|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Outlook on life »
Ja, wierzący ateista... Author of this text: Mariusz Agnosiewicz
W dawnych czasach bezbożnictwo, czyli ateizm, nie stanowiło
problemu intelektualnego dla ludzi Kościoła, gdyż status jego zdefiniowany był
klarownie: ateizm rodzi się z głupoty i niemoralności. Z czego wniosek nasuwał
się sam: tolerancja dlań oznaczać musi permisywizm moralny i pogrążenie społeczeństwa w odmętach rozpusty. Przyzwolenia na to być nie mogło, czego wyrazem choćby
potraktowanie Kazimierza Łyszczyńskiego, prawnika sądu brzeskiego i ateusza,
spalonego za miastem po publicznym odrąbaniu głowy
na Rynku Starego Miasta w Warszawie Roku Pańskiego 1689. Uczestnik
procesu, biskup kijowski Andrzej Załuski, nierad wielce z tak łagodnego
potraktowania niedowiarka, wyraził opinię, iż powinien on nie raz jeden, ale
tysiąc razy ponieść śmierć. Z czasem jednak postęp (czy też upadek — w zależności
od przyjętego punktu widzenia) zaczął się uwidaczniać. Jakże rewolucyjnie
musiały brzmieć słowa Słownika historycznego pochodzącego z końca
XVII w., gdzie pobożne oczy mogły napotkać sugestię, iż "ateizm
niekoniecznie prowadzi do moralnego zepsucia". Niezrażony tym papież
Pius XI grzmiał jeszcze w encyklice Mit brennender Sorge z wysokości
swego urzędu, że ateista jest niemoralnym głupcem — "Głupiec, który mówi w swym sercu, że nie ma Boga, będzie chodził drogami zepsucia moralnego"
-powołując się wiernie na słowa psalmisty, który poucza nas nadto,
że niewierzący są "zepsuci, ohydne rzeczy popełniają, nikt nie
czyni dobrze (...) nie ma takiego, co dobrze czyni, nie ma ani jednego".
Jednakowoż z upływem lat sytuacja stała się już
nieodwracalna — ateizm się upowszechnił i upublicznił, mogli więc wierni
się naocznie przekonać, że podział na moralnych i niemoralnych niekoniecznie
musi się pokrywać z podziałem na wierzących i niewierzących, jak ich dotąd
uczono. Watykan posoborowy powołał więc specjalny Sekretariat dla Niewierzących,
który miał za zadanie dumanie nad kwestią niewiary we współczesnym świecie i tzw. dialog z ateistami. W roku 1967 wydano w Watykanie pierwszy tom Encyklopedii
ateizmu. Wydana w tym samym okresie Biblia Tysiąclecia zawierała już przy
wspomnianym powyżej ustępie psalmisty, na który bez żenady powoływał się
jeszcze Pius XI, stosowny przypis wyrażający tę właśnie political
corectness, tłumacząc, że głupi nie oznacza głupi, lecz: "żyjący
nierozważnie, nie licząc się z Bogiem"
Kiedy więc nie można już było za bezbożność odrąbywać
głów, czy języków, które następnie płonęły przy pieśni Ciebie Boże
wychwalamy… śpiewanej a capella, ogłoszono czas „dialogu".
Jego konsensualny wymiar realizować się miał w poszukiwaniu ateistów
spolegliwych wobec instytucji kościoła, którzy wyznając doktrynę „grubej
kreski" gotowi byli przyklasnąć nietranscendentnej misji kościoła, np.
poprzez poparcie dla realizacji tzw. katolickiej nauki społecznej. Co do reszty
ateistów stanowisko zbliżone było do „dialogu ekumenicznego" z prawosławiem:
„albo się nami zgadzacie, albo nie…". Oczywiście nie potrzeba dodawać,
że idée fixe "dialogu z niewierzącymi" to zniszczenie ich
(niewiary). Sekretarz generalny wspomnianego wyżej urzędu Kurii, o. Girardi,
stawiał sobie za cel "zgłębienie genezy aktu niewiary i zorientowanie się z jakich pobudek psychologicznych bądź społecznych w dzisiejszym świecie
występuje uwiąd odczuć religijnych". A wszystko po to, aby podjąć
skuteczny nań atak. Oto cały sens i treść „dialogu" w kościelnym
wydaniu.
Dziś tylko to, zasadniczo, pozostało przykościelnym
myślicielom. Chcą „rozmiękczyć" ideowo ateistyczny światopogląd.
Przykładów tej sofistyki można podać mnóstwo. Wskażę jeden, choć
najpopularniejszy: wciąganie światopoglądu ateistycznego do fideistycznego kręgu,
poprzez stwierdzenie, że „ateista jest człowiekiem wierzącym inaczej".
