|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Philosophy » »
Co znaczą ideały ascetyczne? [2] Author of this text: Fryderyk Nietzsche
11.
Teraz dopiero, gdyśmy już obejrzeli k a p ł a n a-a s c e t ę, przybliżmy się poważnie do
naszego problematu: co znaczy ideał ascetyczny? Teraz dopiero staje się on >poważnym<.
Mamy teraz przed sobą właściwego p r z e d s t a w i c i e l a p o w a g i wogóle. >Co znaczy
wszelka powaga?< — To jeszcze bardziej zasadnicze pytanie wysuwa się tu może już na usta,
pytanie dla fizyologów, jak słuszna, obok którego jednak tymczasem przekradniemy się jeszcze
cichaczem. Kapłan-asceta składa w owym ideale nietylko swoją wiarę, lecz i swą wolę,
swą moc, swój interes. Jego p r a w o do istnienia trwa i znika z owym ideałem: cóż za dziw,
że natykamy się tu na strasznego przeciwnika (przypuszczając, że jesteśmy przeciwnikami
owego ideału), na przeciwnika, który o swoją egzystencyę walczy przeciw oszczercom owego
ideału? Z drugiej strony z góry można wątpić, by tego rodzaju interesowny stosunek do naszego
problematu przeciwnikowi szczególnie wyszedł na dobre; kapłanowi ascecie trudno
będzie być choćby najszczęśliwszym obrońcą swego ideału, z tej samej przyczyny, z której
zwykło się nie udawać kobiecie, gdy chce bronić >kobiety samej w sobie<, — nie mówiąc już o roli najefektywniejszego oceniciela i sędzi poruszonych tu kontrowersyi. Raczej więc będziemy
musieli mu pomóc — tyle jest już teraz widoczne — by dobrze się przeciw nam bronił,
niż żebyśmy się bać mieli, iż zbyt dobrze nas zbijać będzie … Myślą, o którą tu walka się toczy,
jest o c e n a w a r t o ś c i naszego życia ze strony kapłana-ascety. Wiążą oni życie
(wraz z tem, do czego ono należy, >przyrodą<, >światem<, całą sferą stawania się i znikomości) z pewnem zupełnie innego rodzaju istnieniem, do którego stoi ono w stosunku sprzecznym i wyłączającym, c h y b a, że zwraca się przeciw sobie samemu, z a p r z e c z a s i e b i e s a m e g o: w tym wypadku, z punktu widzenia życia ascetycznego, uchodzi życie za most
do owego innego istnienia. Asceta uważa życie za manowiec, którym trzeba ostatecznie
wstecz powrócić aż do tego miejsca, gdzie się zaczyna; lub za błąd, który się czynem zbija, -
zbić n a l e ż y: bo w y m a g a on, aby z nim iść, wymusza, gdzie może, s w o j ą ocenę istnienia.
Cóż to oznacza? Takiej potwornej oceny wartości nie wpisano w dzieje człowieka
jako wypadku wyjątkowego i curiosum: jest ona jednym z najbardziej rozpowszechnionych i najtrwalszych faktów, jakie istnieją. Czytane z jakiejś dalekiej gwiazdy, wielkiemi literami
kreślone, pismo naszego ziemskiego istnienia doprowadziłoby może do wniosku, że ziemia
jest właściwą g w i a z d ą a s c e t y c z n ą, zakątem niezadowolonych, pysznych i wstrętnych
stworzeń, które nie mogą się pozbyć kwaśnego niezadowolenia z siebie samych, z ziemi, z wszelkiego życia i zadają sobie, ile tylko mogą, cierpienia dla samej przyjemności zadawania
go sobie, prawdopodobnie jedynej swej przyjemności. Rozważmy bowiem, jak prawidłowo,
jak powszechnie, jak w każdym czasie prawie pojawia się kapłan-asceta; nie należy
on wyłącznie do żadnej rasy; zakwita wszędzie; wyrasta z wszystkich stanów. Nie dlatego,
żeby hodował lub rozmnażał swe oceny wartości przez dziedziczenie; rzecz się ma odwrotnie:
głęboki instynkt, biorąc ogółem, zabrania mu raczej rozmnażania się. Musi to być jakaś konieczność
pierwszorzędna, która tej w r o g i e j ż y c i u species pomaga ustawicznie do
wzrostu i rozwoju, — musi tkwić w tem i n t e r e s s a m e g o ż y c i a, by taki typ sprzeczności w sobie nie wymarł. Bo życie ascetyczne jest sprzecznością w sobie: włada tu bezprzykładnie
ressentiment niesytego instynktu i woli mocy, pragnąc stać się panem — nie czegoś w życiu -, lecz samego życia, jego najgłębszych, najsilniejszych najbardziej zasadniczych warunków.
Jest tu usiłowanie użycia siły celem zatkania źródlisk siły; tu zwraca się zielone i jadowite spojrzenie przeciw samemu fizyologicznemu rozkwitowi, w szczególności przeciw
jego wyrazowi, pięknu, radości; tymczasem uczuwa się upodobanie i s z u k a s i ę go w tem, co nieudane, zmarniałe, w bólu, w nieszczęściu, w brzydocie, w samowolnym uszczerbku, w wyzuciu się z samego siebie, samobiczowaniu, samoofierze. To wszystko jest w najwyższym
stopniu paradoksalne: stoimy tu wobec rozdwojenia, które c h c e być rozdwojonem,
które r o z k o s z u j e się w tem cierpieniu samem sobą i staje się nawet coraz pewniejsze
siebie i bardziej tryumfujące, w miarę jak jego własnego założenia, fizyologicznej zdolności
życiowej, u b y w a. >Tryumf w ostatecznej właśnie agonii<: pod tym najwyższym znakiem
walczył zdawien dawna ideał ascetyczny; w tej zagadce uwiedzenia, w tym obrazie zachwytu i udręki widział on swoje najjaśniejsze światło, swoje zbawienie, swoje ostateczne
zwycięstwo. Crux, nux, lux — stanowi dlań jedno.
