złotonośny
potok Emi słucha tylko szamanów. Tych najstarszych, najmądrzejszych, najpotężniejszych.
Tych, którzy potrafią z nim
rozmawiać i potrafią rozumieć jego
szum, głuchy łoskot wydawany przez toczone po kamienistym dnie głazy. Tylko
szaman wsłuchany w rytm dźwięków magicznego bębna będzie w stanie
poznać grozę, majestat i potęgę Emi. Biorący początek w mokradłach
na pustynnym płaskowyżu mongolskiego pogranicza potok to jeden z kilkunastu strumieni wpadających do rzeki Bałyktyg-Chem w rozległej, szerokiej wulkanicznego najprawdopodobniej pochodzenia dolinie, której
centrum zajmuje jezioro Tere-Chol. Krater wygasłego przed milionami lat
wulkanu otacza pierścieniem łańcuch
grzbietów o prawie identycznej wysokości.
Rzeka wypływa z łańcucha dzikich gór Tannnu Oła aby po kilkuset kilometrach po
połączeniu z Ka-Chemem i nieco dalej z Bij-Chemem dać początek Jenisejowi.
Samowładnemu chanowi Jenisiejowi.
Edward
Makarowicz Murzajew wybitny rosyjski geograf i toponomasta zajmował się przez
lata nazewnictwem rzek Syberii. Przeogromnej większości z nich nadali nazwy
starożytni Turcy. Panowali w tej części Eurazji na bardzo wiele jeszcze wieków przed
początkiem naszej ery. U źródeł
Jenisieju miała być ich kolebka.
Stąd powędrowali na Ałtaj. Obecnie na pastwiskach
gór Ułan Tajga koczuje
liczące zaledwie kilkaset głów plemię Tofalarów, hodowców renów.
Mówią najczystszym językiem tureckim. Po angielskim
należy on do najbardziej rozprzestrzenionych na kuli ziemskiej. Można się nim
porozumieć zarówno na Bałkanach jak i nad Morzem Ochockim. To była prawda niezwykle
niepopularna w byłym ZSRR. Jenisej Turcy nazywali Anasu — Rzeka Matka. Z jej
wodami tureckie ludy związane są niezwykle
silnie. Mocą prastarych wierzeń, magii i obyczaju. Świeżo narodzone dziecko
jeszcze zupełnie niedawno zanurzano w lodowato
zimnym nurcie. Jeśli wyżyło znak, że jest silne i będzie rosło zdrowo. Tak
hartował się od małości naród, który autorzy chińskich kronik nazywali
"tiurk-nu" -"silnymi". Turkami.
U zarania spisywanych dziejów mieli oni jeszcze jasne włosy i błękitne
oczy. Na kamiennych stelach ustawionych w stepie abakańskim
na miejscach gdzie odbyły się ceremonie grzebalne wykuto wizerunki
wodzów i rycerzy tiurkskiego plemienia Sarmatów. Surowe oblicza wojów
obdarzone są podkręconymi do góry wąsami. Typowo „polskimi". Po klęsce
kolejnego powstania w Priwislanskim Kraju car specjalnym ukazem zakazał swoim poddanym noszenia
buntowniczych „laszych" wąsów. Korpusy kamiennych idoli pokryte są
runami. Takimi jak posługiwali się Wikingowie. Odczytano je podkładając
tureckie znaczenie określonych znaków.
W
miejskim parku Kyzył, przy samym brzegu Jenisieju, tam gdzie tworzą go dwie górskie
rzeki Ka chem i Bi chem, już za władzy radzieckiej, postawiono obelisk wznoszący
się nad betonową kulę ziemską.
Zarysy kontynentów pokrywają liszaje olejnej łuszczącej się farby. Tu ma być
samo centrum Azji. Dokładnie w tym miejscu Ambana, namiestnika
chińskiego cesarza, wyparły z Samgaałtaju, stolicy kraju starożytnych Tubów,
wojska cara. Był on administracyjnie podporządkowany
jednemu z mongolskich chajmaków. Po
mongolsku „urianchaj" to obdartus. Bogaty w złoto Kraj Obdartusów
od Moskwy dzielił dystans
wielu miesięcy drogi. Jeszcze w początkach XIX wieku z Londynu do Montrealu żaglowy
statek płynął wielekroć razy krócej niż do Samgałtaju pędziła konna
kibitka z Petersburga. Mieszkańcy Kanady
już dawno jednak zapomnieli,
że byli ongiś brytyjską kolonią. Autochtonom Republiki Tuwa przypomina się
zaś miejsce w szyku rosyjskich (?) narodów Syberii, coraz natrętniej. Ci zaś,
którzy uważają się tu za panów mają dla nich tylko pogardliwe lekceważenie,
nieustanną pretensję o rzekome lenistwo i epitet „chunchuz". Tak ongiś
nazywano w Chinach rozbójników, którzy grabili podróżnych .