Tak jak jeden żywi wiarę w istnienie boga, tak ateista ma ją żywić odnośnie
jego nieistnienia. Absurdalność tego sądu jest moim zdaniem oczywista, lecz
wobec częstotliwości sofistyki tego typu, warto wyjaśnić to poglądowo.
„Klasyczny" fideista mówi: Wierzę w X. Przeciwnik
fideisty twierdzi: Ja wcale nie podzielam wiary w twojego Iksa. Na co strapiony
fideista odpowiada: witam więc w gronie fideistów. Wielce zdziwiony tym jego
przeciwnik, pewien iż wolnym jest od fideistycznych słabości zapytuje się:
Jakże to, przecież nie jestem człowiekiem wiary? Po czym słyszy piękny
sofizmat z ust fideisty, który w międzyczasie zdążył już przybrać pozę
godną najmętniejszegoteologa-kazuisty:
Bracie, jesteś w grubym błędzie, albowiem popadłeś w herezję ekwiwokacji.
Tłumacząc to wszystko na ludzki język widzimy impotencję
tej argumentacji. Nasz scholastyk dopuścił się bowiem rażącej
nadinterpretacji semantycznej sądów ateisty. Otóż kiedy ateista mówi: Nie
wierzę w boga, przeto nie jestem człowiekiem wiary — nie popełnia błędu
logicznego zwanego ekwiwokacją, która zasadza się na przydawaniu różnych
znaczeń tym samym wyrażeniom, kiedy dla poprawności wnioskowania winny być użyte w jednolitym znaczeniu. Chodzi o słowo wierzyć. Nadinterpretacja
fideisty polega na tym, iż przypisuje sądowi ateisty znaczenie: Wierzę, że
boga nie ma, przeto nie jestem człowiekiem wiary. A jako że z ust ateisty nie
może czegoś takiego usłyszeć, tedy węszy podstęp polegający na "manipulacji
lingwistycznej" przebiegłego niedowiarka dążącego do wyłgania się z kryptofideizmu, wbrew „obiektywnym prawom bożej logiki".
Wierzę i nie wierzę nie dadzą się
sprowadzić racjonalnie do jednego znaczenia, choć oczywiście na gruncie
sofistyki jak najbardziej. Jest to twórczość typu: sprawny i sprawny-inaczej,
dla wtłoczenia w pojęcie sprawności określenia które jest jej
zaprzeczeniem. Tak samo niewierzący nie jest odmianą wierzącego, lecz jego
zaprzeczeniem, mówiąc myślowym skrótem.
Należy dostrzec całą perfidię, że się tak wyrażę,
tej konstrukcji mającej za cel rozmywanie ostrości pojęcia wierzyć,
która poprzez uczynienie z niego swoistego pojęciowego agregatu, zamyśliła
wciągnąć na swój grząski grunt stanowisko przeciwne, by poprzez rozcieńczenie
jego (po prostu) negacyjnego (w znaczeniu: wyrażającym odrzucenie) charakteru
uczynić zeń tylko swój aspekt, mający ten sam punkt wyjścia i oparcia.
Nie da się w żaden sposób pogodzić genetycznie
znaczenia pojęć wierzę i nie wierzę jako różnych aspektów
światopoglądowej mniemanologii (oczywiście przy prawidłowym rozumieniu nie
wierzę ateisty, nie jako: nie dowierzam czy: wierzę, że nie,
lecz: nie podzielam tej wiary). Byłoby to inaczej naciągane przydawanie
aktywnego stosunku odnośnie pojęcia bóg w ateistycznym wyobrażeniu o świecie. Stosunku, którego ateista nie przejawia, gdyż nie tworzy on
rzeczywistości eliminując z niej boga na podstawie wiary w jego
nieistnienie, lecz przy swoim wyjaśnianiu świata, boga po prostu nie bierze
pod uwagę. Aktywny stosunek do boga mógłby być udziałem np. antyteisty, który
zgadzając się z poglądem, iż bóg jest częścią rzeczywistości, rugowałby
go z niej, projektując obraz rzeczywistości bez jego udziału, wierząc,
iż jest to możliwe. W tym i tylko w tym przypadku można by mówić, iż
postawa teisty i jego przeciwnika wypływa z tego samego rdzenia genetycznego.
Oto teista — natchniony pasterskim wezwaniem Fides et ratio — tka sobie
obraz rzeczywistości przeplatając empirię przyrodniczą transcendencją
teologiczną jako jej tłem bądź substytutem, na zasadzie: gdzie się tylko
da. Oto i antyteista — nabity za młodu przesądami, których niedostatek
rozumu nie zdołał w dojrzałości wyplenić, natchnięty młodzieńczym buntem i szatanizmem — tka obraz rzeczywistości bez boga, aby zrobić miejsce
Czartowi, gdyż rozmawia z nim co wieczór i wierzy, że bóg jest dla mięczaków i że on doskonale się obejdzie bez niego. Tylko te postawy są sobie podobne i zarazem siebie godne. Ateizm jest ponad nimi.