12.Przypuściwszy, że taka ucieleśniona wola przeczenia i wynaturzania doprowadzoną zostanie
do f i l o z o f o w a n i a: to na czerni wywrze ona najwnętrzniejszą swą samowolę? Na
tem, co z największą odczuwa się pewnością jako prawdziwe, jako rzeczywiste: szukać będzie
b ł ę d u tam właśnie, gdzie właściwy instynkt życiowy najbezwarunkowiej wskazuje
prawdę. Naprzykład, jak to czynili filozofowie Vedânty, zniży ona cielesność do złudzenia,
boleść tak samo, wielość, całe przeciwieństwo pojęć >podmiot< i >przedmiot< — błędy, same
tylko błędy! Odmówić swojemu ja wiary, sobie samemu własnej zaprzeczyć >realności< — co
za tryumf! — już nie tylko nad zmysłami, nad oczywistością, daleko wyższy rodzaj tryumfu,
pogwałcenie i okrucieństwo względem r o z u m u. Rozkosz ta dochodzi do szczytu przez to,
że ascetyczna samopogarda, samoszyderstwo rozumu wyrokuje: j e s t królestwo prawdy i istnienia, lecz właśnie rozum jest zeń w y k l u c z o n y!… (Mówiąc nawiasem: nawet jeszcze w kantowskiem pojęciu: >myślny charakter rzeczy<, pozostało coś z tego pochutliwego
ascetycznego rozdwojenia, które lubi zwracać rozum przeciw rozumowi; >myśmy charakter<
bowiem oznacza u Kanta pewną rzeczy właściwość, z której intelekt właśnie tyle pojmuje, że
jest ona dla intelektu — z g o ł a n i e d o p o j ę c i a.) — Nie bądźmy zresztą, właśnie jako
poznający, niewdzięczni takim właśnie rezolutnym odwróceniom zwykłych perspektyw i ocen, któremi duch nazbyt długo pozornie zbrodniczo i bezużytecznie szalał przeciw sobie
samemu. W ten sposób raz widzieć inaczej, c h c i e ć widzieć inaczej jest niemiłą wprawą i przysposabianiem intelektu do jego przyszłej >przedmiotowości<:, pojętej nie w znaczeniu
>kontemplacyi bezinteresownej< (coby było bez znaczenia i sensu), lecz jako możność d z i e
r ż e n i a w s w e j m o c y swego >za< i >przeciw< i dowolnego władania niemi tak, że
można używać właśnie r o z m a i t o ś c i perspektyw i uczuciowych interpretacyi na pożytek
poznania. Strzeżmy się bowiem, moi panowie filozofowie, odtąd lepiej przed niebezpiecznem
starem pojęciowem bajczarstwem, które wymyśliło sobie >czysty, bezwolny, bezbolesny,
bezczasowy podmiot poznający<, strzeżmy się polipowych ramion takich sprzecznych w sobie
pojęć, jak >czysty rozum<, >bezwzględna duchowość<, >poznanie samo w sobie<: — te
rzeczy bowiem wymagają zawsze, by pomyśleć sobie oko, którego zgoła pomyśleć sobie nie
można, oko, które nie ma mieć żadnego kierunku, którego siły czynne i interpretujące mają
być podwiązane, ma ich być brak, przez które jednak patrzenie staje się dopiero widzeniem
czegoś; wymaga się tu więc zawsze od oka niedorzeczności i rzeczy nie mających znaczenia.
Istnieje t y l k o perspektywiczne widzenie, t y l k o perspektywiczne poznanie. A i m w i ę c
e j uczuć dopuszczamy do słowa o jakiejś rzeczy, i m w i ę c e j oczu, rozmaitych oczu dla tej
samej rzeczy wstawić sobie umiemy, tem zupełniejsze staje się nasze >pojęcie< o tej rzeczy,
nasza >przedmiotowość<. Wykluczyć jednak wogóle wolę, wykluczać uczucia wszystkie razem i poszczególnie (przypuściwszy, że toby było w naszej mocy), jakże? nie nazywałożby
się to k a s t r o w a n i e m intelektu ?...
13.
Ale zawróćmy. Taka sprzeczność w sobie, jaka się w ascecie ujawniać zdaje, >życie p r z e
c i w życiu<, jest — leży to już jak na dłoni — biorąc fizyologicznie, nie zaś psychologicznie,
poprostu nonsensem. Może ona być tylko p o z o r n a; musi być pewnego rodzaju tymczasowym
wyrazem, wyłożeniem, formułą, przyrządzeniem, psychologicznem nieporozumieniem
czegoś, czego właściwa natura nie mogła jeszcze zostać zrozumianą, nie mogła jeszcze zostać
określoną s a m a w s o b i e, — jedynie słowem, wciśniętem w starą l u k ę ludzkiego poznania.
Żeby zaś krótko przeciwstawić temu istotny stan rzeczy: i d e a ł a s c e t y c z n y wypływa z o c h r o n n e g o i l e c z n i c z e g o i n s t y n k t u w y r a d z a j ą c e g o s i ę ż
y c i a, które wszelkimi środkami stara się podtrzymać siebie i o istnienie swe walczy; wskazuje
on na częściowy fizyologiczny zastój i znużenie, przeciw którym najgłębsze, nienaruszone
instynkty życia walczą nieustannie nowymi środkami i wynalazkami. Ideał ascetyczny jest
takim środkiem: rzecz ma się więc odwrotnie, niż czciciele tego ideału sądzą, — życie zmaga
się w nim i walczy przezeń z śmiercią i p r z e c i w śmierci, ideał ascetyczny jest fortelem do u t r z y m a n i a życia. Że mógł on w tej mierze, jak tego historya uczy, rządzić i owładnąć
człowiekiem, w szczególności tam wszędzie, gdzie cywilizacya i obłaskawienie człowieka
przeparte zostały, to dowodzi wielkiego faktu: c h o r o b l i w o ś c i dotychczasowego typu
człowieka, przynajmniej obłaskawionego człowieka, fizyologicznego zmagania się człowieka z śmiercią (dokładniej z uprzykrzeniem sobie życia, ze znużeniem, z życzeniem sobie >końca
<). Kapłan-asceta jest ucieleśnionem życzeniem, by być czemś innem, by być gdzieindziej, i to najwyższym stopniem tego życzenia, jego właściwą żarliwością i namiętnością: lecz właśnie
m o c jego życzenia jest pętem, które go tu przykuwa; właśnie przez nią staje się on narzędziem,
które musi pracować, by stworzyć ponyślniejsze warunki dla istnienia tutaj i pozostania
człowiekiem, właśnie tą mocą przytrzymuje on silnie przy istnieniu całą trzodę nieudanych,
niezadowolonych, zawiedzionych rozbitków, wszelkiego rodzaju cierpiących z powodu
siebie samych, przodując im instynktownie jako pasterz. Sądzę, że mnie już rozumiecie: ten
kapłan-asceta, ten pozorny wróg życia, ten p r z e c z y c i e l, — on właśnie należy do bardzo
wielkich z a c h o w u j ą c y c h i p o t w i e r d z e n i e s t w a r z a j ą c y c h potęg życiowych...
