Reading room »
Między młotem a kowadłem Author of this text: Kamil Szpyt
Spodziewał się, że przyjdą, był tego wręcz pewien. Wiele lat temu,
zniedołężniały, przykuty do wózka dziadek wyszeptał mu w sekrecie, że tak to
wygląda za każdym razem. A potem odstrzelił sobie głowę.
Niemniej, zaskoczyli go.
Zjawili się nagle, niczym przecinająca niebo błyskawica lub kanar w nocnym autobusie.
Wystarczyło na chwilę odwrócić wzrok.
Anioł siedział w fotelu, kopcąc śmierdzące cygaro. Cyckał obciętą
końcówkę, napawając się każdym pojedynczym obłoczkiem, każdą wdzierającą się do
płuc porcją nikotyny, ubrany dokładnie tak, jak na kiczowatych obrazkach
rozdawanych po kolędzie: długa, świetlista szata sięgała ziemi, szerokie rękawy
skrywały ręce. Z barków wyrastały białe, puchowe skrzydełka. Na nogach sandały, w modnym, niebieskim kolorze.
I na tym podobieństwa się kończyły, bo z fizjonomii anioł wcale nie
przypominał anioła. Spocona, prawie zupełnie łysa glaca lśniła w świetle lampy.
Niżej, z twarzy pięćdziesięcioletniego, zmęczonego denaturatem żula wyglądały
świńskie oczka o wodnistym kolorze. W otwieranych co chwilę ustach, zachowało
się jedynie kilka zębów, jeden żółty i reszta brązowa. Luźna skóra zwisała z policzków, prawie chowając się w kołnierz. Przy każdym oddechu wielki, piwny
bebech kołysał się na boki, niczym tancerka hula.
Za to diabeł, o, ten stanowił klasę samą w sobie. Wciśnięty w idealnie
dopasowany garniak od Armaniego, koszulę Dolce&Gabbana oraz buty Timberlanda.
Jakby spojrzeć pod spód, to by pewnie i Kalwin Klein na tyłku się znalazł. Rogi
schludnie przycięte, przeciągnięte przeźroczystym lakierem. Z idealnie
wystudiowanym znudzeniem, co chwilę spoglądał na umieszczony na lewej ręce
Rolex. Prawą bawił się z kotem.
Złapawszy futrzaka za ogon, wykręcał nim przeróżne młyńce, kręcił w powietrzu ósemki i szesnastki, przerzucał nad głową, łapiąc za plecami.
Wreszcie, znużony jałowymi igraszkami, strzelił z sierściucha jak z bata.
Koci mózg z głośnym chlupnięciem wpadł do akwarium dla rybek,
rozbryzgując wodę po podłodze.
— Kurwa, nie musiałeś tego robić… Jeszcze parę godzin i sam by zdechł -
mruknął Dawid nie przerywając przygotowań — To kot Alicji, rano dostał karmę
wymieszaną ze śrutem i środkami przeczyszczającymi
Diabeł uśmiechnął się przepraszająco.
— Nie wiedziałem, zdarza się… A tak w ogóle: Asmodeusz — wyciągnął dłoń
na powitanie.
Mężczyzna obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.
— Ładny manicure. Mógłbyś mi pomóc ze stołem? Ciężkie to cholerstwo...
Diabeł zawahał się przez sekundę.
— Oczywiście.
Złapali solidny, dębowy mebel i przenieśli go pod przebiegającą przez
pokój belkę.
— Dzięki.
— Nie ma za co. Ukręcić ci pętelkę?
— Nie, dzięki. Służyłem w zuchach, znam się na węzłach — usiadłszy na
kanapie, zaczął wiązać stryczek.
Zapadło niezręczne milczenie, przerwane niespodziewanym atakiem kaszlu.
Anioł zakrztusił się kilka razy i splunąwszy czarną flegmą na podłogę, zagasił
cygaro o podramiennik fotela.
— Chcesz wody? — zafrasował się Dawid.
— Nie jestem z tobą na ty, gówniarzu — zachrypły głos nałogowego palacza — Byłem już stary, kiedy twoja człekokształtna praprababka robiła laskę za
banana, więc sobie nie pozwalaj.
Mężczyzna tylko wzruszył ramionami, wracając do przerwanej pracy.
— Hej, Arni, nie bądź taki, on chciał dobrze — próbował udobruchać
skrzydlatego kompana Asmodeusz.
— Zamknij się, obsmoleńcu. Byłem stary...
— Kiedy mój prapradziadek uczył się ogień pod kotłem krzesać, tak, tak,
wiem. Mówisz mi to za każdym razem, gdy się spotykamy.
