|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Al-Kaida, Ameryka i podwójne standardy Author of this text: Caden O. Reless
Sprawa śmierci Osamy bin Ladena, zastrzelonego na
początku maja br. przez amerykańskich komandosów, wzbudziła sporo
kontrowersji. Reakcje polskich komentatorów na to wydarzenie, podobnie jak na
całym świecie, oscylowały między nieskrywaną niechęcią
(bardzo różnie umotywowaną) wobec Amerykanów, odpowiedzialnych za całe
to kłopotliwe zamieszanie, po dość częste wyrazy zrozumienia, a nawet
sympatii dla zdecydowanego posunięcia administracji prezydenta Baracka Obamy.
W ujęciu najbardziej krytycznym wobec działań
Amerykanów w Pakistanie okoliczności śmierci ściganego od wielu lat
terrorysty i przywódcy Al-Kaidy wskazują, że mieliśmy do czynienia ze
zbrodniczą egzekucją, dokonaną na bezbronnym, nieszkodliwym, starym i schorowanym człowieku, który został bezwzględnie zlikwidowany przez amerykańskich
żołnierzy z Navy SEALs w sypialni własnego domu; motywy tych działań były
tylko i wyłącznie polityczne, a śmierć bin Ladena została wykorzystana
instrumentalnie przez obecną amerykańską administrację do podniesienia sobie
notowań w sondażach i poprawienia minorowych nastrojów opinii publicznej w związku z nadal mizerną sytuacją gospodarczą w kraju. Należąca do Osamy
bin Ladena posiadłość w Abbottabadzie, otoczona wysokim betonowym murem i chroniona drutem kolczastym,
bardziej przypominać miała domek na wsi, w którym
szanowany i kochany ojciec rodziny zwykł beztrosko spędzać wakacje na
łonie przyrody w towarzystwie żon, dzieci i kręgu najbliższych przyjaciół,
niż zamaskowany schron, arsenał i kryjówkę terrorystów. Ostatecznie po
jednej stronie mieliśmy zionących chęcią zemsty, barbarzyńskich Amerykanów,
działających — jak na „neokolonialistów" przystało — bez żadnych
skrupułów, niewahających się przed pogwałceniem wszelkich standardów
humanitaryzmu i prawa międzynarodowego, z drugiej — bezbronnego bin Ladena i jego towarzyszy, urastających do roli męczenników walki o wolność, outsiderów
idealistów, świętych, rewolucjonistów i autentycznych (bo nieskażonych
kolaboracją z Amerykanami) pakistańskich patriotów, których okrutna śmierć
powinna wzbudzać przede wszystkim współczucie i głęboki niepokój o moralną
kondycję całej zachodniej cywilizacji.
Co znamienne, reakcje tych samych środowisk na
zamach Al-Kaidy z 13 mają br., w którym zginęło kilkudziesięciu pakistańskich
rekrutów, były już bardziej powściągliwe, a pomysły na zapobieganie tego
rodzaju aktom terroru wysuwane już dużo rzadziej niż liczne pretensje, związane z próbami rozliczania Ameryki z domniemanych i rzeczywistych grzechów wojny z terroryzmem.
Okoliczności podjęcia decyzji o egzekucji bin
Ladena były o wiele bardziej skomplikowane, niż chcieliby to przyznać ci, którzy
podejrzewają kolejne amerykańskie administracje, w tym tę aktualną, o hołdowanie
jedynie morderczym instynktom na potrzeby uprawiania taniego populizmu. Trzeba
je jednak ujmować w szerszej perspektywie czasowej, sięgającej znacznie wcześniej
niż do momentu, który jest stereotypowo spostrzegany jako początek amerykańskiej
wojny z terroryzmem, czyli roku 2001.
Tego rodzaju decyzje nie były nigdy podejmowane
bez wątpliwości, rozważania moralno-etycznych niuansów i dylematów, choć — co trzeba przyznać — były one stawiane głównie z perspektywy amerykańskiej, a więc uznającej za priorytet przede wszystkim bezpieczeństwo Stanów
Zjednoczonych i amerykańskich obywateli, a nie prawa terrorystów, czyli
sfanatyzowanych morderców, do godnego i humanitarnego traktowania.
Być może patrząc na sprawę z polskiego punktu
widzenia trudno zrozumieć amerykańską hierarchię wartości, stosowaną w zwalczaniu globalnego terroryzmu. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że
Polska nie doświadczyła w swojej najnowszej historii, w przeciwieństwie do
Stanów Zjednoczonych, poważnego zagrożenia ze strony tego zjawiska i w
stosunku do innych państw pozostaje krajem o relatywnie niskim zagrożeniu
atakiem terrorystycznym na swoim własnym terytorium. Oznacza to, że polska
opinia publiczna nie musiała jak dotąd poważnie zmierzyć się, w wymiarze
jak najbardziej konkretnym i pragmatycznym, z trudnym i niekiedy bolesnym
zagadnieniem tzw. derogacji (uchylenia) zobowiązań państwa w dziedzinie
ochrony praw człowieka, praw i swobód obywatelskich, podjętej dla ochrony wyższego
dobra, jakim jest bezpieczeństwo publiczne, co jest uznawane za możliwe i dopuszczalne rozwiązanie w niektórych, skrajnych sytuacjach.