Na czem polega owa chorobliwość ? Bo człowiek jest bardziej chory, bardziej niepewny,
bardziej zmienny, mniej utrwalony, niż jakiekolwiek inne zwierzę, to nie ulega wątpliwości,
jest on z w i e r z ę c i e m c h ó r e m: skąd to pochodzi? Zapewne ważył się też na
więcej, więcej się rzucał na nowinki, zuchwali! się więcej, wyzywał przeznaczenie więcej, niż
wszystkie inne zwierzęta razem wzięte, on, wielki eksperymentator na sobie samym, on, niezadowoleniec,
nienasyceniec, który o ostateczne panowanie walczy z zwierzęciem, przyrodą i bogami, — on, zawsze jeszcze niezmożony, wiecznie przyszły, który przed naporem swych
własnych sił nie znajduje nigdy spokoju tak, że mu jego przyszłość niezbłaganie, jak ostroga,
wpija się co chwila w ciało teraźniejszości. Jakżeby też tak śmiałe i bogate zwierzę nie miało
być najbardziej zagrożone, najdłużej i najgłębiej chore ze wszystkich chorych zwierząt ?...
Człowiek syt jest tego, dość często, bywały całe epidemie takiego dosytu (- naprzykład około
roku 1348, czasu tańca śmierci): lecz nawet ten wstręt, to znużenie, to sprzykrzenie sobie samego
siebie — wszystko występuje w nim tak potężnie, że natychmiast znowu staje się nowem
pętem. Jego >nie<, które mówi życiu, wyprowadza, jakby mocą czarów, pełnię tkliwszych >t a k<: na światło; ba, jeśli się z r a n i, ów mistrz niszczenia, samozniszczenia, — to potem rana
sama zmusza go d o ż y c i a...
14.
Im normalniejsza jest chorobliwość w człowieku — a nie możemy normalności tej zaprzeczyć — tem wyżej powinniśmy cenić rzadkie wypadki duchowo-cielesnej tężyzny, p o m y ś l
n e o k a z y człowieka, tem surowiej strzec szczęśliwie udanych od najgorszej atmosfery,
atmosfery choroby. Czy to czynimy ?… Chorzy są największem niebezpieczeństwem dla
zdrowych; nie od najsilniejszych grozi silnym choroba, lecz od najsłabszych. Czy wiemy o tem?… Ogółem biorąc, wcale nie zmniejszenia się strachu przed człowiekiem powinniśmy
sobie życzyć, bo strach ten zmusza silnego, by był silnym, w danym razie straszliwym — on to
p o d t r z y m u j e udany typ człowieka. To, czego należy się obawiać, co działa fatalnie jak
żadna fatalność, to nie wielka obawa, tylko wielki w s t r ę t do człowieka; tak samo wielka l i t o ś ć dla człowieka. Gdyby jedno i drugie, przypuśćmy, połączyło się dnia pewnego, toby
nieochybnie przyszło natychmiast na świat coś najniesamowitszego, >ostatnia wola< człowieka,
jego wola nicości, nihilizm. I rzeczywiście, wiele do tego przygotowano. Kto ma nietylko
nos do węszenia, lecz także oczy i uszy, poczuje prawie wszędzie, gdzie tylko dziś stąpi, coś
jakby atmosferę domu waryatów lub szpitala, — mówię, oczywiście, o krajach zamieszkiwanych
przez człowieka cywilizowanego, o wszelkiego rodzaju >Europach<, jakie tylko istnieją
na ziemi. C h o r o w i c i są wielkiem niebezpieczeństwem dla człowieka: n i e źli, n i e
>zwierzęta drapieżne<,- ci, którzy już z urodzenia są rozbitkami, obalonymi, złamanymi — oni
to, s ł a b i, podminowują najbardziej życie pod człowiekiem, zatruwają i zarażają wątpieniem
naszą ufność do życia, do człowieka, do siebie samych. Dokąd ujść przed tem fatalnem spojrzeniem,
które obarcza na drogę smutkiem głębokim, przed tem wstecz zwróconem spojrzeniem
dziwoląga z urodzenia, przed tem spojrzeniem, które jest jękiem! — i które zdradza, jak
taki człowiek mówi do samego siebie o sobie samym: >Czyżbym mógł być czem innem? tak
wzdycha ten wzrok; ale tu niema nadziei. Jestem, kim jestem: jakżebym mógł wyzbyć się
samego siebie? A jednak — j e s t e m syt s i e b i e!<… Na takim gruncie samopogardy, prawdziwie
na gruncie bagnistym, rośnie wszelki chwast, wszelkie zielsko jadowite, a wszystko
tak małe, tak skryte, tak nieuczciwe, tak słodkawe. Tu roi się od robactwa uczuć zemsty i urazy;
tu śmierdzi powietrze od tajności i rzeczy niewyznanych; tu tka się nieustannie sieć najzłośliwszego
spisku, — spisku cierpiących przeciw pomyślnie udanym i zwycięskim; tu n i e n a w i d z i się widoku zwycięzców. A co za obłuda, by nie przyznać się, że nienawiść ta jest
nienawiścią! Co za zbytek słów wielkich i postaw przybranych, co za sztuka >rzetelnego<
oszczerstwa! Ci nieudani: co za szlachetna wymowa z ust ich płynie! Co za cukrzane, szlamiaste,
pokorne poddanie się pływa w ich oczach! Czegóż chcą oni właściwie? Przynajmniej
p r z e d s t a w i a ć sprawiedliwość, miłość, mądrość, wyższość — oto ambicya tych >najniższych
<, tych chorych! A jak zręcznie poczyna sobie taka ambicya! Podziwu godna ta zręczność
fałszerzy, monet, z jaką naśladują tu odbitkę cnoty, nawet brzęk złoty, dźwięk cnoty. Ci
słabi i beznadziejnie chorowici wzięli teraz zupełnie cnotę w dzierżawę, to nie ulega wątpliwości:
>my jedynie jesteśmy dobrzy, sprawiedliwi, tak mówią, my jedynie jesteśmy h o m i n
e s b o n a e v o l u n t a t i s<.. Snują się pośród nas, jak ucieleśnione wyrzuty, jak przestrogi
dla nas, — jak gdyby zdrowie, to co się udało, siła, duma, poczucie mocy były już wogóle
czemś występnem, za co kiedyś musi się odpokutować, ciężko odpokutować: ach, jakże oni w gruncie sami gotowi są z a d a w a ć pokutę, jakże pragną gorąco być o p r a w c a m i. Jest
wpośród nich pełno za sędziów przebranych mściwców, którzy ustawicznie słowo >sprawiedliwość
<, jak ślinę w ustach noszą, w ustach zawsze w ciup, zawsze gotowych opluć wszystko,
co nie patrzy niezadowoleniem i dobrej myśli kroczy swoją drogą. Nie brak też między
nimi owego najwstrętniejszego rodzaju próżnych, kłamliwych niedorodków, którzy starają się
udawać >piękne dusze< i swą na psy zeszłą zmysłowość, spowitą w wiersze i inne pieluchy,
na targ wynoszą jako >czystość serca<: tej species moralnych onanistów i >zadowalających
się sobą<. Wola chorych wyobrażania j a k i e j k o l w i e k formy wyższości, ich instynkt
dróżek chyłkowych, które wiodą do tyranii nad zdrowymi, — jakżeby się znaleźć nie miała, ta
wola mocy właśnie w najsłabszych! W szczególności chorej kobiety nikt nie prześcignie w raffinements panowania, uciskania, tyranizowania. Chora kobieta nie oszczędza przytem nic
żyjącego, nic umarłego, odgrzebuje najgłębiej zagrzebane rzeczy (Bogoanie mówią: >kobieta
jest hyeną<). Wglądnijmy w głąb którejkolwiek rodziny, którejkolwiek korporacyi, któregokolwiek
społeczeństwa: wszędzie walka chorych przeciw zdrowym, — cicha walka zazwyczaj z pomocą niepozornych proszków trujących, ukłuć szpilkowych, chytrej gry min cierpliwego
znoszenia, niekiedy jednak i z owym faryzeizmem chorych, g ł o ś n y m gestem, który najchętniej
odgrywa >szlachetne oburzenie<. Aż w uświęcone dziedziny wiedzy chciałoby wnikać i być słyszane to zachrypłe szczekanie chorowitych psów, ta kąsająca obłuda i wściekłość
takich >szlachetnych< faryzeuszów (- przypominam czytelnikom, mającym uszy, raz jeszcze
berlińskiego apostoła zemsty, Eugeniusza Dühringa, który w dzisiejszych Niemczech najnie-
przystojniejszy i najwstrętniejszy użytek czyni z moralnego bum-bum: Dühringa, największego
pyskacza moralności, jaki obecnie istnieje, nawet wśród jemu równych, antysemitów).
