|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Outlook on life »
Refleksje antyklerykalne Author of this text: Maciej Psyk
W młodości próbowano ze mnie zrobić katolika. Takiego z „rytu
polskiego" — spazmującego na widok bielejącej w oddali postaci, biegającego
codziennie do kościoła, spowiadającego się z onanizmu i w miarę możliwości
codziennie, żeby nie mieć grzechu jeśli przejedzie mnie samochód na ulicy
albo spadnie na mnie meteoryt jak na papieża.
Do tego celu dostałem książkę autorstwa jakowegoś księdza pt. „Światło
gór nie zgasło". Przeczytałem ją, ale jedyny wątek jaki dzisiaj z niej
pamiętam to to, że główny bohater — nastolatek — miał problemy (tzn.
uważał to za problem) z onanizmem. Ksiądz, stylizowany na mądrego i rozważnego
pedagoga-wychowawcę rozmawiał z nim ukazując mu zło tego uczynku. Wreszcie
bohater się nawrócił, obiecał poprawę i skutecznie stłumił w sobie popęd
seksualny, który znalazł ujście w dewocji i ekstazie religijnej (czyli
identycznie jak to było z wieloma aktualnymi świętymi). Choć byłem jeszcze w szkole podstawowej już wtedy miałem tyle rozumu, by rzucić ją w diabły.
Przypuszczam, że wybór ten jeśli nie przesądził, to przynajmniej w dużym
stopniu wpłynął na moją obecną postawę — niczym kolor kulki w filmie „Matrix".
Byłem więc wysyłany do kościoła. Zupełnie to do mnie nie przemawiało.
Naprawdę — nic a nic. Nauczyłem się na pamięć, kiedy się stoi, kiedy klęczy,
kiedy siedzi a kiedy daje pieniądze. Jedyną rozrywką w tym nużącym obowiązku
było śpiewanie, ale tego było zdecydowanie za mało, bo większość czasu mówił
ksiądz. Tyle umiałem z całej mszy. Wreszcie zacząłem stać na tarasie, jak
rówieśnicy wysłani z domów na mszę dla dzieci. Tam było zupełnie inaczej — można było rozmawiać z wysłanymi kolegami, nie trzeba było klęczeć.
Można było oglądać samochody jadące ulicą. Po jakimś czasie stwierdziłem,
że mam tego dosyć. Że więcej nie pójdę. Padł argument: „Co to znaczy
jednej godziny w tygodniu nie poświęcić Bogu?!". Wtedy się zdenerwowałem.
Powiedziałem, że nie sądzę, aby Panu Bogu wyszło na zdrowie porównywanie
Go z przyrządem do gimnastyki, którego używać trzeba „jedynie" dziesięć
minut dziennie. A poza tym, że więcej czasu tygodniowo poświęca się psu więc
tak mało wymagający Bóg, który chce tylko, żeby „odpękać" w kościele
jedną godzinę tygodniowo nie jest wart nawet pięciu minut. Tak, to prawda.
Nie wymagano ode mnie niczego innego jeśli chodzi o religię. Tylko tego, żebym w niedzielę POSZEDŁ do kościoła i BYŁ TAM GODZINĘ. Wreszcie miałem spokój.
Mniej więcej wtedy religię z „salek" przeniesiono do szkoły.
Zmieniono jej nazwę. W salkach nazywała się „katechezą". W szkole była
to „lekcja". Pamiętam, że przy kościele p.w. św. Maksymiliana Marii
Kolbego w Słupsku stało stare, przepełnione i śmierdzące szambo. Takie z desek, zresztą zbutwiałych. Tam my, tzn. dzieci uczęszczające na katechizację,
załatwialiśmy się. Było tam pełno much. Pamiętam dobrze bardzo przykre
przeżycie po udaniu się tam piechotą.
W szkole nigdy nie było i nigdy nie będzie nawet namiastki religijności
na lekcji religii. To cena za lepszy, bo obligatoryjny, dostęp do dzieci i młodzieży. Z perspektywy czasu i jako dorosły człowiek widzę, że religia („rela") w szkole przyniosła Kościołowi bardzo dużo strat i żadnych korzyści. To po
prostu strategiczny samobój.
Ksiądz przychodził, „przerabiał materiał" i szło się na kolejną lekcję. Pamiętam, że w ósmej klasie szkoły
podstawowej ksiądz powiedział, że seks jest grzechem. Zaznaczył przy tym, że
nie śmiertelnym, ale lekkim, bo oznacza niezdolność do zapanowania nad swoim
ciałem. Powiedziałem o tym w domu. Mój ojczym zaczął krzyczeć i ogromnie
się wzburzył. Mama, która posyłała mnie na lekcje religii, nie powiedziała
ani jednego słowa. To kolejna sytuacja związana z Kościołem katolickim, którą
pamiętam bardzo dobrze.
W
liceum lekcje religii były rzadko, bo ksiądz co i rusz jeździł na pogrzeby.
Jednocześnie był przy tym „nauczycielem religii". Może to przez niego, i przez tych parę niezrealizowanych lekcji, jestem teraz zabłąkaną owieczką?
