|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Culture Po co nam kultura, czyli... Saska recydywa [1] Author of this text: Lech Brywczyński
Artyści — lepperyści
Świat jest znacznie prostszy i łatwiejszy do opisania, niż można by było przypuszczać. A jeśli już
pojawia się jakiś problem, trudny do rozwikłania, to najlepiej zaczekać, aż
niewidzialna ręka rynku sama rozwiąże go za nas...
Tę odkrywczą refleksję zawdzięczam lekturze artykułu p. Jana
Winieckiego pt. "Eksperyment i ekskrement" („Wprost", 15 XII 2002 r.). Autor, nie ukrywający swoich
liberalnych przekonań, bez osłonek załatwia
odmownie ludzi sztuki i literatury, stwierdza bowiem, że są oni w większości
wyznawcami artystycznej wolności za
nasze, podatników, pieniądze a ich pretensje wobec obojętniejącego na
kulturę państwa tchną agresywnym,
roszczeniowym duchem lepperyzmu.
Mocne! Autor idzie jednak jeszcze dalej: jego zdaniem jedynym,
nieomylnym weryfikatorem wartości sztuki jest rynek — jeśli ten odrzuci dzieła
jakiegoś artysty, to znaczy, że są one nic nie warte.
Naprawdę? Rozumowanie autora — „liberała" jest proste i logiczne. Mam
jednak zwyczaj nie ufać myślom, które zbyt łatwo przychodzą do głowy i wydają się oczywiste, dlatego postanowiłem przyjrzeć się bliżej argumentom
autora i konsekwencjom, jakie z nich wypływają. Tak się bowiem składa, że
mam kontakty z licznymi środowiskami literackimi w całym kraju, znam wielu
ludzi, tworzących wartościowe literacko utwory i publikujących je za własne
pieniądze, w niskonakładowych tomikach lub art-zinach (większość nakładu
rozdają potem znajomym). Wszyscy oni nawet pomarzyć nie mogą o sławie i uznaniu, jakie są udziałem słabszej od nich literacko Doroty Masłowskiej z Wejherowa. Masłowska zdobyła rynek — czy to oznacza, że jest od nich lepsza?
Czy to, że zespół Ich Troje jest
najpopularniejszy na muzycznym rynku oznacza, że jest też najlepszy?
J. Winiecki na tak postawione pytania nie odpowiada, ale tok jego
rozumowania prowadzi do odpowiedzi twierdzącej. Autor zabezpiecza się przed
podobnymi wpadkami, odwołując się -
jako do wzorca pozytywnego — wyłącznie do klasyki, która, jak powiada,
rzadko zawodzi. Vide: obrazy impresjonistów. Fakt: najlepiej czytać te książki,
które już kiedyś czytaliśmy i oglądać znane sobie obrazy...
I po co w ogóle mają powstawać nowe dzieła sztuki, skoro istnieje
klasyka?
To, że niektórzy z obecnych klasyków malarstwa żyli w biedzie i za
życia nie byli w stanie sprzedać nawet kilku obrazów, też nie jest dla
autora powodem do rozterek. Choć powinno:
skoro „nieomylny" rynek „mylił się" wtedy, to może myli się i teraz? Wyspiański zemdlał z głodu, malując jeden z portretów, argentyńskie
tango było kiedyś uważane za taniec amoralny i wyuzdany, a dziś króluje na
salonach...
Mecenas, czyli geniusz
Wykazując niemal bezgraniczne zaufanie do mechanizmów rynkowych i do
aparatu państwowego, J. Winiecki wyraźnie nie dowierza artystom. Z naciskiem
podkreśla, że większość arcydzieł
powstała na zasadzie kontraktu między twórcą a mecenasem, natomiast
obecny zalew artystycznej tandety i bezguścia jest
najczęściej rezultatem decyzji, podejmowanych przez samych artystów.
Powyższe opinie powinny zostać wyryte złotymi zgłoskami w gmachu
warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych lub w innej świątyni Złotego
Cielca. Okazuje się bowiem, że rzeczywistymi artystami są tak naprawdę
mecenasi (niegdyś — snobistyczni arystokraci, dziś — nowobogaccy kapitaliści),
bo jak już oni coś zamówią, to ho, ho! — palce lizać. Wychodzi na to, że
artystyczne talenty są wprost proporcjonalne do zasobności portfela. Aby tylko
nie pozostawiać twórcom swobody artystycznego wyboru, to o poziom polskiej
kultury możemy być spokojni!
Wedle J. Winieckiego, twórcy powinni się więc zachowywać tak, jak
pracownicy wielkich firm: dokładnie wykonywać polecenia, zbytnio nie rezonować i broń Boże nie denerwować swoich szefów — prywatnych mecenasów. Niestety,
nie wszyscy chcą przestrzegać tych zbożnych zaleceń. Złym przykładem jest
pewien filmowiec, który stwierdził, że podstawowym
zadaniem reżysera jest zepsucie obiadu przedstawicielowi klasy średniej.