— Bo mnie wkurzasz, marnując cenny czas! A właśnie, pora dopełnić
formalności — machnął ręką, w której pojawił się rozwinięty zwój.
Anioł nałożył okulary o grubych szkłach i zaczął czytać.
— Nazywasz się Dawid Jankeski? Odpowiadać tylko tak lub nie.
— Tak — rzucił mężczyzna, zadzierzgając ostatni supeł.
— Lat trzydzieści jeden?
— Tak — stół był za niski: ustawił na blacie grube polano i wdrapał się
na nie.
— Żonaty z Alicją Jankeską, z domu Nowak?
— W separacji — zaczął przywiązywać drugi koniec stryczka do belki.
— Cholera, mówiłem „tak lub nie", głuchy jesteś? — anioł, aż się
zakrztusił. Jego twarz poczerwieniała, przybierając wyjątkowo niezdrowego,
zawałowego koloru.
— Tak.
— Co: „tak"? Głuchy jesteś?
— Tak — jestem żonaty z Alicją Jankeską. Jeszcze przez jakieś pięć minut.
— Zamierzasz popełnić samobójstwo?
— Tak — szarpnięcie ręką, żeby sprawdzić, czy węzeł trzyma.
— Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji? Z tego, ze za karę czeka cię
wieczność w największych katuszach, podpiekanie żywcem na rożnie, gotowanie w rozgrzanej smole...
Mężczyzna zastygł w bezruchu.
— Przecież samobójstwo nie jest grzechem. Czytałem...
— Nie wiem, co czytałeś, ale na pewno nie było to wydane przez nas -
przerwał anioł.
Dawid wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Przenosił wzrok ze sznura na
niespodziewanych gości i z powrotem.
— Arni, robisz facetowi mętlik w głowie…
— Nic nie robię, szczwany lisie. Pasowałoby ci, gdyby wierzył w te
wszystkie bzdury i grzecznie się pochlastał, przestrzelił czy utopił, co nie?
Ale znasz zasady, trzeba petenta o wszystkim poinformować.
Z Asmodeusza uszło całe powietrze. Spojrzał smutno na Jankeskiego.
— To prawda. Rzeczywiście, jeśli się powiesisz, masz gwarantowany bilet w jedną stronę na dół. Od siebie mogę dodać...
— Mam to gdzieś — twarz mężczyzny przybrała zaciętego wyrazu — I tak to
zrobię.
Diabeł, aż podskoczył z radości.
— Nie pożałujesz — zrobił szeroki gest ręką, jakby pokazując piękne
widoki — Jesteśmy co prawda firmą małą, ale z perspektywami...
— Na poziomie piwnicy — uzupełnił Arnold, strzepując pyłek ze skrzydła.
Szatan spojrzał na niego z wyższością.
— Być może. Ale przynajmniej nasi reprezentanci nie ubierają się w lumpeksie, są najlepszą reklamą...
— Dobra firma nie potrzebuje reklamy — Arni pogładził się po wydatnym
brzuchu — No i jak, młody? Na pewno chcesz to zrobić? Może pomyślałbyś o dzieciach...
— Nie mam dzieci — odparł Dawid wspinając się na blat.
Anioł westchnął zirytowany.
— Ale mógłbyś mieć… Jeszcze jesteś młody...
Zakładający pętle Dawid rzucił mu ponure spojrzenie.
— Alicja dwa lata temu namówiła mnie na sterylizację...
Arnold tylko pokręcił z niedowierzaniem głową i wzniósł ręce do góry:
— Szefie, widzisz, a piorunami nie napier… — przerwał i czknął potężnie -
Przepraszam. Dobra, dosyć tego cyrku, kupa spraw czeka...
Pstryknął palcami i ułamek sekundy później stał po prawej na takim samym
polanie jak Dawid, ze stryczkiem założonym na szyi. Mężczyźnie wystarczył tylko
jeden rzut oka, żeby się upewnić, że po drugiej stronie, gotowy do samobójczego
skoku, czeka diabeł.
— A wy co? — zapytał zdezorientowany.
— A my z tobą — odparł Asmodeusz, poprawiając podciągnięty przez sznur
kołnierzyk marynarki — Zawsze towarzyszmy śmiertelnikom w ich ostatniej drodze.
No to hop!
— Cholera, co za „hop"?! — samobójca spurpurowiał na twarzy — Bierzcie
tyłki w troki i wypieprzać stąd, chcę mieć trochę intymności.
— Przykro mi, takie są zasady… — rogata głowa pokiwała się ze smutkiem.
— Sram na wasze zasady — rozpłakał się.