*
Pierwszy wypłukiwać
złoto na terytorium południowej Syberii rozpoczął w czasach nowożytnych
minusiński przemysłowiec Kołodow. W roku 1838 uruchomił on priiski Spasski i Nikitiński w górze rzeki
Sisti-Chem. W 1870 r. Czerkasow po
raz pierwszy zastosował urobek hydrauliczny. Obecnie tylko w Republice Tuwa
wypłukuje się według nieoficjalnych danych do 1000 ton złota rocznie.
Cennym kruszcem w całości zarządza
Moskwa. Tak rzekomo stanowi prawo. Ustanowione jeszcze za carskich czasów. Złoto dla czerwonego imperium też było towarem strategicznym.
Parę lat
temu prezydent Szerig ooł-Oorżak w specjalnym dekrecie podał do wiadomości,
że znajdowane samorodki o wadze powyżej dawnego funta czyli około pół
kilograma złota będą gromadzone w specjalnie utworzonym funduszu depozytowym. Z niego miały być finansowane niezbędne dla kraju inwestycje rozwojowe np.
budowa dróg. Niestety w raportach
kierownictwa priisków przestano je
od tego czasu wykazywać. Trafiono
widać na ubogie żyły. Przypadkowy zbieg okoliczności. W górze potoku Emi
nadal wydobywa się złoto. Jeszcze do połowy lat pięćdziesiątych znajdował
się tam otoczony upiorną sławą wielotysięczny łagier. W początkach każdej
zimy karawany sań dostarczały doń żywność dla zamkniętych w obozie więźniów
na wiele miesięcy. Miały dostarczać. Urobek złotego kruszcu w tym okresie
spadał do zera. A kto nie pracuje ten nie je. Przecież to oczywiste. Ludożerstwo
władza radziecka karała z całą surowością prawa. Za to lisy i wszelka
dzika zwierzyna żywiąca się padliną żeru tu miała zawsze dość. Do dziś
można jeszcze spotkać można w tajdze walonki z resztkami zawartości. Wojłok
jest niejadalny.
Priisk Emi
stanął na krawędzi bankructwa
gdy cena ropy naftowej podskoczyła z 7 do 15 rubli za litr. W tej sytuacji
wydobycie cennego kruszcu, a raczej wypłukanie z skalnych żył, przy którym
pracowało wiele ciężkich maszyn zużywających
hektolitry paliwa na godzinę, nie zawsze okazuje się opłacalne. Tańsze
może być zastosowanie rozwiązań sprawdzonych. Oficerowie OMONU, którzy służyli
na północnym Kaukazie po powrocie do rodzin
twierdzą, że wkrótce zorganizowany tu będzie
obóz filtracyjny dla czeczeńskich terrorystów. Lisy są pełne optymizmu.
Jak na razie
grudki złotego kruszcu w dalszym ciągu osiadają
na gumowych kowytiach dywanikach pokrywających dna stalowych kołod — koryt. Spływa nimi woda wypłukująca złotodajny skalny rumosz zgarnięty
przez gigantyczne spycharki.
Bajkowo piękna tajga południa Syberii podlega anihilacji. Praktycznie już na
zawsze. Zamienia się w upiorne kamienne pustkowie poprzetykane cuchnącymi,
zanieczyszczonymi związkami arsenu, cyjankami rtęci, jadowitymi
oczkami wodnymi. Wszelka gadzina ucieka od nich daleko jak może. Arsen
jest niezbędny w stosowanej technologii
wzbogacania złotego kruszcu. Ginie biologiczne życie w kryształowo czystych
do niedawna strumieniach na przestrzeni wielu dziesiątków kilometrów. Żółtawo-bura
jadowita piana osadza się na ich brzegach. Grudki złota zbierane są
komisyjnie. Ci, którzy tego dokonują są
uważani za najbardziej zaufanych.