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wszyscy chodzimy na religię, ale
nikt nie ma na to ochoty i to wszystko kompletna farsa. Tylko jeden kolega był
na tyle uczciwy, że powiedział, że jest niewierzący i nie będzie chodził.
My — w tym i ja (piszę to bez entuzjazmu) — z naszą moralnością i „uczęszczaniem"
stanowiliśmy raczej obraz „wiary" polskich wiernych w pigułce. Myślę
raczej, że jedna-dwie osoby z klasy powinny na to chodzić. Lekcje religii upływały
na odrabianiu lekcji z przedmiotów „świeckich", graniu w karty, okręty i rozmowach. Jako ilustrację „lekcji religii" w liceum w III RP podam pewien
przykład. Ksiądz poprosił kolegę, żeby rozmawiał ciszej, bo przeszkadza mu w udawaniu, że prowadzi lekcję. No to kolega: „Proszę księdza. A papież
interesantów w jakich godzinach przyjmuje?". Klasa wybuchnęła śmiechem a ksiądz zmieszany wrócił do tematu. Na koniec roku z religii były oceny.
Nigdy nie widziałem mniej niż trójki.
W
czwartej klasie — już jako pełnoletni — powiedziałem, że mam dość tej
bolesnej farsy i wreszcie — po siedmiu latach chodzenia na religię — z tym
skończę. Ale wtedy był „kurs przedmałżeński". Ukończenie dawało
prawo do ślubu kościelnego i świadectwo bez żadnych opłat. Zaiste, to
jedyna taka okazja. Machnąłem więc ręką — tak jak robią to miliony młodych
ludzi w szkołach — i postanowiłem przeżyć i ten ostatni, ósmy rok
„nauki religii". „Kurs przedmałżeński" — prowadzony przez faceta,
który ma formalny zakaz małżeństwa i gdyby się ożenił to wyleciałby z roboty — polegał na tym, że ksiądz przyniósł kilka kaset wideo o naturalnych metodach antykoncepcyjnych i puścił je w ramach lekcji religii. Na
zakończenie, oprócz oceny z religii na świadectwie dostałem „świadectwo
ukończenia kursu przedmałżeńskiego". Na tym moja przygoda z „lekcjami
religii" się skończyła. Chcę powiedzieć expresis verbis, że gro „uczęszczających"
to ateiści lub obojętni religijnie, którzy robią to dla świętego spokoju.
Przynajmniej w szkole średniej. Myślę, że ludzie wierzący mogą bardzo
szybko stracić wiarę na widok tego, co się dzieje na lekcjach religii w Polsce.
Na
mój stosunek do Kościoła katolickiego wpłynął nie tylko jego odrażający
stosunek do seksualizmu z czego sprawę zdałem sobie w liceum („moralność" — to ulubione słowo hierarchów; w ich ustach jest zwykłą dziwką), ale i kolejne pielgrzymki Największego z Plemienia Słowian (to tytuł, jaki usłyszałem w radiu z „ryjem"). Ten gigantyczny kult jednostki, jaki mógł z siebie
wydać jedynie ustrój totalitarny i ta jego krańcowa obłuda i hipokryzja
(„modlę się za ofiary trzęsienia ziemi w Kolumbii") — to wszystko
napawa mnie głęboką odrazą. Na dokładkę — to wszystko polane jak sosem
do pieczenia Panem Bogiem. Żaden ateista nie lży Boga tak jak papież -
chociażby uznaniem się za równego Bogu tytułem „Ojciec Święty".
Widocznie dziesięć tysięcy pierwszy raz objawia się tu prawda Nietzschego:
„Wyznawca chrystianizmu i wyznawca nihilizmu. Te określenia się rymują, ale
łączy je więcej". Nie mogę myśleć o tym bez wstrętu. Na koniec -
jawne i praktycznie nawet nie maskowane — związki hierarchów z politykami
prawicy. Przecież to z inspiracji kurii — zwykłych, archikurii i megakurii — powstała cała doszczętnie dziś skompromitowana katoprawica, włącznie z całą partią polityczną czyli Zjednoczeniem Chrześcijańsko-Narodowym, którego
kadrowcy nawet nie przeczą, że są na posyłki biskupów.
Bronił
będę twierdzenia, że w Kościele katolickim nie tylko dzisiaj, ale nigdy nie
było żadnej religijności. Sami „pasterze" nie mają nic wspólnego z wiarą.
Jest to nie tylko czytelne — jest to widoczne. Ludzie pobożni i religijni nie
potrzebują obwieszać się krzyżami. Nie muszą budować krzyży na 50 metrów,
żeby udowodnić, jak bardzo, jak okropnie, jak wręcz niewiarygodnie są
religijni. Te typowe dla architektury totalitarnej gigakrzyże są jedynie
symbolem degrengolady, upadku i klęski Kościoła katolickiego w skali
dziejowej.
Problem
polega na tym, że „pasterze" zawsze traktowali religię, którą pogardzali
(„Każda religia jest dobra, ale najgłupsza jest najlepsza", ojciec św.