Wszystko to są ludzie opanowani przez ressentiment, te fizyologiczne rozbitki i robaczywce,
całe to drgające państwo podziemnej zemsty, niewyczerpane, nienasycone w wybuchach
przeciw szczęśliwym, a tak samo w maskaradach zemsty, w pozorach do zemsty: kiedyżby
doszli właściwie do swego ostatecznego, najprzebieglejszego, najwznioślejszego tryumfu
zemsty? Wtedy niewątpliwie, gdyby im się udało swą własną nędzę, całą nędzę wogóle w t ł o c z y ć w s u m i e n i e szczęśliwych tak, że ci pewnego dnia poczęliby się wstydzić swego
szczęścia i możeby r z e k l i do siebie >hańbą jest być szczęśliwym! za w i e l e j e s t n ę d z y!<… Lecz nie mogłoby być większego i fatalniejszego nieporozumienia, niż gdyby szczęśliwi,
udani, mocni na ciele i duszy poczęli wątpić o swem p r a w i e d o s z c z ę ś c i a. Precz z tym >przewróconym światem<! Precz z tem haniebnem zmiękczeniem uczucia! Żeby chorzy
zdrowych nie uczynili chorymi — a temby było takie zmiękczenie -, oto powinien być
najwyższy punkt widzenia na ziemi: — do tego jednak potrzeba przedewszystkiem, by z d r o w y c h oddzielić od chorych, strzec nawet od widoku chorych, aby siebie za chorych nie brali.
Lub czyżby miało być ich zadaniem zostać dozorcami chorych i lekarzami!… Lecz nie mogliby
gorzej nie rozumieć i zaprzeczać s w e g o zadania, — co wyższe, n i e p o w i n n o zniżać
się do roli narzędzia tego, co niższe, patos oddalenia p o w i n i e n po całą wieczność
utrzymywać przedział w zadaniach! Ich prawo istnienia, pierwszeństwo dzwonu o pełnym
dźwięku przed fałszywym, pękniętym, jest przecie tysiąckroć większe; oni jedynie są p o r ę c z y c i e l a m i przyszłości, oni jedynie są z o b o w i ą z a n i względem przyszłości człowieka.
C o o n i mogą, co o n i powinni, tego nie śmieją nigdy chorzy móc, ni mieć w powinności:
lecz a ż e b y mogli to, co tylko o n i powinni, jakżeby miało im być wolno być lekarzem,
pocieszycielem, >zbawicielem< chorych?… A przeto czystego powietrza! czystego powietrza! A w każdym razie precz z pobliża wszelkich domów waryatów i szpitalów kultury! A przeto
dobrego towarzystwa! s w e go towarzystwa! Lub samotności, jeśli tak być musi! Lecz w każdym razie precz od złych wyziewów wewnętrznej zgnilizny i tajemnego robaczywego
ścierwa chorych !… A to dlatego, by siebie samych, przyjaciele moi, przynajmniej na chwilę
jeszcze obronić przed dwiema najgorszemi zarazami, które oby nam właśnie oszczędzane
były: przed w i e l k i m w s t r ę t e m d o c z ł o w i e k a! p r z e d w i e l k ą l i t o ś c i ą
d l a c z ł o w i e k a!...
15.
Jeśli pojęliście w całej głębi — a żądam, by tu właśnie s i ę g a n o g ł ę b o k o, pojmowano
do głębi — o ile w każdym razie nie może być zadaniem zdrowych pielęgnowanie chorych,
uzdrawianie chorych, to pojęliście tem samem i jedną konieczność więcej — konieczność dla
chorych takich lekarzy i dozorców, k t ó r z y s a m i s ą c h o r z y: i oto mamy i trzymamy
obu rękami znaczenie kapłana-ascety. Musimy uważać kapłana-ascetę za przeznaczonego z góry na zbawiciela, pasterza i rzecznika chorego stada: wtedy dopiero zrozumiemy jego
ogromne posłannictwo dziejowe. P a n o w a n i e n a d c i e r p i ą c y m i jest jego królestwem,
ku niemu popycha go instynkt jego, w niem tkwi jego najistotniejsza sztuka, jego mistrzostwo,
jego rodzaj szczęścia. Sam on chory być musi, musi być z gruntu pokrewny chorym i zawiedzionym, aby ich rozumieć, — by porozumieć się z nimi, lecz musi też być silny,
bardziej jeszcze panem samego siebie, niż innych, nienaruszonym mianowicie w swej woli
mocy, by zdobyć zaufanie i strach chorych, by mógł im być przystankiem, oporem, podparciem,
musem, karnością, tyranem, bogiem. Musi bronić swego stada — przeciw komu? Przeciwko
zdrowym, to nie ulega wątpliwości, także przeciwko zazdrości względem zdrowych;
musi być naturalnym przeciwnikiem i g a r d z i c i e l e m wszelkiego surowego, burzliwego,
nieujarzmionego, twardego, gwałtowniczo-drapieżnego zdrowia i tężyzny. Kapłan jest pierwszą
formą d e l i k a t n i e j s z e g o zwierzęcia, które łatwiej jeszcze pogardza, niż nienawidzi.