Ta wypowiedź oburzyła J. Winieckiego, który określa tego typu opinie jako antykapitalistyczne
wapory i postuluje, by podobnym artystom nie przyznawać żadnych dotacji:
"Niech sobie pracują, na przykład jako dozorcy na budowie, a w wolnym
od pracy czasie poświęcają się swemu hobby. Kiedy zbiorą dostateczną ilość
pieniędzy, niech sobie wynajmują jakieś salki i prezentują tam swoje osiągnięcia."
Dzięki i za to, że autor artykułu pozwala poetom na wydawanie tomików
wierszy za ich własne pieniądze, bo przecież — o zgrozo! — mogą tam być
publikowane utwory o treściach wywrotowych, antyliberalnych,
antykapitalistycznych, antyestabliszmentowych… Takie, których państwowy ani
prywatny mecenat nigdy by nie zaakceptował! To niebezpieczne: podobno wszystkie
rewolucje zaczynają się najpierw w umysłach ludzi...
J. Winiecki dobrze wie, że tak zakreślone ramy działalności spychają
wszelką, niezależną twórczość do getta subkultury i sprawiają, że nie będzie
szerzej znana. I o to właśnie mu chodzi: o to, żeby nie zepsuć obiadu
rzeczonym przedstawicielom klasy średniej i wyższej. Mają oni żyć w duchowym błogostanie i skupiać całe swoje siły na dalszym, dynamicznym
rozwoju kapitalistycznego budownictwa. Brawo! Bezpośredniość, z jaką autor głosi
swoje proestabliszmentowe przesłanie, rozczula do łez.
Jak widać, polski liberalizm ma oblicze ckliwe, sentymentalne, nie skażone
rozterkami ducha i przymilnie uśmiechnięte w kierunku tych, którzy mają duże
pieniądze. Dla pozostałych ma tylko jedną radę, aby też pieniądze zdobyli.
Oczywiście nie jest to rada szczera: wiadomo, że w firmie może być jeden właściciel, a kilkuset pracowników, nigdy odwrotnie. Jeśli jednak owi pracownicy ogarnięci
będą pragnieniem, by też zostać kapitalistami, to (choć w większości
zostaną tym, czym byli dotąd) wtopią się bez reszty w system i będą go
akceptować. Kultura, tak jak ją postrzega J. Winiecki, ma w owym wtapianiu
się nie przeszkadzać, nie prowokować i nie zadawać trudnych,
obrazoburczych pytań. Ma to być zatem kultura, wypełniająca polityczne
interesy warstw rządzących...
W takim właśnie kontekście widzieć trzeba umoralniające dywagacje
autora na temat tzw. blokersów:
„Dlaczego blokersi wybierają złe wzory, a nie dobre, skoro dostępne
są im i jedne, i drugie! Dlaczego nie patrzą na tych kolegów z tego samego
lub sąsiedniego bloku, którzy pracując przez lata po kilkanaście godzin
dziennie w wybranej dziedzinie, doszli do czegoś — i wyszli z bloków?"
[ 1 ]
Nie
wiem, na jakiej planecie żyje p. Winiecki, ale chyba nie jest to nasza stara,
poczciwa Ziemia, skoro nie słyszał o dziedziczeniu biedy i bogactwa ani o tym,
że nawet w krajach, w których roi się od milionerów, nie brakuje bezdomnych i bezrobotnych… Ciekawe, jakie wzory wybrałby nasz autor, gdyby sam się
nagle znalazł małoletnim blokersem, którego rodziców ledwo stać na zapłacenie
czynszu i rachunku za prąd? Wiem: pewnie wybrałby się na płatne studia na
renomowanej uczelni, dzięki czemu zapewniłby sobie dobrą posadę w
wybranej dziedzinie...
Jaka
cenzura? To tylko mecenat...
J. Winiecki oskarża polskich twórców o to, że chcieliby mieć
mecenasa, ale bez mecenatu — czyli bez ingerowania w ich twórczość. To oskarżenie
jest tak naprawdę komplementem, oznacza bowiem, że ludzie kultury jeszcze mają
do powiedzenia coś więcej niż to, czego żądają od nich sponsorzy, a często
tkwią z owymi sponsorami w ideowym sporze. Rzeczywista tragedia nastąpi
dopiero wtedy, gdy artyści bez reszty zaakceptują świat duchowy swoich
mecenasów i stojącego za nimi państwa.
