|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Budujmy Polskę partyjną Author of this text: Jan Hartman
Nie możemy
bez końca lekceważyć partii, wyszydzać ich i ostatecznie głosować na nie niczym z łaski, wrzucając do urny głos trzymany w koniuszkach palców. Postawy takiej
nie mogą zaś bez końca zajmować zwłaszcza elity. Bo słabe partie to słabe
państwo
Naród polski
nie idzie już z partią. A było tak
pięknie. Była Partia, był rząd i był Sejm. Władza mogła sobie pozwolić na coś,
co w demokracji jest luksusem nie lada, czyli na stawianie społeczeństwu pewnych
wymagań i na krytykę pewnych jego odłamów lub zachowań. Władza mówiła nam
zwłaszcza, że mamy więcej pracować oraz dostosowywać swoje aspiracje
konsumpcyjne do ilości i jakości wykonywanej przez nas pracy. Mówiła też, żeby
nie kraść i nie warcholić.
Dziś nawet
Kościół nie ma takiej siły i autorytetu, żeby przykazywać ludziom, aby pracowali
solidnie i nie kradli. Krytykować zaś można co najwyżej jednostki lub małe
grupy, jak na przykład Michnika i jego „salon", najlepiej posługując się mętnymi i ogólnikowymi insynuacjami.
Nasza
partia kocha cię bardziej
Kto chce
przetrwać w demokracji, ten musi szczerzyć zęby do wszystkich i wszystkim
schlebiać. Bo dziś wszyscy mają prawo być sobą, pozostać takimi, jakimi są, a jednocześnie mają prawo oczekiwać, że robiąc to, co robią, i żyjąc tak, jak
żyją, będą zarabiali wciąż więcej i więcej. I to właśnie stanowi główne i uniwersalne przesłanie demokratycznej polityki. Żadne tam dziejowe procesy,
historyczna odpowiedzialność i troska o przyszłe pokolenia. O takich sprawach
nie mówi się na serio, bo masy na serio o nich nie myślą. Partyjna polityka
naszych czasów koncentruje się na jednym — na przekonywaniu obywatela, że partia
kocha go takim, jakim jest, i to znacznie bardziej niż konkurenci, a jej rządy
pozwolą wszystkim zarabiać lepiej niż dotąd.
Pomijając
nielicznych entuzjastów któregoś z partyjnych przywódców i jego retoryki,
przeciętny obywatel rozwalony na kanapie przed telewizorem dokonuje wyboru
pomiędzy paroma wdzięczącymi się do niego partiami, by w którąś niedzielę zwlec
się z niej i z najwyższym obrzydzeniem, lecz i zadowoleniem z dobrze spełnionego
tzw. obywatelskiego obowiązku, wrzucić głos na tę partię, która budzi w nim
najmniejszy wstręt.
Nic
dziwnego, że ci, którzy ten głos otrzymują, doświadczają frustracji, naturalną
koleją rzeczy przechodzącej w cyniczne zblazowanie. W rezultacie obłuda i zniechęcenie stają się nastrojem życia publicznego, wobec czego każdy, kto
występuje z bardziej ideowym przesłaniem i zdaje się w tym autentyczny, bez
trudu uzyskuje zwolenników, nawet jeśli jego polityczne uduchowienie niewysokiej
jest próby albo trąci szowinizmem.
Na wszelki
wypadek więc populistyczną wrzawę pod pretekstem troski o sprawy wyższe podnosi
każda partia i każda robi sobie z gęby cholewę, klepiąc ideowe frazesy, tak aby
nikt już nie mógł się rozeznać, kto w tym wszystkim jest prawdziwy, a kto letni
albo cyniczny. Tak jest w Polsce i w większości krajów, w których tradycje
liberalne, a wraz z tym i demokracja, nie są silne i utrwalone.