Nie będzie mu oszczędzone prowadzenie wojny z dzikiemi zwierzętami, wojny chytrości
(>ducha<) bardziej, niż przemocy, jak się rozumie samo przez się, — będzie musiał w razie
potrzeby wytworzyć z siebie prawie pewien nowy typ dzikiego zwierzęcia, przynajmniej o z n a c z a ć go — pewną nową straszliwość zwierzęcą, w której niedźwiedź polarny, gibka, zimna,
wyczekująca tygrysica i niemniej lis zdają się być złączone w równie pociągającą, jak napawającą
strachem jedność. Jeżeli zmusza go do tego potrzeba, występuje niedźwiedzio poważny,
czcigodny, roztropny, zimny, zwodniczo-rozważny, jako herold i narzędzie głosu tajemniejszych
potęg, pomiędzy inne rodzaje zwierząt drapieżnych sam, zdecydowany siać na tym
gruncie cierpienie, rozdwojenie, sprzeczność z sobą, gdzie tylko może, zbyt pewny swej sztuki
opanowywania c i e r p i ą c y c h każdej chwili. Przynosi z sobą maście i balsamy, niema
wątpliwości! lecz by być lekarzem, musi wprzód zranić; uśmierzając następnie ból, który
sprawia rana, z a t r u w a j e d n o c z e ś n i e r a n ę — na tem bowiem zna się
przedewszystkiem, ten czarownik i poskramiacz dzikich zwierząt, w którego okręgu wszystko,
co zdrowe, z konieczności chórem się staje, wszystko, co chore — obłaskawionem. Broni
on, ten dziwny pasterz, dość dobrze swego chorego stada, — broni go także przeciw niemu,
przeciw tlącej w samem stadzie nikczemności, krnąbrności, złośliwości i wszystkiemu, co
wspólne jest wszystkim cherlakom i chorym, walczy roztropnie, twardo i tajemnie z anarchią i coraz zaczynającym się samorozkładem w stadzie, wśród którego ustawicznie gromadzi się i gromadzi ów najniebezpieczniejszy, rozsadzający i wybuchowy materyał, ressentiment. Wyładowywać
ten rozsadzający materyał tak, by nie rozsadził ani stada, ani pasterza, oto jego
właściwa sztuka i jego najwyższa pożyteczność; gdyby się chciało wartość kapłańskiej egzystencyi
ująć w najkrótszą formułę, toby trzeba poprostu rzec: kapłan z m i e n i a k i e r u n e
k uczucia ressentiment. Każdy cierpiący bowiem szuka instynktownie swego cierpienia przyczyny;
dokładniej jeszcze, sprawcy, jeszcze określeniej, wrażliwego na cierpienie, w i n n e g o sprawcy, — krótko, czegoś żyjącego, na czem uczucia swoje czynnie lub in effigie pod jakimkolwiek
pozorem wyładować może: bo wyładowanie uczucia jest największą dla cierpiącego
próbą ulgi, mianowicie o g ł u s z e n i a się, jego poniewolnie pożądanym narkotykiem
przeciw katuszy wszelkiego rodzaju. Tu jedynie znaleźć można, wedle mego przypuszczenia,
prawdziwy fizyologiczny związek przyczynowy uczucia ressentiment, zemsty i jej krewnych,
więc w pragnieniu o g ł u s z e n i a b o l u p r z e z u c z u c i e. Szuka się go zazwyczaj,
bardzo mylnie mojem zdaniem, w odpornem przeciwdziałaniu, w ochronnym jedynie środku
reakcyi, w >odruchu< w razie nagłego uszkodzenia lub zagrożenia, w sposób jak to czyni
jeszcze żaba bez głowy, by pozbyć się żrącego kwasu. Lecz różnica jest zasadnicza: w jednym
wypadku chce się przeszkodzić dalszemu doznawaniu szkody, w drugim wypadku chce
się przez silniejsze jakiegobądź rodzaju wzruszenie o g ł u s z y ć dręczący, tajemny, nieznośny
ból i na chwilę przynajmniej usunąć go z świadomości, — do tego potrzeba uczucia, możliwie
silnego uczucia, a do wzbudzenia go pierwszego lepszego pozoru. >Ktoś musi być winien
temu, że źle się czuję<,- ten sposób wnioskowania jest właściwy wszystkim chorowitym, a to im bardziej prawdziwa przyczyna tego czucia się źle, fizyologiczna przyczyna, jest
przed nimi ukryta (- może ona leżeć w chorobie nerwu sympatycznego lub w nadmiernem
wydzielaniu żółci, lub w niedostatku siarkanu i fosforanu potasu we krwi, lub w ucisku na
dolną część ciała, hamującym obieg krwi, lub w zwyrodnieniu jajników i tym podobnych).
Wszyscy cierpiący posiadają przerażającą łatwość wynajdywania pretekstów do bolesnych
uczuć; rozkoszują się już samem podejrzeniem, gmeraniem w złościach i krzywdach pozornych,
szperają w wnętrznościach swej przeszłości i teraźniejszości, poszukując ciemnych zagadkowych
historyi, które pozwalają im opływać w dręczące domysły i upajać się trucizną
własnej złośliwości-rozdzierają najstarsze rany, rozkrwawiają oddawna zagojone blizny,
czynią złoczyńców z przyjaciela, żony i dziecka i z wszystkiego, co dla nich najbliższe.
>Cierpię, więc ktoś musi być winien temu< — tak myśli każda chorowita owca. Lecz pasterz,
kaptan-asceta, mówi jej: Słusznie, moja owco! Ktoś musi być temu winien: lecz ty sama jesteś
tym kimś, ty sama tylko jesteś winna temu — t y s a m a t y l k o z a w i n i ł a ś w z g l
ę d e m s i e b i e!<… To dość śmiało, dość fałszywie. Lecz jedno przynajmniej osiągnięto
przez-to, jak rzekłem, z m i e n i o n o przez to kierunek ressentiment.
16.
Zgadniecie już, o co, wedle mego wyobrażenia, k u s i ł się przynajmniej życiowy instynkt
lekarski przez kapłana-ascetę i do czego musiała mu służyć czasowa tyrania takich paradoksalnych i paralogicznych pojęć jak >wina<, >grzech<, >grzeszność<, >zepsucie<, >potępienie
<: aby uczynić chorych do pewnego stopnia >n i e s z k o d l i w y m i, nieuleczalnych
zniszczyć z pomocą nich samych, łagodnie zachorzałym nadać ścisły kierunek ku sobie samym,
wsteczny kierunek ich ressentiment (>jednego trzeba< -) i w ten sposób w y z y s k a ć
złe instynkty wszystkich cierpiących dla samokarności, samostrażowania, przezwyciężenia
siebie. Jak rozumie się samo przez się, przy tego rodzaju lecznictwie, jedynie lecznictwie
uczuciowem, nie może wcale chodzić o l e c z e n i e chorych w znaczeniu fizyologicznem;
nie można nawet twierdzić, że instynkt życiowy ma przy tem leczenie na widoku i w zamiarze.