To sjomszczycy .W Priisku Emi na
ich czele stała postawna kobieta w średnim wieku. Traktowano ją z wyraźnym respektem. Nie tylko dlatego, że uważana była za… polską grafinię. Jej matka ongiś miała należeć do haremu kierownika łagru,
czekisty K. Nosi teraz jego
nazwisko. Oksena Dmitriewna K. Kobieta sjomszczyk z priiska Emi na stałe
mieszka w minusińskim rejonie Kraju Krasnojarskiego.
W sezonie
wydobywczym, zarabia 300 dolarów miesięcznie. Nie mało Pracować można tylko
od maja do października, kiedy woda nie zamarza. Uważa, że czasów Związku
Radzieckiego żyło jej się lepiej. Nadzorowała pracę oddziału
kobiecego w łagrze JF 306. Większość w nim uwięzionych była z słynnego paragrafu 58 kodeksu
Federacji Rosyjskiej, jako „wrogowie narodu". Po zamieszkach jakie objęły Tuvę w początku lat 90., w których wyleciało parę szyb w mieszkaniach Rosjan,
za „maleńkie chuligaństwo" dawano lat 15. W partii oczywiście była.
Wszystkiemu jest winien Gorbaczow. Do Polski się nie wybiera. Daleko. Bilet
tyle kosztuje. Tam jest
przecież nędza i bezrobocie.
Twarz damskiego kapo najokrutniejszego w dziejach systemu obozów
koncentracyjnych zachowała wyraźne, szlachetne rysy rodu Potockich.
*
Załogę
odległego o następne pół dnia
jazdy Priisku Górne Emi stanowiło niespełna dziesięć osób. Mieszkali w drewnianych wzniesionych z grubych bali izbuszkach
pozostałych po łagrze. Tylko je
wyremontowali. Uszczelnili szpary mchem a na dachach położyli nową warstwę
darni. Nazwa tego rodzaju pomieszczeń ma pochodzić z języka tiurkskiego ISI BINA — „ciepłe miejsce".
W
przytulnej izbuszce ciepło dawał
zbudowany z cegieł piec. Cegła po turecku
kir-picz — to „glina z pieca". Po rosyjsku wiadomo… kirpicz!
Priijsk od paru miesięcy nikomu nie przekazywał złotego żniwa.
Unieruchomiona większość maszyn stała. Brak części zamiennych. To co się wydobywa zatrzymuje załoga. W sierpniu wypłukano zaledwie 3,2 kg. Powinno starczyć na paliwo i wypłacenie pracownikom zaległych poborów. Są
miejscowymi, nienoszącymi szerokie kloszowe spodnie biergałami — poszukiwaczami
złota. Tamci byli Rosjanami. Ci w większości
pochodzą z Kundurtuka. Operatorzy
spychaczy, pomp, hydromonitorów. Mają broń. Automatyczną również. Bardzo
interesowały ich wieści o rozwoju sytuacji w Czeczenii. W kwaterze, którą zajmowali
nad stołem wisiało gazetowe
zdjęcie imama Kaukazu — Szamila Basajewa. A nad zbiorowym barłogiem pod niedźwiedzią, lekko cuchnącą jeszcze skórą,
fotografia XIV Dalaj Lamy, który niedawno
odwiedził Tuvę. Kierownik kopalni Piotr Iwanowicz Bomberg, z pochodzenia Estończyk, podawał się za powinowatego
barona Ungerna. Na brudnym dziurawym swetrze nosił znaczek z Leninem.
Uważał się za komunistę. Broni mu nosić nie było wolno.
Chleb dostawał. Z piekarzem się zaprzyjaźniłem od pierwszego
wejrzenia. Siwy łeb, siwe dobre oczy, spracowane ręce. Było łatwym do
ustalenia, że Aleksander Iwanowicz Oriechowski emerytowany kapitan żeglugi
jenisiejskiej sprawował najważniejszą funkcję w tej społeczności. Wypiekał
chleb. Piec zbudował sam. Z resztek dwóch stalowych gąsienic i pustej
beczki po ropie, starannie oblepionej gliną i obłożonej drobnymi
kamieniami. Gdy pierwszy raz zapłonął pod nim ogień stało się to
oczywiste. Od tej chwili dla wszystkich najważniejszym
było, aby zapas mąki wiszącej w workach na belce w magazynie nie zamókł i aby się do niego
nie dobrały szczury. Na etat wzięto kota. Chajrakany mąki nie lubią. Chyba
że bardzo głodne. Drożdże można wyprodukować samemu. Receptura prosta.