Stany Zjednoczone przeciwnie — od kilku dekad
zmagają się z poważnym zagrożeniem terrorystycznym, a ich kolejne rządy
doskonale wiedzą, że pewne wartości, które cieszą się tak skrzętną
ochroną w demokratycznych krajach zachodnich, bywały niejednokrotnie bezwzględnie
wykorzystywane przez terrorystów na zasadzie „luk w systemie", sprzyjających
jedynie ich zbrodniczym działaniom. W związku z tym w Stanach Zjednoczonych
problem derogacji jest problemem realnym, a przyjęte rozwiązania, zastosowane w celu zwiększenia bezpieczeństwa ludności, choć niejednokrotnie trudne do
zaakceptowania przez samych obywateli, a tym bardziej nie do zaakceptowania dla
kogoś, kto posiada status bezstronnego obserwatora, mają na celu ochronę
wartości najwyższych — ludzkiego życia, setek i tysięcy ludzkich istnień.
Status bezstronnych obserwatorów, którym szczycą
się polscy obrońcy praw ofiar amerykańskiej przemocy, pozwala się cieszyć
jeszcze jednym luksusem, którym nie mogą się już od dawna cieszyć
Amerykanie. Jest to luksus emocjonalnej neutralności, na którą mogą sobie
pozwolić osoby niebędące bezpośrednimi uczestnikami wydarzeń. Wynika stąd
kilka innych przywilejów, w tym ten najwyższy — wolność od ciężaru
odpowiedzialności, nie tylko tej politycznej, ale
tej zwykłej, ludzkiej, moralnej, która spoczywa na tym, kto decyduje się
na podjęcie kontrowersyjnych działań w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Być
może dlatego spontaniczna radość i poczucie ulgi wyrażane przez wielu
Amerykanów po śmierci bin Ladena spotkały się z pewnym niezrozumieniem w innych krajach zachodnich, w tym w Polsce. Amerykanie bowiem nie tylko wiedzieli i rozumieli, ale odczuli na własnej skórze, że mają się z czego cieszyć.
Polacy, na szczęście, nie mieli jeszcze swojego
bin Ladena. Cóż, nie mieli nawet (i miejmy nadzieję, że nie będą mieli)
swojego Ramziego Ahmeda Yousefa, terrorysty odpowiedzialnego za przygotowanie
zamachu na World Trade Center w Nowym Jorku z 1993 roku, w którym zginęło sześć
niewinnych osób, a tysiące zostało mniej lub bardziej poszkodowanych. Wujek
Ramziego Ahmeda Yousefa, Khalid Sheikh Mohammed, powiązany z Al-Kaidą, osiem
lat później pogrzebie w gruzach tego samego WTC nie kilka osób, a tysiące
ofiar, wielu z nich, w tym fanatycznym zamachowcom samobójcom, nie dając nawet
cienia szansy na przeżycie.
Po drodze było jeszcze kilka innych zamachów
terrorystycznych zorganizowanych przez siatkę Al-Kaidy, o których warto w tym
miejscu przypomnieć, gdyż pamięć ludzka bywa i wybiórcza, i ulotna. W 1996 w Manili udaremniono zamach Al-Kaidy na prezydenta Billa Clintona. W 1998
Al-Kaida przeprowadziła udane zamachy na amerykańskie ambasady w Afryce
Wschodniej (w Dar es Salaam i Nairobi), w których zginęło setki osób, najczęściej
miejscowych cywili. Kolejny spektakularny atak Al-Kaida przeprowadziła już na
cel wojskowy — w wyniku eksplozji ładunków wybuchowych ucierpiał
niszczyciel USS Cole stacjonujący w Jemenie, co miało miejsce 12 października
2000 — zginęło siedemnastu członków załogi, a trzydziestu dziewięciu
marynarzy zostało rannych.
