People, quotes » Voltaire » Fregments of writings »
1.Jak przeor spotkał Hurona Author of this text: Wolter
Pewnego dnia św. Dunstan, Irlandczyk z pochodzenia a święty z zawodu, wyruszył z Irlandii na małej górce i płynąc ku wybrzeżom
Francji, przybył z pomocą tego wehikułu do zatoki Saint-Malo. Znalazłszy się
na brzegu, pobłogosławił górę, która skłoniła mu się uniżenie i wróciła
do Irlandii tą samą drogą. Dunstan założył w tych stronach klasztorek i dał mu
nazwę Góry, którą to nazwę nosi dziś jeszcze, jak każdemu wiadomo.
W roku 1679, 15 lipca, wieczorem, ksiądz de Kerkabon,
przeor Najświętszej Panny z Góry, przechadzał się nad morzem z panną de
Kerkabon, swoją siostrą, oddychając świeżym powietrzem. Przeor, już nieco w wieku, był to zacny kapłan zażywający miłości u sąsiadów, jak wprzódy
zażywał jej u sąsiadek. Wielkie poważanie zjednało mu w okolicy zwłaszcza
to, że był w całej prowincji jedyną duchowną osobą, której po wieczerzy
nie trzeba było odnosić do łóżka. Dość był bity w teologii; kiedy zaś
znużył się św. Augustynem, szukał wytchnienia u Rabelais'go; toteż wszyscy
go chwalili.
Panna de Kerkabon, dotąd, mimo szczerej ochoty, niezamężna,
wyglądała w czterdziestej piątej wiośnie wcale świeżo. Z natury zacna i tkliwa, lubiła wygodne życie i była nabożna.
Spoglądając na morze przeor rzekł:
— Ach tak, w tym właśnie miejscu wsiadł na okręt
biedny nasz brat wraz z drogą bratową ganiał dc Kerkabon, swoją żoną. Było
to w roku 1669; fregata zwała sil „Jaskółka"; jechał zaciągnąć sil
do wojska w Kanadzie. Gdyby nic to, że go zabito, mielibyśmy nadzieje ujrzenia
go jeszcze.
— Czy wierzysz — rzekła panna de Kerkabon — że bratową
zjedli Irokczi, jak nam doniesiono?
— Oczywiście: gdyby jej nic zjedli, byłaby wróciła...
Będę ją opłakiwał całe życie… Była to urocza kobieta; brat zaś, przy
swoich talentach, byłby zrobił wielki los.
Tak roztkliwiając się ujrzeli niewielki okręt wpływający w zatok: byli to Anglicy, którzy wieźli na sprzedaż płody swego kraju.
Wysiedli na ląd nie zwracając uwagi na przeora ani na jego siostrę bardzo
dotkniętą tym brakiem wzglądów.
Zgoła inaczej zachował się młody człowiek bardzo zręcznej
postaci, który skoczył jednym susem przez głowy towarzyszy i znalazł się tuż
na wprost panienki. Skinął jej głową nie będąc biegły w ceremoniale ukłonów.
Fizjonomia jego oraz strój zwróciły uwagi przeora i jego siostry. Miał gołą
głowę i gołe łydki, na nogach lekkie sandały, długie włosy zaplecione w warkocze; obcisły kaftan uwydatniał gibką kibić; wyraz twarzy był dziarski i łagodny zarazem. W jednej ręce miał buteleczkę wódki barbadyjskiej, w drugiej sakwę, a w niej kubek i parę wybornych sucharów. Mówił po francusku
dość zrozumiale. Poczęstował wódką pannę de Kerkabon i przeora, napił się z nimi, dał im golnąć raz jeszcze, wszystko z taką naturalnością i prostotą,
że oboje byli zachwyceni. Ofiarowali mu swoje usługi pytając, kim jest i dokąd
się udaje. Odparł, że sam nie wie; jest z natury ciekawy, chciał po prostu
obejrzeć wybrzeża Francji, dokonawszy zaś tego wraca.
Przeor, wnosząc z akcentu, że nie jest Anglikiem,
pozwolił sobie spytać młodzieńca, z jakiego kraju pochodzi.
— Jestem Huron — odparł.
Panna de Kerkabon, zdumiona i zachwycona uprzejmością
Hurona, zaprosiła go na wieczerzę. Nie dał się prosić, za czym wszyscy
troje ruszyli ku opactwu.
Pulchna i przysadzista panienka przyglądała się chłopcu
małymi oczkami i mówiła do brata:
— Co za płeć u tego chłopca: krew z mlekiem!… Cóż
za piękna cera jak na Hurona!
— Tak, tak — odpowiadał przeor.