Źle się
dzieje u nas, i nie tylko u nas, z polityką demokratyczną opartą na idei
partyjności. Co gorsza, nie ma żadnego pomysłu na demokrację bez partii. Bo co
mogłoby je zastąpić? Samorządy? Stowarzyszenia? Szybko zamieniłyby się w partie,
gdyby miały stawać do wyborów. Na razie więc musimy sobie radzić z tym, co mamy.
Zadanie tym trudniejsze, że partyjność jako taka jest ideą na demokrację
zupełnie obojętną, doskonale realizując się zarówno w wybujałej demokracji, jak i w systemach totalitarnych. Ze wstydem trzeba wręcz przyznać, że głębsza,
teoretyczna świadomość partyjności, oparta na rozumieniu mechanizmów życia
partyjnego, jest dokonaniem raczej ideologów państwa totalnego niż demokratów.
Czym jest
partia, uczył nas Lenin. Owszem, uczył nas i Max Weber, wielki socjolog,
opisujący partię jako system biurokratyczny sprzęgnięty z biurokracją państwową,
lecz przecież nie socjologią inspirują się politycy. Dlatego, chcąc nie chcąc,
gdy mówimy „partia", wciąż trochę myślimy „Lenin". Może zresztą to i tak nie
najgorzej. Wszak po wojnie partie mogłyby się nam kojarzyć również z Hitlerem i NSDAP.
Lewica,
prawica — wszystko jedno
Swoją drogą
skojarzenia tego rodzaju są dla partii współczesnych politycznie niemal
obojętne. Przeciętny wyborca nie wie, co to była partia bolszewicka,
faszystowska, co to są torysi, chadecy, a co liberałowie. Nie ma pojęcia, co
znaczą słowa „lewica" czy „prawica" albo „radykałowie" i „liberałowie" — dlatego
że w ogóle tych kategorii nie potrzebuje. Wyobcowanie klasy politycznej,
usiłującej jeszcze od czasu do czasu truchtać za wielkimi sporami politycznymi
XIX wieku, w których rodziły się formalnie zachowujące aktualność do dziś
podziały polityczne i ideowe, jest aż nadto widoczne. Nic dziwnego przeto, że
przywódcy partyjni ostatecznie coraz rzadziej zgrywają się na polityków
reprezentujących jakiś określony pogląd i stanowisko polityczne. Osobiście nie
żałuję, że XIX-wieczna nomenklatura obumiera wraz z ukształtowaną w czasach
wielkich rewolucji wyobraźnią polityczną, ale z drugiej strony jaka szkoda, że
ignorancja polityczna mas pozwala na odrastanie kolejnych łbów faszystowskiej
hydrze. Hasło „Nasz naród, nasza wiara, nasze państwo" jest tak emocjonalnie
chwytliwe i politycznie atrakcyjne, że zapewne nacjonaliści wszelkich nacji,
wyznający swoje święte wiary, długo jeszcze będą golić głowy, strugać pałki i palić pochodnie. Przez tysiące lat żyliśmy plemiennie i plemienne pojmowanie
narodu i prawa nie wywietrzeje nam z głów w ciągu marnych kilku stuleci. W egzaltacji i mitologii narodowej żyje archaiczny duch społeczny, do którego
technokraci, biurokraci i polityczni pokerzyści co pewien czas nadal będą się
odwoływać. Nic nie poradzimy na to, że sama idea państwa terytorialnego i władzy
centralnej, wyposażonej w symbole władztwa, to głęboki archaizm, tkwiący w strukturze symbolicznej każdego państwa, bez względu na jego konkretny kształt
ustrojowy.
Polityka
bezideowa zwiększa zapotrzebowanie na autentyczność, podnosząc ryzyko odrodzenia
się politycznego ekstremizmu.
Partia?
Obrzydliwość
Jednocześnie
jednak nieufność do sfery politycznej, będąca i przyczyną, i skutkiem bezideowej
miernoty, zabezpiecza nas przed daleko idącymi wpływami ruchów
antydemokratycznych. Poza tym niebezpieczeństwo politycznego totalizmu jest
oczywiście tym większe, im większą rolę w życiu danego społeczeństwa odgrywa
sfera instytucjonalna.