Potrzebnych do tego jest pół kilograma utartych kartofli, litr wody i szklanka
cukru. Wodę z cukrem należy zagotować po czym wolno dodawać kartofle stale
mieszając, aby nie przypalić. Po mniej więcej kwadransie to co się miesza
powinno się zważyć jak kisiel. Wówczas należy garnczek zdjąć z pieca i ochłodzić do temperatury ludzkiego ciała. Dodać łyżkę (11 g)
zakwaski i osolić. Co do reszty to U
KAŻDEGO TAŁANTA JEST SWÓJ INSTINKT. Aleksander Iwanowicz
„tałanta" miał najrozmaitsze. Zachwycony, że znalazł słuchaczy
po skrótowym opowiedzeniu ważniejszych przypadków z własnego życiorysu
szczególnie z lat, gdy dowodził 300 konnym parowcem o wdzięcznej nazwie
KOLIBER pływającym od Tora Chem do porochów chutińskich
na Siejbie, wydobył poszczerbione metalowe kubki. Rozlewany napój
cuchnął przeraźliwie, ale pić się dawał.
Na
wypadek, gdybyśmy popadli w życiowe tarapaty określone jako budzący zgrozę
przypadek w którym jest LIETO
BEZ PIZDY A ZIMA BEZ DIENIEG, gotów był odstąpić przepis na nazywany
bragą nektar którym nas częstował. Potrzebna będzie tylko 38 litrowa bańka
od mleka, 8 kg cukru i 3 litry kartoflanych drożdży, które wiemy już przecież
jak robić, oraz 1/3 szklanki śmietany. Zalać ciepłą wodą. Można dodać
przegotowany susz owocowy i postawić w cieple na dwa tygodnie. Dalej wiadomo.
Zapewne producenci krajowych
„wynalazków" ocenią krytycznie syberyjskie „Know how". W tej branży konkurencja jest duża. Potomka horodniczego Orzechowskiego z małego
miasteczka na Podolu, Nikifora z Bieriezowki w Kuragińskim
Rejonie pod Minusińskiem w 1937 roku w ramach rozkułaczania
zesłano dalej na wschód. W osieroconej rodzinie bano się nawet w domu
mówić po polsku. Jenisiejski kapitan spotkał
Polaków po raz pierwszy w swoim życiu. Gdy się żegnaliśmy miał łzy w oczach. Najprawdziwsze. Braga już dawno z głów wyparowała. Aby upamiętnić
spotkanie zamieniliśmy się zegarkami. Stałem się posiadaczem okazałej
cebuli...
*
Arszany
Tarys, do których zdążaliśmy, były zdaniem „gławy administracji"
sławne na całą Azję Centralną. Miał je odkryć pewien myśliwy w 1839 roku gdy ścigając ranionego marała odnalazł zdobycz już ugotowaną.
Jeleń wpadł do gorącego źródła. W 1869 r. na polecenie mongolskiego Bogdo
Gegena spotkali się przy arszanach mnich i uczony tybetański Badzan Czamba z chińskim mędrcem Czoj Lan Fukiem i przeorem jednego z mongolskich klasztorów Dżałchancy
Gegenem. Przeprowadzali badania. Czego dokładnie dotyczyły nikt nie wiedział. Musiały zawierać coś zupełnie wyjątkowego
bowiem ogłoszono, że na pamiątkę
tego spotkania co roku w dniu 15 sierpnia ma odbywać się wielkie święto Naadam. Władze Republiki nawiązały do tradycji.
Za ZSRR bywało w Arszanach Tarys do 1000 ludzi. Przylatywały specjalne
samoloty AN-2 z Abakanu, Nowosybirska. „Gława administracji" na początku
swego urzędowania był tam też.
Konno. We wschodniej Tuvie są
setki arszanów. Pani dr Karakyz Arakcza była deputowana do Dumy Państwowej z ramienia Komitetu Małych Narodów Rosji poświęciła
im książkę. Rozdawała ją bezpłatnie w czasie swojej kampanii wyborczej. .