Zasypywała wędrowca pytaniami, on zaś odpowiadał na
wszystko nader bystro.
Wieść o pobycie Hurona na plebanii rozeszła się
niebawem. Śmietanka z całej parafii ściągnęła tam na wieczerzę. Przybył
ksiądz de Saint-Yves z siostrą, ładną i doskonale ułożoną młodą Bretonką;
przybyli delegat, poborca, wszyscy z żonami. Posadzono cudzoziemca między panną
de Kerkabon a panną de Saint-Yves. Wszyscy patrzyli nań z podziwem, wszyscy
naraz zasypywali go pytaniami; Huron nie przejmował się tym, zdawałoby się,
że wziął sobie za zasadę godło milorda Bolingbroke: Nihil admirari [ 1 ]. W końcu, zmęczony tym zgiełkiem, odezwał się łagodnie, ale stanowczo:
— Moi państwo, w moim kraju jest zwyczaj mówić kolejno: w jaki sposób mam odpowiadać, kiedy niepodobna mi zrozumieć?
Rozsądek zawsze przywodzi ludzi na chwilę do
zastanowienia: zapanowała wielka cisza. Pan delegat, który stale czepiał się
cudzoziemców, skoro ich zdybał w jakim domu, i który był największym
pytaczem w okolicy, rzekł otwierając gębę na pół łokcia:
— Czy wolno mi spytać o pańskie nazwisko?
— Zwano mnie zawsze Prostaczkiem — odparł — a potwierdzono mi to imię w Anglii, ponieważ mówię po prostu, co myślę, tak
jak robię wszystko, co chcę.
— W jaki sposób, urodziwszy się Huronem, mógł pan
przybyć do Anglii'?
— Zawieziono mnie tam: dostałem się raz w bitwie do
niewoli po dość uporczywej obronie; Anglicy, którzy cenią dzielność,
ponieważ sami są dzielni i ponieważ są równie zacni ludzie jak my, oświadczyli
mi, iż mogę albo wrócić do rodziny, albo jechać do Anglii: wybrałem to
drugie, ponieważ namiętnie lubię podróżować.
— Ależ, panie — rzekł delegat z namaszczeniem — w jaki
sposób mogłeś opuścić ojca, matkę?
— Nie znałem nigdy ojca ani matki — odparł cudzoziemiec.
Towarzystwo rozczuliło się, wszyscy powtarzali:
— Ani ojca, ani matki!
— Zastąpimy mu ich — rzekła gospodyni domu do brata
przeora. — Ten pan Huron jest tak sympatyczny!...
Huron podziękował jej w słowach pełnych szlachetności i dumy, dając do zrozumienia, że nie trzeba mu niczego.
— Uważam, mości Prostaczku — rzekł poważny delegat -
że pan mówi po francusku lepiej, niż przystało na Hurona.
— Francuz pewien, któregośmy, jeszcze za mego dzieciństwa,
wzięli do niewoli i dla którego powziąłem serdeczną przyjaźń, nauczył
mnie swego języka: uczę się bardzo szybko, gdy chcę się czegoś nauczyć...
Przybywszy do Plymouth, spotkałem jednego z owych zbiegów, których nazywacie,
nie wiem czemu, „hugonotami"; dzięki niemu uczyniłem dalsze postępy w znajomości waszego języka; z chwilą zaś gdy mogłem się wyrażać
zrozumiale, przybyłem zobaczyć wasz kraj. Francuzi dosyć mi się podobają… o ile nie zadają za wiele pytań.
Mimo tej delikatnej przestrogi ksiądz de Saint-Yves
zapytał, który język podoba mu się bardziej: huroński, angielski czy
francuski.
— Oczywiście huroński — odparł Prostaczek.
— Czy podobna? — wykrzyknęła panna de Kerkabon. — Zawsze
sądziłam, że francuski język jest najpiękniejszy ze wszystkich po dolnobretońskim.
Dopieroż zaczęto, na wyprzódki, zasypywać Prostaczka
pytaniami: jak się mówi po hurońsku „tytoń"; odpowiadał taya;
jak się mówi „jeść"; odpowiadał essenten. Panna de Kerkabon
pragnęła koniecznie wiedzieć, jak się mówi „kochać"; odpowiedział trovander i dowodził, nie bez pozorów słuszności, że te słowa w niczym nie ustępują
francuskim lub angielskim. Trovander [ 2 ]
wydało się wszystkim gościom nader wdzięczne.
Przeor miał w bibliotece gramatykę hurońską, którą
mu dał w upominku wielebny Sagard-Theodat, słynny misjonarz; wstał, aby
zajrzeć do niej. Wrócił zdyszany z rozczulenia i radości: sprawdził, że
Prostaczek jest prawdziwym Huronem. Wszczęła się dysputa o różnorodności języków;
wszyscy się zgodzili, iż gdyby nie przygoda z wieżą Babel, cała ziemia mówiłaby
po francusku.