Tymczasem zamęt pojęciowy jaki starają się wprowadzić
teiści mówiąc o ateizmie można odnieść do następującej sytuacji znacznie
ułatwiającej dostrzeżenie jej niedorzeczności poprzez sugestywność obrazu:
Pan A mówi, że pożąda z Panią B co najmniej kontaktu werbalnego, gdyż ta
podoba mu się wielce; Pan C twierdzi, że jemu Pani B jest obojętna i nie mąci
żadnych jego emocji, nie pożąda jej. Sytuacja jasna: de gustibus non est
disputandum. Tymczasem Pan A w swym zapamiętaniu i zaślepieniu zarzuca
Panu C: Pożądasz nie mieć kontaktu z Panią B co czyni cię ewidentnym
ekwiwokacjonistą, gdyż ukrywasz za pomocą lingwistycznej manipulacji inny
aspekt pożądania względem Pani B. Tak jak stanowisko ateisty wolne było od
spółczynnika wiary, tak samo od jakiegokolwiek pożądania wolnym jest
obiektywnie Pan C wobec Pani B, czemu nie przeczy potencjalna aberracja modelu
tego dla konkretnego przypadku.
Religijna logika wtrąca zarazem ateistów w opary absurdu
poprzez to, że aktywizuje ich światopogląd w permanentnym fideizmie
negacyjnym. Jeśli ktoś wierzy w jakiś wydumany aspekt rzeczywistości,
ateista staje oto przed koniecznością wiary w pogląd przeciwny mówiąc o swym konstrukcie światopoglądowym. I znów za pomocą sofistyki można by
przekonywać, że tak właśnie jest, lecz absurdalność tego punktu widzenia
jest w praktyce oczywista. Jeśli przychodzi do mnie wierny reklamując swojego
boga, którego przed tygodniem wymyślił, ja odrzucając jego pomysł nie muszę
aktywizować się w ufności w jego nieistnienie, gdyż uznaję, że nie ma
racjonalnych przesłanek świadczących na korzyść jego projektu
teologicznego, a te które on wskazuje jako racjonalne, wcale nimi nie są.
Zdaję sobie sprawę, że wywody te mogą się wydawać
bezpłodne, gdyż tak właśnie jawić się musi argumentacja ateisty, który
dowodzi, że nie jest wielbłądem. Tym niemniej mętność teologiczna ufna w siłę własnych sofizmatów i retoryki okraszonej stylizacją
filozoficzno-logiczną, tym właśnie sposobem bardzo często prowadzi walkę z ateizmem, nie zauważając, że popada zarazem w śmieszność, korzystając z argumentów, których potencjał intelektualny jest równy zero. Że nie chce
zauważyć, iż to nie ateista popełnia błąd ekwiwokacji, lecz zdarza się to
na ogół właśnie fideistom u których nie raz napotkałem już wnioskowanie o powszechności wiary (inny sposób rozcieńczenia pojęcia wiara): Ja
wierzę w boga. Ty wierzysz w odmianę swojego losu. Mój brat wierzy w uczciwość
wspólnika. Wniosek 1: Każdy w coś wierzy. Wniosek 2: Moja wiara jest
usprawiedliwiona. To jest, moi drodzy fideiści, błąd ekwiwokacji: chcąc
zrelatywizować pojęcie wiara miesza się różne jej wcielenia:
„egzystencjalną" z metafizyczną, empiryczną z nieempiryczną, etc.
Jako podsumowanie uwag o jałowości powyższej kwestii
wydumanej przez umysły teologiczne, niechaj posłużą słowa Leszka Kołakowskiego:
"Nie oburza mnie ani mnie nie irytuje irracjonalność wiary; nudzą mnie i niecierpliwią próby budowania fałszywych zasad racjonalizujących. Przestałem
już czytywać literaturę tomistyczną, nie sposób słuchać wiecznie tych
samych i tak samo nieudolnych prób racjonalizacji. Nic tam, proszę państwa, z niczego nie wynika: nigdy Bóg nie 'wyniknie' z żadnego ruchu, z żadnego życia, z żadnej konieczności natury czy przypadkowości natury — mogą być tylko
dalsze wieki daremnego oczekiwania na geniusza, który by wreszcie dowiódł
czegoś, czego dowieść niepodobna."
« (Published: 05-09-2002 Last change: 26-08-2004)
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 1872 |
|