Konno i pieszo. Skalną percią, czy też wąską wijącą się pomiędzy kępami traw
przez wieczne oparzeliska ścieżką, tam
gdzie przejedzie jeździec większa ilość koni mechanicznych nawet na
4 czy 6 kołach nie zawsze się przedrze. Tak było i tym razem. Po nocy
spędzonej przy zwalonej płonącej cedrowej
kłodzie na skraju rozległego płaskowyżu z rysującymi się w oddali
pokrytymi już śniegiem, mimo że był dopiero koniec
sierpnia, pasmem gór Chan Tajga mieliśmy ruszyć do ostatniego etapu.
Musieliśmy go pokonać na piechotę. Urał na dobre ugrzązł aż po stopnie
kabiny kierowcy w nigdy niezamarzających bagnach. Towarzysząca nam załoga
wyciągała go przez całą dobę nosząc głazy i kłody drzew z odległego o parę
kilometrów lasu. Postanowiliśmy zaryzykować.
Po wielu godzinach intensywnego marszu coraz bardziej ginącą w oceanie
stepowych traw ścieżką docieramy do dużej szerokiej płynącej wartkim
nurtem rzeki. To powinna być Kys Tarys, według
kupionej jeszcze w Moskwie mapy Republiki Tuwy.
Skala 1:1.000.000 oznacza, że jeden
centymetr równa się 10 kilometrom. O pomyłkę więc nie trudno. Jeśli jest
to Kys Tarys to musi wpadać do wypływającej z leżącej już na terenie
Mongolii górskiego masywu Ułan
Tajgi rzeki Muren. Czyli do celu
jest już nie daleko. Chodzimy wzdłuż urwistych
brzegów po usianych kamieniami plażach szukając najodpowiedniejszego
miejsca przeprawy. Nigdzie nie widać śladów opon. Chyba nikt w tym roku tędy
nie przejeżdżał? Na kamienistym podłożu wilgotny ślad protektora wysycha
szybko. Majestatycznej sceneria gór,
nakrytych wypełnioną obłokami kopułą nieba. Przedziwny nigdy dotąd nie
spotykany koloryt wielkich omszałych głazów, skał i stepowych traw. Dzień
wkrótce dobiegnie końca. Co wtedy? Nasz namiot, plecaki, śpiwory, latarki,
karimaty zostały kilka dziesiątków kilometrów z tyłu. Nie sądziliśmy, że
wyciąganie urała z bagna zajmie aż tyle czasu i że zobaczyć go mieliśmy
dopiero dwa dni później. Cóż robić dalej? Próbować przeprawy wpław?
Tylko jak znaleźć bród? Prąd lodowato zimnej wody zbijał z nóg. Rozpalić
ogień? Najbliższy las rysował się na horyzoncie daleko za rzeką na
wschodzie. Ostatecznie miejsce przeprawy wskazał pęk splecionego w warkocz
czarnego końskiego włosia ozdobionego niedużym zwitkiem czerwonej wełny.
Uderzenie rzemiennego taszura musiało go wyrwać z końskiej grzywy. Jeździec
dosiadał ogiera. Biczem zmusił
wierzchowca do wejścia w rwący nurt. Bród. przeszliśmy
trzymając się silnie razem za ręce. Woda sięgała do pasa. Przy
przeciwległym brzegu było nieco głębiej.
Szybki marsz przy coraz silniejszym
wiejącym z południa wietrze osuszył ubrania.
Kolejną
nieco węższą rzekę. Taką na miarę Sanu pod Leskiem pokonujemy bez problemów.
Drogę wskazywały kondensacyjne smugi pasażerskich odrzutowców latających w korytarzu powietrznym do Pekinu. Po następnych
paru godzinach w oddali zaczął
się rysować ciemniejący w promieniach zachodzącego słońca zarys
gigantycznego oblicza, ukształtowanego na podobieństwo jednego z bohaterów
filmu GWIEZDNE WOJNY. Zajmowało centralne
miejsce na pokrytym świeżo spadłym śniegiem górskim zboczu. Na nim śnieg
się nie utrzymywał. Wyraźnie widać było wyłupiaste ślepia i wielki
rozszerzający się u dołu nochal. W miarę zmniejszania odległości
dostrzec też można było bezładnie rozrzucone u stóp piarżystej skały
drewniane izbuszki. Dotarliśmy do celu. Powitało
nas kilku ubranych po europejsku w marynarkach i pod krawatami gentlemanów.
Przylecieli helikopterem parę dni temu. Wynajęli go prywatnie płacąc 500
dolarów za godzinę lotu. Taka jest taksa. Zniżkowa. Są poważnie chorzy
Lekarze uważają, że pomóc im mogą tylko kąpiele w arszanach.