Pewne stłoczenie i organizacya chorych z jednej strony (- słowo >Kościół< jest na to
najpopularniejszą nazwą), pewne tymczasowe zabezpieczenie zdrowiej udanych, pełniej odlanych z drugiej, wykopanie przez to p r z e p a ś c i między zdrowiem a chorobą — to było na
długi czas wszystko! A było to wiele, to było b a r d z o w i e l e!… [Wychodzę w tej rozprawie,
jak to widać, z założenia, którego ze względu na czytelników, jakich mi trzeba, nie muszę
dopiero uzasadniać: że >grzeszność< w człowieku nie jest zgoła stanem rzeczy, raczej
tylko interpretacyą stanu rzeczy, to jest fizyologicznego rozstroju, widzianego w perspektywie
moralno-religijnej, która nas już nie obowiązuje. — Że się ktoś >winnym<, >grzesznym< c z u j e, to jeszcze nie dowód, że czuje się nim słusznie; tak samo nie jest się jeszcze zdrowym
jedynie dlatego, że się ktoś zdrowym czuje. Przypomnijmy sobie jeno sławne procesy czarownic;
najbystrzejsi i najbardziej ludzcy sędziowie nie wątpili wówczas, że ma się w nich do
czynienia z winą; >czarownice< s a m e n i e w ą t p i ł y o t e m, — a mimo to nie było tam
winy. — By założenie to w rozszerzonej wyrazić formie, to sam >ból duszny< nie jest według
mnie wogóle stanem rzeczy, jeno wytłumaczeniem (przyczynowem wytłumaczeniem) stanów
rzeczy, które się dotąd nie dały ściśle sformułować: przeto czegoś, co dotychczas nie jest
uchwytne i naukowo w związek ujęte, właściwie tylko szumnem słowem, zamiast skromnego
znaku pytania. Jeśli ktoś nie może się z >dusznem< cierpieniemc uporać, to przyczyna tego,
mówiąc z gruba, nie leży w jego >duszy<, prawdopodobniej już w jego brzuchu (mówiąc z gruba, jak się rzekło: co jeszcze nie zawiera wcale życzenia, żeby nas z gruba słuchano, z gruba rozumiano...) Silny, szczęśliwie udany człowiek trawi to, co przeżywa {społem z czynami,
złoczynami), jak trawi swój obiad, nawet jeśli twarde połyka kęsy. Jeśli nie może uporać
się z tem, co przeżywa, to ten rodzaj niestrawności jest tak samo fizyologiczny, jak każdy
inny — i wielokrotnie w istocie tylko skutkiem owego innego. — Przy takiem ujęciu rzeczy
można być, mówiąc między nami, zawsze jeszcze najsurowszym przeciwnikiem wszelkiego
materyalizmu...]
17.
Czy jednak ten kapłan-asceta jest właściwie l e k a r z e m? — Pojęliśmy już, że zaledwie
wolno go lekarzem nazywać, chociaż on sam chętnie uważa się za >zbawiciela<, każe czcić w sobie >zbawiciela<. Zwalcza on tylko samo cierpienie, tylko przykre uczucie cierpiącego, n i e zaś jego przyczynę, n i e właściwą chorobę, — to stanowi nasz najbardziej zasadniczy zarzut
przeciw lecznictwu kapłańskiemu. Jeśli jednak popatrzymy z perspektywy, którą zna i posiada
sam tylko kapłan, to nie będziemy się mogli posiąść z podziwu, czego on przy tej pomocy
nie widział, czego nie szukał i czego nie znalazł. W ł a g o d z e n i u cierpienia, w >pociechach
< wszelkiego rodzaju, — oto w czem okazuje się jego genialność; jak wynalazcze zrozumiał
swoje zadanie pocieszyciela, jak bez skrupułu i śmiało wybrał środki stosowne!
Szczególnie możnaby chrześcijaństwo nazwać wielką skarbnicą najprzemyślniejszych środków
pocieszy cielskich; tyle rzeźwiącego, kojącego, narkotyzującego w niem nagromadzono,
odważono się w tym celu na tyle najniebezpieczniejszych i najzuchwalszych rzeczy: tak przebiegle, z takiem wyrafinowaniem, południowem wyrafinowaniem, odgadniono zwłaszcza
uczucia podniecające, pozwalające chwilowo przynajmniej przezwyciężyć to głębokie przygnębienie,
to ołowiane znużenie, ten czarny smutek fizyologicznie zahamowanego człowieka.
Albowiem, ogólnie mówiąc: we wszystkich wielkich religiach chodziło głównie o zwalczenie
pewnego epidemicznego znużenia i ociężałości. Można z góry przyjąć jako prawdopodobne,
że co pewien czas, na pewnych miejscach ziemi prawie koniecznie opanowywać musi szerokie
tłumy u c z u c i e f i z y o l o g i c z n e g o z a h a m o w a n i a, które jednak, z braku
fizyologicznej wiedzy, nie uświadamia się jako takie i wskutek tego >przyczyny< jego i zleczenia
szuka się i próbuje też tylko na drodze psychologiczno-moralnej (- taka jest mianowicie
moja najogólniejsza formuła tego, co się zwie pospolicie >r e l i g i ą<), Takie uczucie
zahamowania może być najrozmaitszego pochodzenia: następstwem krzyżowania zbyt obcych
sobie ras (lub stanów — stany wyrażają zawsze także różnice pochodzenia i rasy: europejski
> Weltschmerz<, >pesymizm< dziewiętnastego stulecia, jest głównie wynikiem niedorzecznie
nagłego pomieszania stanów); lub może być wywołane błędnie skierowaną emigracyą,
naprzykład gdy rasa pewna znajdzie się w klimacie, do którego jej siła przystosowawcza
nie wystarcza (co się zdarzyło z Indami w Indyach); lub może być skutkiem starości i znużenia
rasy (pesymizm paryski od r. 1850); lub skutkiem fałszywej dyety (alkoholizm Średniowiecza;
niedorzeczność jarstwa, które naturalnie ma za sobą powagę młodego szlachcica
Krzysztofa z Szekspira); lub skutkiem zepsucia krwi, malaryi, syfilisu i tym podobnych przyczyn
(niemieckie przygnębienie po wojnie trzydziestoletniej, która połowę Niemiec zaraziła
brzydkiemi chorobami i przygotowała tem pole do niemieckiego służalstwa, niemieckiej małoduszności). W takim wypadku przedsiębierze się każdym razem w wielkim stylu walkę z u
c z u c i e m z n i e c h ę c e n i a; przejrzyjmy pokrótce jej najgłówniejsze praktyki i formy.