Diabeł usłużnie wyjął z kieszeni chusteczkę
— Proszę — chlipał Dawid — Idźcie sobie stąd, ja tak nie mogę, gdy ktoś
patrzy… PROSZĘĘĘĘĘ!!!!
— Dość!!! — ryk anioła był tak głośny, że pozostali zamarli z przerażenia — Mam tego, kurwa, dość! I ciebie, i ciebie też!
Zerwał nałożony na szyję sznur i machając skrzydełkami na wzór otyłego
kolibra, uniósł się w powietrze. Obleciał pokój dwa razy dookoła, po czym zawisł w powietrzu, twarzą do reszty. Dyszał i charczał, z nozdrzy dobywał się ciemny
dym.
— Arnoldzie, wszystko ok? — zaniepokoił się nie na żarty szatan — Może
to zawał? Chcesz, żebym zadzwonił po pogotowie?
— W dupę se wsadź swoje pogotowie! Już nie wytrzymam, dziesięć tysięcy
lat pracy w terenie, dziesięć tysięcy lat wysłuchiwania rogatych frajerów. Mam
tego serdecznie dość! — spojrzał na Dawida — Słyszysz mnie, bujaj się, frajerze!
Powieś się chodźmy na własnym wacku, a ona i tak będzie się dymać po kątach z instruktorem fitness.
— Ej, nie mów tak do mnie — mężczyzna poczuł wzbierającą złość — Nie
rozumiesz...
— Czego nie rozumiem, no? Może tego, że już niedługo dupę będzie ci grzał
gorący kocioł, a jej wyprężony żywy wibrator o napędzie jądrowym?!
— A co ja mogę zrobić, powiedz mi?! Co ja mogę!
— Weź się w garść, zasrany nieudaczniku i zrób coś ze swoim życiem. Czemu
się tak na mnie lampisz? Do kogo ja mówię?! Ty i tak będziesz stał jak kołek i użalał się nad sobą. Wiesz co? Szczam na ciebie! JA NA CIEBIE SZCZAM!!!
Anioł jednym szybkim ruchem zakasał do góry szatę i już chwilę później w powietrze wystrzeliła struga świetlistego moczu, trafiając na buty Jankeskiego.
— Przestań, PRZESTAŃ!!!
Zdjął pętle z szyi i zszedł z polana na stół.
Diabeł zrozumiał, że okazja właśnie wymyka się z rąk.
— Arni, co wyrabiasz, to nieprofesjonalne — wyciągnął dłoń w kierunku
niedoszłego samobójcy — Wracaj na miejsce, jeszcze tylko maleńki krok i ...AAAAA!
Straciwszy oparcie, zamachał nogami w powietrzu i złapał się sznura.
Rzucił zdziwione spojrzenie Dawidowi, który sekundę wcześniej wykopał mu polano
spod stóp.
Ten tylko uśmiechnął się kwaśno i zeskoczywszy na podłogę, ruszył do
wyjścia.
— Siekierę masz w komórce, druga półka od góry — rzucił przez ramię
Arnold — A Alicję wraz z gachem znajdziesz u siostry, znasz adres.
— Dzięki — trzasnęły zamykane drzwi wejściowe.
Asmodeusz kopał szaleńczo powietrze, starając się znaleźć punkt oparcia.
Przy mocniejszym wymachu but z prawej nogi poszybował w powietrzu i wpadł do
akwarium z rybkami. Gdyby tylko udało się dotknąć blatu czubkami palców...
Anioł przyglądał się temu beznamiętnie. Niby od niechcenia popchnął stół
do tyłu tak, że znalazł się poza zasięgiem czarta. Wyjął z kieszeni kolejne
cygaro i paczkę zapałek.
— Po co ci to było, głupi chujku? Może i dostaniesz swojego potępieńca,
za to do nas trafi dwójka pierwszorzędnych męczenników. Czysty zysk — potarłszy
zapałkę o jeden z rogów szatana, odpalił od niej cygaro — Muszę powiedzieć, że
interesy z tobą to przyjemność.
Zaciągnąwszy się kilka razy, dmuchnął dymem w przekrwione oczy
Asmodeusza. Spojrzał na zegarek.
— Jeszcze długo? W domu czeka na mnie obiad...
Ale diabeł był wytrwały: wierzgał i fikał na tyle długo, że Arnold zdążył
spalić prawie całe cygaro. W końcu jednak czarny język wysunął się bezwładnie z otwartych ust, na ziemię zaczęła kapać smolista ślina. Oczy były tak czerwone,
że za nic nie można było rozróżnić tęczówek.
— Pozdrów szefa — mruknął Arni i zagasiwszy cygaro na wyciągniętym
ozorze, rozpłynął się w powietrzu.
« (Published: 14-10-2009 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 6858 |