Zażywają ich trzy razy
dziennie, przez określoną ilość minut. Piją też wodę z paru bijących
spod kamieni źródeł. W bardzo ściśle określonej kolejności.
Zdrowie jest najważniejsze. Jeden ukończył w Magdeburgu jeszcze za
czasów NRD politechnikę im. Ottona von Guericke. Może odszukamy w pamięci
wspólnych znajomych. Pracuje w przemyśle zbrojeniowym w którymś z tajnych
nie istniejących dotąd na żadnych mapach zamkniętych miast w Kraju
Krasnojarskim. Jako swój adres podał tylko symbol literowy i rząd sześciu
cyfr. Pozostali dwaj to lekarz i ekonomista.
Obaj z wyższymi stopniami naukowymi .Obecnie biznesmeni. Dostarczają do
Republiki Tuwa wódkę z głębi
Rosji. Sami jej picia nie ryzykują. Wolą
whisky. Oryginalną. Na czas kuracji pili bardzo umiarkowanie.
Arszanów
było dokładnie piętnaście. Nad gorącymi źródłami wzniesiono
najzwyklejsze syberyjskiej izbuszki z grubych bali uszczelnionych mchem . Stropy
ich pokrywała gruba warstwa
darni. Schylając nisko głowę można było wejść do środka. Gdy oczy oswajały się z panującym mrokiem dało się
dostrzec prawie kwadratowy, umieszczony w drewnianej podłodze otwór. Parująca
pokryta pęcherzykami wydobywających się z kamienistego dna gazów powierzchnia wody była nieco niżej. W naturalnym
basenie mogło się zmieścić parę
osób. Arszany różniły się temperaturą od 8 do 43 stopni Celsjusza i składem
chemicznym. Każdy też miał pomagać na innego rodzaju dolegliwości:. Nad drzwiami izbuszek
przybito odręcznie sporządzone, ale czytelne tabliczki w języku tuwińskim,
mongolskim, a w paru przypadkach i w tybetańskim.
Określały rodzaje chorób na które
pomagają: reumatyzm, zaćmę, nerki, wątrobę, bezpłodność. bóle stawów,
nerwy, płuca. Nazw wielu dolegliwości znajdujących
się na tabliczkach nie udało się prawidłowo przetłumaczyć.
Jako człowiek żądny
wiedzy postanowiłem zaliczyć kąpiele we wszystkich
arszanach. Te o nazwach
SOOK, AŁA, BICZIN TIEPTEEŁ, UŁUG TIEPTIEEŁ TIERITIPIER, ONDUR
były dla wyjątkowo wytrwałych.. Albo woda była za zimna, coś około 8
stopni przy podobnej temperaturze na zewnątrz, albo cuchnęła przeraźliwie W ostatnim dominujący był kwaskowaty stęchły odorek. Nie chciałem
dochodzić czy to przypadkiem nie jakiś szczur zdecydował się na zażywanie kąpieli
również po śmierci. Błyskawicznie zmieniam izbuszkę z arszanem nie patrząc
nawet na tabliczkę. Zresztą i tak bym nie zrozumiał. Trafiłem dobrze. Woda
tym razem była dużo cieplejsza, pachniała jakimiś ziołami a w środku
miły nastrój tworzyły nieduże zrobione z kolorowych szmatek laleczki
ułożone na specjalnie dla nich
przygotowanej półce. Pewną niewygodę stanowiły tylko falliczne wypukłości
sterczące z kamienistego dna ale
podpierając się łokciami o drewniane obramowania można było siedząc
zanurzony w wodzie się oddawać marzeniom o piwie i hurysach. Niestety sielanka
nie trwała długo. Z zewnątrz zaczęły
dobiegać coraz bardziej zaniepokojone głosy nowych znajomych apelujących abym
szybko wychodził bo się „ongony" obrażą. Ongony to były właśnie
te laleczki, dusze nienarodzonych dzieci, a arszan przeznaczony był tylko dla
kobiet.
Leczyć
miał je z bezpłodności. Rzekomo niezwykle skutecznie.
1 2 Dalej..
« Etnology (Published: 01-06-2005 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Biographical note Number of texts in service: 49 Show other texts of this author Newest author's article: Kaukaz w płomieniach | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 4159 |
|