(Pomijam tu, jak słuszna, właściwą walkę f i l o z o f ó w przeciw uczuciu zniechęcenia, walkę,
która zwykła istnieć zawsze równocześnie — jest ona dość zajmująca, lecz zbyt niedorzeczna,
zbyt z praktycznego punktu widzenia obojętna, zbyt pajęczynowa i pokątna, gdy się
ma niby wykazać, że w bólu tkwi błąd, w tem naiwnem przypuszczeniu, że ból zniknąć musi,
gdy się ten błąd pozna — aliści nie myśli on zniknąć...) P o p i e r w s z e zwalcza się owo
zniechęcenie środkami, które wogóle zniżają uczucie życia do najniższego punktu. Gdzie tylko
to możliwe nie dopuszczać wogóle żadnego chcenia, żadnego już życzenia; unikać
wszystkiego, co wytwarza uczucie, co wytwarza >krew< (nie spożywać soli: higiena fakira);
nie kochać; nie nienawidzieć, być obojętnym; nie mścić się; nie zbogacać się; nie pracować;
żebrać; o ile można nie znać wcale kobiet, lub jak tylko można najmniej kobiet; pod względem
duchowym zasada Pascala > il faut s'abętir.. Rezultat, psychologiczno-moralnie mówiąc,
>wyzbycie się siebie<, >uświęcenie< fizyologicznie się wyrażając, >zahipnotyzowanie< -
usiłowanie zdobycia dla człowieka w przybliżeniu czegoś takiego, czem dla niektórych rodzajów
zwierząt s e n z i m o w y, s e n l e t n i dla wielu roślin gorącego klimatu, minimum
zużycia i przemiany materyi, przy którem życie właśnie jeszcze tli, nie udzielając się właściwie
świadomości. Do tego celu zużyto zdumiewającą ilość energii ludzkiej — czyżby daremnie?...
Że tacy sportsmeni >uświęcenia<, w których wszystkie czasy, prawie wszystkie obfi-
tują narody, znaleźli w rzeczy samej prawdziwe wyzwolenie od tego, co zwalczają surowym
trainingiem, o tem wątpić wcale nie można, — wyzbyli się rzeczywiście w niezliczonych wypadkach
owego głębokiego fizyologicznego przygnębienia z pomocą swego systemu środków
hipnotycznych: dlatego też metodyka ich zalicza się do najpowszechniejszych faktów etnologicznych.
Nie wolno też takiego zamiaru wygłodzenia cielesności i żądzy już samego w sobie
zaliczać między symptomaty obłędu (jak to czynić lubi pewien niezgrabny rodzaj pożerających
roastbeefy >wolnych duchów< i szlachciców Krzysztofów). Tem pewniejsze jest, że
prowadzi on, prowadzić może do wszelakich duchowych zaburzeń, do >świateł wewnętrznych
> naprzykład, jak u Hesychastów z góry Athos, do halucynacyi dźwiękowych i postaciowych,
do rozkosznych wezbrań i zachwytów zmysłowych (dzieje świętej Teresy). Tłumaczenie,
które stanom tego rodzaju nadawali ludzie nimi nawiedzeni, jest zawsze skrajnie marzycielsko-
falszywe, to rozumie się samo przez się: dosłuchajcie się tylko tonu najprzeświadczeńszej
wdzięczności, która rozdźwięka właśnie już w w o l i takiego rodzaju interpretacyi.
Najwyższy stan, samo w y z w o l e n i e, owo osiągnięte ostatecznie ogólne zahipnotyzowanie i cisza są dla nich zawsze tajemnicą samą w sobie, do której wyrażenia nie wystarczają
najwyższe nawet symbole, dojściem i powrotem do sedna rzeczy, uwolnieniem od wszelkiej
złudy, >wiedzą<, >prawdą< i >bytem<, wyzbyciem się wszelkiego celu, wszelkiego życzenia,
wszelkiego działania, jakiemś >poza dobrem i złem<. >Dobro i zło — mówi buddysta, — jedno i drugie, jest pętem; ponad jednem i drugiem jest pan doskonały<; >uczynione i nieuczynione — mówi wyznawca Vedânty — nie sprawia mu żadnego bólu; jako mędrzec otrząsa z siebie zło i dobro; czyn żaden nie zakłóca jego królestwa; nad dobro i zło wzniósł się, nad jedno i drugie
<; — więc ogólno-indyjskie ujęcie rzeczy, zarówno bramińskie jak buddyjskie. (Ani indyjski,
ani chrześcijański sposób myślenia nie uważa tego wyzwolenia za o s i ą g a l n e przez
cnotę, moralną poprawę, jakkolwiek wysoko cenią hipnotyzującą wartość cnoty; wiedzmy o tem — odpowiada to zresztą po prostu stanowi rzeczy. To, że w tym wypadku nie sprzeniewierzono
się p r a w d z i e, uważać można za najlepszą część realizmu trzech największych religii,
tak zresztą gruntownie przemoralnionych. >Dla wiedzącego niemasz obowiązku<..,
>Przez d o k ł a d a n i e cnót jedna do drugiej nie nastąpi zbawienie: bo polega ono na jedności z pierwiastkiem braman, niezdolnym do żadnego nabytku doskonałości; a równie mało
przez o d r z u c a n i e błędów: bo braman, z którem tworzyć jedność stanowi zbawienie, jest
wiecznie czyste> — (te miejsca z komentarza Çankary cytuję wedle największego prawdziwego
znawcy filozofii indyjskiej w Europie, przyjaciela mego Pawła Deussena). Chcemy więc w czci chować >zbawienie< w wielkich religiach; natomiast trudno nam nieco trwać poważnie
przy ocenie, której doznaje już g ł ę b o k i s e n u tych przemęczonych życiem, i zbyt znużonych,
by nawet śnić, mianowicie głęboki sen, pojęty już jako wsiąknięcie w braman, jako o s i ą g n i ę t a unio mystica z bogiem. >A kiedy już zaśnie zupełnie — mówi o tem najstarsze i najczcigodniejsze >pismo< — i zupełnie w spokoju się pogrąży, tak że już żadnych sennych
zjaw nie widzi, wtedy, o drogi! zjednoczy się z bytem, wejdzie w samego siebie, — przez jaźń
poznawczą wchłonięty, nie będzie miał żadnej już świadomości tego, co zewnątrz jest lub
wewnątrz. Mostu tego nie przekracza dzień, ani noc, ani wiek, ani śmierć, ani cierpienie, ni
dzieło dobre, ni dzieło złe. >W głębokim śnie — mówią tak samo wierni tej najgłębszej z trzech wielkich religii — wydobywa się dusza z ciała, wstępuje w najwyższą światłość i przez
to w własnej swej jawi się postaci: wtedy jest samym duchem najwyższym, który buja, żartując i igrając, i ciesząc się, już to kobietami, lub wozami, lub przyjaciółmi, nie myśląc już
wcale o tym przyczepku ciała, do którego prâna (dech żywota) przyprzężon jest, jak zwierz
pociągowy do wozu<. Mimo to musimy i tutaj, jak wtedy, gdy mowa o >zbawieniu<, mieć w pamięci, że w gruncie rzeczy, chociaż zawsze w przepychu wschodniej przesady, wyraża to
tylko tę samą ocenę, co u jasnego, chłodnego, grecko-chłodnego, lecz cierpiącego Epikura:
hipnotyczne poczucie nicości, spokój najgłębszego snu, krótko, b e z b o l e s n o ś ć. — To
może uchodzić dla cierpiących i do dna skwaszonych już za najwyższe dobro, za wartość
wartości, oni m u s z ą to oceniać pozytywnie, odczuwać jako pozytywność samą. (Wedle tej
samej logiki uczucia zwie się nicość we wszystkich religiach pesymistycznych b o g i e m).