Mimo narastającego zagrożenia i setek ofiar,
administracja Billa Clintona, bardziej skupiona na polityce wewnętrznej,
zachowywała sporą powściągliwość w reagowaniu na problem. Swoje bardziej
jastrzębie podejście do zwalczania terroryzmu, jakie dziś, niemal dwie dekady
po pierwszym zamachu Al Kaidy na WTC, prawie wyłącznie znamy i pamiętamy, i które nieodłącznie utożsamiamy z polityką Stanów Zjednoczonych, Amerykanie
rozwijali w dość długim przekroju czasowym i na pewno nie można powiedzieć,
że od początku preferowali zdecydowanie ofensywne rozwiązania (czego należałoby
oczekiwać po żądnych krwi barbarzyńcach). W latach dziewięćdziesiątych XX
w., za obu kadencji Clintona, przez długi czas obowiązywał bardziej gołębi
kurs wobec terroryzmu o islamskim rodowodzie. Takie potraktowanie sprawy tylko
rozzuchwaliło terrorystów, czego skutkiem były zamachy z 11 września 2001,
dokonane — przypomnijmy — jeszcze zanim George W. Bush, reprezentujący
bardziej wojowniczo nastawionych Republikanów, na dobre zdążył rozgościć
się w Białym Domu. Zaledwie kilka miesięcy zadecydowało więc o tym, że
atak na WTC stał się poważnym wyzwaniem rzuconym przez Al-Kaidę
administracji Busha, a nie kolejną, po Rwandzie, Srebrenicy i Afganistanie,
spektakularną klęską permisywnej polityki zagranicznej Clintona i jego ówczesnych
europejskich partnerów, równie nieprzygotowanych na podejmowanie trudnych
decyzji w obliczu narastającego kryzysu.
Świat, jak się wydaje, dość szybko zapomniał
również o szaleństwie religijnego fanatyzmu, jakie za sprawą talibów
zostało rozpętane w Afganistanie od połowy lat 90-tych XX w., czemu sprzyjała
początkowa bierność Zachodu wobec sytuacji w Azji Centralnej, co było bezpośrednią
przyczyną późniejszej i nadal trwającej wojny.
Po ataku na WTC i Pentagon z dnia 11 września 2001
mieliśmy do czynienia z kolejnymi zamachami terrorystycznymi Al-Kaidy: 12 października
2002 w zamachach terrorystycznych na indonezyjskiej wyspie Bali zginęło ponad
dwieście osób, przeważnie młodych ludzi, bawiących się w nocnych klubach i dyskotekach; tragiczne w skutkach zamachy bombowe inspirowane przez Al-Kaidę
miały miejsce w Madrycie (2004) i Londynie (2005), a także w innych miejscach świata, między innymi w takich krajach, jak
Arabia Saudyjska czy Maroko. W zamachach organizowanych przez islamistów w Pakistanie ginie rocznie tysiące ludzi.
Samobójczy atak bombowy Al-Kaidy z 13 maja br.,
dokonany w akcie zemsty za śmierć bin Ladena, w którym poniosło śmierć
kilkadziesiąt niewinnych osób (czy też winnych o tyle, że chcących służyć
swojemu krajowi, utrzymującemu z różnych względów dość bliskie relacje ze
Stanami Zjednoczonymi) kolejny raz przypomniał, jaki jest świat, w którym żyjemy, i po raz kolejny nie były to dobre wieści. Pokazał także, że Al-Kaida,
niezależnie od zarzutów o immoralizm, formułowanych w stosunku do władz Stanów
Zjednoczonych w kontekście krytyki wojny z terroryzmem, nadal stanowi realne
zagrożenie, którego nie można ignorować. Bezsensowna śmierć kilkudziesięciu
rekrutów, nie cieszyła się już jednak takim zainteresowaniem komentatorów,
jak niedawna egzekucja bin Ladena z rąk Amerykanów, oskarżanych w związku z tym zdarzeniem o stosowanie podwójnych standardów. Prawdopodobnie owa masowa
śmierć nie wpisywała się wystarczająco dobrze w schemat narracji, która
przewiduje, że tylko Ameryka ponosi za wszystko odpowiedzialność, w tym
odpowiedzialność za brutalność wojny z terroryzmem. I to też jest świat, w którym żyjemy.
To, że dziś, po zneutralizowaniu 2/3 głównych
przywódców, Al Kaida jest wyraźnie osłabiona, kosztowało Amerykę i jej
sojuszników ponad dziesięć lat zmagań i dwie wojny, które doprowadziły
kraj na skraj bankructwa (armia i wydatki socjalne pochłaniają ponad 80% budżetu
federalnego), a w siłach zbrojnych wywołały spadek morale i niespotykaną od
kilkudziesięciu lat falę samobójstw. Niestety, dziś, jak nigdy przedtem,
dobrze wiadomo, że problem terroryzmu sam się nie rozwiąże, co oznacza
kolejne ofiary — po obu stronach tego konfliktu. Wiadomo, że cena, jaką
przychodzi zapłacić za sukces w wojnie z terroryzmem jest bardzo wysoka zarówno
pod względem poniesionych kosztów ludzkich (wśród żołnierzy i ludności
cywilnej) i finansowych, jak też pod względem towarzyszących każdej wojnie
niepowetowanych strat moralnych. Czy ktoś zna jakieś inne wyjście?
« (Published: 25-05-2011 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 1810 |
|