Lubiący pytania delegat, który dotąd żywił lekką
nieufność do przybysza, powziął dlań głęboki szacunek: odzywał się doń
grzeczniej niż wprzódy, na czym Prostaczek się nie poznał.
Panna de Saint-Yves bardzo była ciekawa, jak się objawia
miłość w kraju Huronów.
— Pełniąc zacne uczynki — odparł — aby się przypodobać
osobom pokrewnym duchem.
Wszyscy biesiadnicy przyklasnęli ze zdumieniem. Panna de
Saint-Yves zapłoniła się i była bardzo rada. Panna de Kerkabon zaczerwieniła
się również, ale nie była tak rada; czuła się nieco dotknięta, że ta
dworność była nie dla niej; ale była tak poczciwa z natury, iż sympatia jej
dla Hurona nie osłabła. Spytała go łaskawie, ile miał kochanek w Huronii.
— Tylko jedną — rzekł Prostaczek — była nią panna
Abakaba, serdeczna przyjaciółka mojej drogiej karmicielki: trzcina nie jest
prostsza, gronostaj bielszy, owieczki bardziej łagodne, orły dumniejsze, a jelenie lżejsze, niż była Abakaba. Ścigała raz zające w okolicy, blisko pięćdziesiąt
mil od naszego domostwa; pewien źle wychowany Algonkin, mieszkający o sto mil
dalej, zabrał jej zająca; dowiedziałem się o tym, pobiegłem, powaliłem
Algonkina maczugą i przywlokłem go, ze spętanymi rękami i nogami, do stóp
ukochanej. Krewni Abakaby chcieli go zjeść; ale ja nigdy nie smakowałem w takich biesiadach; wróciłem mu wolność, czym pozyskałem sobie jego przyjaźń.
Abakaba była tak wzruszona moim postępkiem, że przełożyła mnie nad
wszystkich zalotników. Kochałaby mnie jeszcze, gdyby nie to, że zjadł ją
niedźwiedź. Skarciłem niedźwiedzia; długo nosiłem jego skórę; ale to
mnie nie pocieszyło.
Słysząc to panna de Saint-Yves uczuła sekretną
przyjemność, że Prostaczek miał tylko jedną kochankę i że Abakaby już
nie ma, ale nie zdawała sobie sprawy z przyczyn swego zadowolenia. Cały stół
patrzył na Prostaczka; chwalono go wielce, że nie pozwolił towarzyszom zjeść
Algonkina.
Okrutny delegat, który nic mógł powściągnąć szału
pytań, zagadnął wreszcie Hurona, jaką religię wyznaje: anglikańska gallikańską
czy hugonocką.
— Moją — odparł — tak jak wy swoją.
— Och! och! — wykrzyknęła dobra Kerkabońcia — ci
niegodziwi Anglicy nie pomyśleli nawet o tym, żeby go ochrzcić!
— Bożeż ty mój! — mówiła panna de Saint-Yves — jak to
być może, aby Huroni nie byli katolikami? Czy wielebni ojcowie jezuici nie
nawrócili ich?
Prostaczek upewnił, że w jego ojczyźnie nic nawraca się
nikogo; że nigdy prawdziwy Huron nie zmienił przekonań i że nawet nic ma w ich języku wyrazu, który by oznaczał „niestałość". Ostatnie słowa
nadzwyczaj ,podobały się pannie de Saint-Yves.
— Ochrzcimy go! ochrzcimy go! — mówiła Kerkabońcia do
przeora. — Tobie, bracie, przypadnie ten zaszczyt; ja chcę koniecznie być
chrzestną matką, ksiądz de Saint-Yves będzie go trzymał do chrztu: wspaniała
ceremonia! W całej Bretanii będą mówili o tym; cóż to za honor dla nas.
Liczna kompania zawtórowała gospodyni; goście
krzyczeli: — Ochrzcimy go!
Prostaczek odparł, że w Anglii wolno ludziom żyć wedle
ich ochoty; oświadczył, że propozycja wcale mu nie przypada do smaku i że
prawo Huronów warte jest co najmniej tyleż co bretońskie; dodał wreszcie, że
odjeżdża nazajutrz. Dokończono jego butelczyny z wódką barbadyjską i każdy
udał się na spoczynek.
Footnotes: [ 1 ] Niczemu się nie dziwić [ 2 ] Wszystkie te słowa są w istocie hurońskie. (przyp. Woltera.) « (Published: 03-08-2002 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 1686 |