Polskie
społeczeństwo jest zinstytucjonalizowane, a więc i upolitycznione, w małym
stopniu. Nie hołubimy urzędów i urzędników, nie nazywamy wszystkiego wokół nas
„narodowym" ani „królewskim", nie uważamy prawa za świętość. Politycy nie są dla
nas bohaterami, a partie nie zapuszczają korzeni głęboko w podłożu społecznym.
Kto by tam u nas bał się jakiejś partii? Ale kto by na nią liczył bądź odwoływał się jak do
autorytetu? To zresztą uzasadnione. Partie gromadzą ludzi najczęściej miernych,
liczących na łatwą karierę i marzących o stanowiskach albo pragnących przez
stosunki polityczne zabezpieczyć osobiste interesy.
Partia
istnieje ze względu na wybory i stanowiska, które można w ich wyniku objąć -
zawsze zaś zbliżają się jakieś wybory. Trzeba więc chodzić stale koło swego
interesu, pilnować swych wpływów i sondaży. Trzeba załatwiać ludziom w terenie
to czy tamto, lecz nade wszystko dobrze wypadać w telewizji. A szef jest od
tego, żeby wychwytywać rozłamowców i ich unieszkodliwiać. Tyle. Logika partyjna
jest prosta jak cep.
Mizeria
partii jest wiadoma społeczeństwu, ale zdają sobie z niej sprawę również
członkowie partii i działacze. Wywołuje to w nich pewną frustrację, zabarwioną
odrobiną cynizmu i melancholii: cóż, takie jest życie. Ostatecznie wszyscy
nurzamy się w pozorach i wszyscy rozwalamy się na swoich kanapach. Nikt nie
bierze odpowiedzialności — tym bardziej że o odpowiedzialności wszyscy mówią.
Wprawdzie
słabość moralna, intelektualna i organizacyjna partii politycznych oraz ich
nędzny wizerunek społeczny zabezpieczają nas przed parkosyzmami politycznej
egzaltacji i oddalają groźbę powrotu rządów autorytarnych, to jednak, z drugiej
strony, jak ma się Polska rozwijać, skoro skazana jest na rządy słabych i wyobcowanych społecznie organizacji, jakimi są dziś polskie partie polityczne?
Dopóki
będziemy brzydzić się partyjnością i pogardzać polityką partyjną, dopóty państwo
polskie będzie słabe. Niestety, czy to się nam podoba, czy nie, to właśnie z partii politycznych i ich zaplecza rekrutuje się obsada głównych instytucji
państwowych oraz samorządowych.
Jeśli
będziemy partiami pomiatać, będą one nadal chłystkowate, a w konsekwencji
państwo nadal będzie w rękach miernych i niekompetentnych
biurokratów-karierowiczów, dalece niedorównujących ludziom zarządzającym
prywatnym przemysłem albo tworzącym naukę i kulturę. Degradacja partii oznacza
degradację społeczną ludzi państwa, a w konsekwencji samego państwa. Marni
ludzie na marnych posadach — tak wygląda słabe państwo partyjne.
Ręka
wyciągnięta do elit
Może na
początku budowy demokracji tak jest właśnie lepiej i bezpieczniej. Dziś jednak,
jak się zdaje, znaleźliśmy się na dalszym etapie politycznego rozwoju i wypada
nam aspirować do czegoś więcej niż słabe i niewydolne państwo
roszczeniowo-przetargowe, bezładnie łatane przypadkowymi regulacjami prawnymi i eklektyczną mieszanką ideologiczną, złożoną z idei narodowo-klerykalnych oraz
demokratyczno-liberalnych. Taki wóz przecież daleko się nie potoczy.
Dlatego czas
już rozstać się z przywilejami dzieciństwa demokracji i przymierzyć się do
dorosłości. A w dorosłym demokratycznym państwie partie polityczne muszą być
mocne intelektualnie i etycznie, zamożne i autentycznie związane z dużymi
odłamami społeczeństwa. Nie możemy bez końca lekceważyć partii, wyszydzać ich i ostatecznie głosować na nie niczym z łaski, wrzucając do urny głos trzymany w koniuszkach palców. Postawy takiej nie mogą zaś bez końca zajmować zwłaszcza
elity.