Zresztą, polskie realia są o wiele osobliwsze, niż by się mogło
wydawać liberałom. Coraz częściej bowiem jest odwrotnie: kultura miewa
mecenasa, ale bez mecenatu (czytaj: pieniędzy). Przykładem tego był
niezapomniany minister Cywiński, który wszem i wobec pouczał teatry, jakiż
to repertuar mają prezentować na swoich scenach. Co ciekawe, ów minister
formułował swoje zalecenia dla teatrów, chociaż nie był ich właścicielem,
administratorem ani sponsorem! Tak się bowiem składa, że zdecydowana większość
polskich teatrów jest obecnie finansowane przez samorządy wojewódzkie lub
miejskie. Takich mecenasów, jak min. Cywiński, nie potrzebują nawet ci, którzy
zatrudnili się w charakterze nocnych stróżów...
J. Winiecki nie może pojąć, dlaczego twórcy oczekują, że państwo
będzie ich wspierało, lecz nie cenzurowało? Na szczęście, państwo
kapitalistyczne tak durne nie jest i chce mieć na wszystko wpływ. Takiej postawie państwa przyklaskuje J. Winiecki, wykazując tym samym
zadziwiające (jak na liberała) zaufanie do artystycznych kompetencji państwowych
urzędników i do tego, że będą się oni kierowali wyłącznie artystycznymi
kryteriami. Zaufanie, którego nie podzielam, choćby z uwagi na wycięcie
fragmentów telewizyjnego wywiadu ze Zbigniewem Herbertem, tłumaczone
„przyczynami technicznymi" (za „dłużyzny" do usunięcia uznano akurat
te fragmenty, gdzie Herbert wypowiadał się niezbyt pochlebnie na temat Adama Michnika).
A Waldemar Łysiak, od lat ignorowany nie tylko przez władzę, ale i przez ogólnopolskie stacje telewizyjne, na czele z „misyjną" TVP? Czy mam
uwierzyć, że jest to dziełem przypadku albo niskiego poziomu książek tego
autora?
"Dlaczego o tym pisać nie chcecie, panowie?"
Dzisiejsza, polska kultura znajduje się w głębokim kryzysie, czego p.
Winiecki stara się nie dostrzegać. Żyjemy w kraju, w którym, jak to
eufemistycznie określają państwowi i samorządowi urzędnicy, kultura
nie jest priorytetem. Realia są takie, że wielu artystów (nie tylko ci,
którzy malują obrazy łajnem, na czym skupia swą uwagę autor!) bardzo chciałoby
objąć posadę nocnego stróża, ale nawet takiej pracy dla nich nie ma. Wśród
prowincjonalnych literatów trudno spotkać ludzi zamożnych, wielu jest za to
bezrobotnych, rencistów, ochroniarzy, bibliotekarzy czy nauczycieli. Po co
tworzą, skoro nikt im za to nie płaci? J. Winieckiego odpowiedź na to pytanie
nie interesuje, bowiem milcząco zakłada, że to, co tworzą, i tak jest
pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Poezja
to twórcza autodefinicja człowieka? A kto by tam dziś czytał
Brzozowskiego!
Najinteligentniejsi i najbardziej kreatywni ludzie, jakich obecna Polska
posiada, zajmują się, jako copywriterzy, układaniem ogłupiających sloganów reklamowych, za które
kasują ciężki szmal albo filmowaniem debilnych sit-comów, a w najlepszym
razie — odtwarzaniem klasycznych ramot w filmach lub na teatralnych scenach. Do
polityczno-biznesowej elity kraju kooptowani są głównie ci twórcy kultury,
którzy z niczym wywrotowym się nie kojarzą, a na dzisiejszą rzeczywistość
dobrotliwie spoglądają przez różowe okulary, w myśl hasła: "W Polsce jest super!" Elita istnieje zresztą w Polsce tylko w tym sensie, że są w naszym kraju ludzie, którzy mają władzę i pieniądze,
dzięki czemu tworzą rodzaj zwartej grupy, powiązanej siecią wzajemnych powiązań. I w żadnym innym.
1 2 Dalej..
Footnotes: [ 1 ] Bardzo interesujący dokument na temat tej subkultury — „Blokersi" — nakręcił Sylwester Latkowski, emitowano w TVP2 w 2002 r. [MA] « Culture (Published: 30-01-2003 Last change: 06-09-2003)
Lech BrywczyńskiUr. 1959. Studiował chemię i historię; pracował w wielu zawodach, m.in. jako tłumacz, wydawca, dziennikarz lokalnej prasy, animator życia kulturalnego; dramatopisarz (dramaty publikowane m.in. w: czasopiśmie Res Humana, szczecińskich Pograniczach, w gdańskim Autografie, w elbląskim Tyglu, w magazynie Lewą Nogą, i in.); w 2002 r. ukazała się jego książka Dramaty Jednoaktowe (sponsorowana przez Urząd Miejski w Elblągu). Private site
Number of texts in service: 13 Show other texts of this author Newest author's article: Lewica a wiara rodzima, czyli... POGANIE DO AFRYKI! | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 2228 |
|