18.
Daleko częściej, niż takiego ogólnego stłumienia wrażliwości, zdolności cierpienia, które
każe już przypuszczać rzadziej spotykane siły, przedewszystkiem odwagę, pogardę opinii,
>stoicyzm intelektualny<, próbuje się przeciw stanom zgnębienia innego trainingu, który jest w każdym razie łatwiejszy: m a c h i n a l n e j c z y n n o ś c i. Że ułatwia ona w znacznym
stopniu cierpiące istnienie, to nie ulega żadnej wątpliwości: nazywa się dzisiaj ten fakt, trochę
nieuczciwie, >błogosławieństwem pracy<. Ulga polega na tem, że uwaga cierpiącego zostaje
gruntownie odwrócona od cierpienia, — że ustawiczne działanie i ciągle tylko działanie
udziela się świadomości, skutkiem czego mało pozostaje czasu na cierpienie: c i a s n a jest
bowiem ta komora ludzkiej świadomości! Jakże gruntownie, jak przebiegle umiał kapłanasceta w walce z cierpieniem zużytkować tę działalność machinalną i to, co się z nią wiąże, to
jest bezwzględną prawidłowość, punktualne bezmyślne posłuszeństwo, jednostajny raz na
zawsze tryb życia, zapełnienie czasu, pewne przyzwolenie, ba, pewne wprawianie się do
>nieosobowości<, do zapomnienia samego siebie, do > incuria sui<. Właśnie gdy miał do czynienia z cierpiącymi niższych stanów, z niewolnikami roboczymi lub więźniami (lub z kobietami,
które przecież po największej części są jednem i drugiem zarówno, niewolnikiem
roboczym i więźniem), nie potrzebował niczego więcej, tylko małej sztuki przemieniania
nazw i przechrzczenia, aby w znienawidzonych rzeczach widzieli odtąd dobrodziejstwo,
względne szczęście: — w każdym razie n i e kapłani wynaleźli niezadowolenie niewolników
ze swego losu. — Jeszcze bardziej cenionym środkiem w walce ze zgnębieniem jest zalecenie
d r o b n e j r a d o ś c i, łatwo dostępnej i dającej się ująć w prawidło; posługują się tem lekarstwem
często w połączeniu z powyż omówionem. Najczęstszą formą, w której zaleca się
radość, jako środek leczniczy, jest radość s p r a w i a n i a radości (jako dobroczynność, obdarowywanie,
niesienie ulgi, pomaganie, zachęcanie, pocieszanie, chwalenie, odznaczanie);
zalecając >miłość bliźniego<, zaleca kapłan-asceta w gruncie, aczkolwiek w najprzezorniejszej
dawce, wzbudzenie najsilniejszego, potwierdzającego życie popędu, w o l i m o c y.
Szczęście >najmniejszego poczucia wyższości< które wszelka dobroczynność, pożyteczność,
pomaganie, odznaczanie przynoszą z sobą, jest najobfitszym środkiem leczniczym, jakim
posługiwać się zwykli zahamowani fizyologicznie, pod warunkiem, że dobrze są opatrzeni: w przeciwnym razie sprawiają sobie wzajemnie ból, naturalnie z posłuszeństwa dla tego samego
zasadniczego instynktu. Poszukując początków chrześcijaństwa w świecie rzymskim, znajdujemy
stowarzyszenia wzajemnej wspomogi, stowarzyszenia biednych, stowarzyszenia chorych,
stowarzyszenia pogrzebowe, wyrosłe na najniższym gruncie ówczesnego społeczeństwa,
stowarzyszenia, w których świadomie pielęgnowano ów środek leczniczy przeciw
zgnębieniu, drobną radość wzajemnej dobroczynności — może było to wówczas czemś nowem,
właściwem odkryciem ? W wywołanej w ten sposób >woli wzajemności<, tworzenia
stada, >gromady<, > caenaculum< musi znowu owa wzniecona przez to, choćby w najmniejszym
stopniu, wola mocy dojść do nowego i o wiele pełniejszego wybuchu: u t w o r z e n i e
s t a d a jest w walce ze zgnębieniem istotnym krokiem naprzód i zwycięstwem. Ze wzrastaniem
gromady potężnieje i dla jednostki nowy interes, który ją dość często wynosi ponad to,
co w zniechęceniu jej jest najosobistszem, ponad odrazę ku sobie (> despectio sui< Guelincza).
Wszyscy chorzy, chorowici, dążą instynktownie, z pragnienia otrząśnięcia się z głuchej przykrości i uczucia słabości, do zorganizowania się w stado: kapłan-asceta odgaduje ten instynkt i popiera go; jeśli istnieje gdzie stado, to wywołał je instynkt słabości, a zorganizowała roztropność
kapłańska. Bo nie należy zapominać, że silni dążą z taką samą naturalną konieczno-
ścią od siebie, jak słabi ku sobie; jeśli pierwsi łączą się w związek, to dzieje się to tylko w zamiarze agresywnego wspólnego działania i wspólnego zadowolenia swej woli mocy, z wielkim oporem osobniczego sumienia; ostatni natomiast skupiają się właśnie z r a d o ś c i ą z powodu tego skupienia się, — ich instynkt czuje się przy tem równie zadowolony, jak instynkt
urodzonych >panów< (to znaczy samotniczej drapieżnej species człowieka) czuje się w głębi organizacyą podrażniony i zaniepokojony. Na dnie każdej oligarchii kryje się — całe
dzieje uczą tego — zawsze t y r a ń s k i popęd; każda oligarchia drży ustawicznie z powodu
wytężenia, którego potrzebuje wśród niej każda jednostka, by nie przestać nad tym popędem
panować. (Tak było naprzykład w G r e c y i: Platon wykazuje to w stu miejscach, Platon,
który znał swoich — i samego siebie...)
1 2 3 Dalej..
« (Published: 28-04-2004 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 3388 |
|