Ludzie
mający jakąś wiedzę i umiejętności ważne dla polityki i państwa powinni oferować
je partiom, które wydają im się ideowo najbliższe. Powiem więcej — powinni do
tych partii wstępować, nie zrażając się przyrodzoną im szpetotą. Z drugiej
strony inteligentni przywódcy partyjni powinni zacząć na serio korzystać z usług
ludzi kompetentnych.
Nie
wystarczy od czasu do czasu zaprosić paru profesorów na rozmowę do szefa, a jednego czy dwóch nawet do ław sejmowych. Nie wystarczy od wielkiego dzwonu
zorganizować konferencję, zamówić ekspertyzę albo wysmażyć dokument typu „Polska
za 20 lat" lub „Biała księga".
Dorosła
partia polityczna musi mieć ekspertów i pieniądze na ich opłacanie. Musi
wiedzieć, kto w jej szeregach lub zapleczu nadaje się na ministra
infrastruktury, a kto zna się na prawie karnym albo wojsku. I nie mogą to być
koledzy z podwórka, wykładowcy z czasów studiów prezesa, działacze partyjni
przypadkiem mający odpowiednie w danym zakresie studia. Ba, nie wystarczy mieć
zaprzyjaźniony instytut czy inny „think tank".
Partia musi
mieć specjalistów w swoich kadrach, na zapleczu, ale także wynajmowanych do
konkretnych zadań za należytym wynagrodzeniem. W jej codzienność wpisane być
powinno tworzenie ekspertyz, pozyskiwanie i analiza informacji, dyskusje ze
specjalistami z różnych dziedzin, rozważanie alternatywnych rozwiązań prawnych i politycznych w rozmaitych sferach życia. To, a nie billboardy i kampanie
wizerunkowe, dać może trwałe podstawy do długofalowej działalności politycznej i państwowej. Żeby to osiągnąć, potrzeba jednak odpowiedniej kultury umysłowej
wyższych kadr partyjnych, dobrej woli i pieniędzy.
Swoją drogą
pieniędzy powinno być w dyspozycji partii politycznych więcej niż teraz. Warto
pomyśleć o zmianie prawa umożliwiającej ekonomiczne wzmocnienie partii, będące
warunkiem ich profesjonalizacji. Jeszcze ważniejsze jest wszak to, o czym była
mowa wyżej — wyciągnięcie przez elity ręki w stronę partii oraz przyjęcie tej
ręki przez partyjnych przywódców.
Nie szukam
pracy partyjnego eksperta, jak mogłoby się wydawać. Nie mam bowiem wiedzy
fachowej w żadnej dziedzinie ważnej dla którejkolwiek z partii. Nie odkrywam też
Ameryki. W ostatnich latach jakby coś drgnęło — w niektórych sprawach partie
zdają się sięgać po wiedzę dalej niż notesik z telefonami znajomych. Tym
bardziej więc jest czas na apele i zachęty. Do partii!
Tekst napisany dla „Gazety Wyborczej"
« (Published: 12-08-2011 )
Jan HartmanProfesor filozofii, wydawca i publicysta, profesor UJ i kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki w Collegium Medicum na Uniwersytecie Jagiellońskim, redaktor naczelny "Principia", profesor w Małopolskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej w Tarnowie. Magisterium - KUL, doktorat i habilitacja - UJ. Zajmuje się metafilozofią (heurystyka filozoficzna, autorski projekt teorii neutrum), filozofią polityki, etyką i bioetyką. Zabierając głos w debatach publicznych na tematy polityczne i światopoglądowe, broni rozwiązań liberalnych i demokratycznych. Private site
Number of texts in service: 9 Show other texts of this author Newest author's article: List trzech profesorów do wszystkich, których to dotyczy, czyli do wszystkich | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 2125 |
|