Aleksander VI) jako przyczółek i bazę wypadową do zdobycia wszelkiej władzy i wszelkiego majątku, który -
jak ustalili papieże — należy do nich razem z całym światem. To ewenement i unikat światowy. Dlatego Kościół w pogardzie ma to do czego teoretycznie
jest powołany i czym teoretycznie jest. Także to, o co zabiegają władze
innych związków — szacunek i autorytet wiernych. Biskup nie przemawia
przecież z pozycji autorytetu, ale pana i władcy, najlepiej doklejając do
tego Pana Boga, którego nikt w historii ludzkości nie podeptał tak jak Kościół
katolicki. To w zupełności wyjaśnia zachowanie Kościoła w czasach np.
PRL-u. Czy był prześladowany, likwidowany? A skąd! Państwo socjalistyczne
usiłowało „nawrócić Kościół" i sprowadzić go do sfery religijnej i duszpasterskiej — czyli tego, czym formalnie miał być. Obowiązywał zakaz
agitacji i działalności politycznej — kościoły mogły być i były pełne.
Jak zareagował na to Watykan? Zwalczał komunizm wszelkimi siłami i metodami — swoimi tajnymi służbami, wysyłając do ZSRR profesjonalnych,
przeszkolonych szpiegów z Collegium Russicum. W dążeniu do obalenia
komunizmu brylował nasz Rodak, który w homiliach w PRL-u kompletnie „olał"
religię podporządkowując wszystko buntowaniu wiernych przeciwko władzy świeckiej.
Takie bzdury jak religia, wiara, Bóg są dla Kościoła katolickiego nic nie
warte. Widać to przecież choćby po księdzu Rydzyku, który nie wahał się
dzięki Maryi na gębie jak — przepraszam za adekwatność — robol ze słowem
„kurwa" robić kokosowe machlojki i interesy a summa summarum — zostać
wodzem stada baranów. Kościół można więc albo zwalczać — a wtedy sam
zacznie judzić, szpiegować, podżegać i buntować, aż do wojny domowej włącznie — albo w geście dobrej woli pozwolić mu na działalność przynależną związkowi
wyznaniowemu — a wtedy zacznie chcieć więcej, więcej i więcej, będzie
klerykalizował, zwalczał inne wyznania, rugował przeciwników, promował
faszystów — swych ideowych towarzyszy, aż do zbydlęcenia narodu i torturowania światłych i postępowych jednostek. Taka już jego natura -
przekleństwa historii i ludzkości.
Słyszę
często prymitywne frazesy o „reformie Kościoła". To tani lep, na który złapać
można chyba tylko co bardziej naiwnych czytelników „Gazety Wyborczej". Kościół
ma do wyboru — „Sekta albo śmierć". To jest rzeczywistą alternatywą
dla Kościoła katolickiego anno domini 2001. Do tej pory udało mu się zachować
status „wielkiej religii". Obecnie, wobec opustoszałych na Zachodzie kościołów,
zamienionych w sklepy i muzea, wobec parafii bez księży etc. etc. etc. jego
bastionami są obecnie: Nikaragua i Polska. W Nikaragui władzę przejął
faszyzujący reżim, wspierany przez USA w wojnie domowej z siłami lewicy.
Polska jaka jest — każdy widzi. A i to nie cały kraj, ale około 2 mln
ludzi, oddanych Kościołowi w sposób fanatyczny. Jest
tylko z jednej strony kler, który pasożytuje na ciele narodu polskiego i z
drugiej — prymitywne, głupie, rozhisteryzowane, modlące się pod kinami,
stare, brzydkie, owdowiałe, podpisujące — dzięki umiejętności pisania -
podtykane pod kościołem „protesty" — dewotki. Zbliżają się „czasy
ostateczne" — dla Kościoła. Dłużej statusu „wielkiej religii" przy
jego obecnym stanie utrzymać się nie da. Kościół po śmierci Karola Wojtyły
albo zamieni się w agresywną i dość wrzaskliwą sektę pełną szaleńców i fanatyków, działającą na marginesie życia społecznego, kulturalnego a nawet i religijnego do której nikt nie będzie się oficjalnie przyznawał
wskutek penalizacji społecznej, albo się rozpadnie i zniknie. W Polsce
odpowiedź zdecydowanie brzmi: „sekta". W krajach Unii Europejskiej — „śmierć".
Nie piszę tego ani pod natchnieniem, ani jako proroctwo. Piszę to znając
procesy społeczne i posiadając wiedzę, która zawsze dla „Mistycznego Ciała
Chrystusa" była zabójcza.
« (Published: 17-04-2003 Last change: 26-08-2004)
Maciej Psyk Publicysta, dziennikarz. Z urodzenia słupszczanin. Ukończył politologię na Uniwersytecie Szczecińskim. Od 2005 mieszka w Wielkiej Brytanii. Członek-założyciel Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów oraz członek British Humanist Association. Współpracuje z National Secular Society. Number of texts in service: 91 Show other texts of this author Number of translations: 2 Show translations of this author Newest author's article: Monachomachia po łotewsku | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 2404 |
|