|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Reading room »
Dnia siódmego Author of this text: Piotr Drobner
Lucjanowi Ferusowi
Dnia siódmego odpoczywał był
Bóg po sześciodniowym trudzie tworzenia. Drzemał zmęczony, nie myśląc
wiele o Bożym świecie, zadowolony, że wszystko, co uczynił bardzo dobre było. Z drzemki wyrwał go dźwięk jakiś niemiły. Przez chwilę nie wiedział: śniło
mu się, czy nie? „Iiii...iiii...iiii...iiii…" — skrzypiała przenikliwie czasoprzestrzeń, wyginając się niemiłosiernie
na wszystkie możliwe strony, wszechświatem całym trzęsąc i chwiejąc go w posadach, wykrzywiając proste dotychczas ścieżki Pańskie i momentami uciskając
to prawą, to lewą stopę Boga. W co większych zagięciach przestrzeni zakotłowały
się czarne dziury. I widział Bóg jak zaczęły one dziury wsysać w nieprzenikniony mrok wszystko dookoła siebie. Zdumiał się Bóg widząc jak pożerają
nawet nadlatujące gwiazdy, co to je był na wieki utwierdził na sklepieniu
nieba nad ziemią. Mocną ręką Bóg przytrzymać musiał skraj swej białej
szaty, nieopodal którego wylęgła się niespodzianie jedna z większych
czarnych dziur i jęła skraj ten zuchwale a niebezpiecznie przyciągać do
siebie. W co większych odgięciach
czasoprzestrzeni zaś, samoistnie i z niczego błyskać zaczęły gwiazdy
supernowe, których Bóg nie zamierzył do istnienia, zwłaszcza w tych
przypadkowych miejscach. Zmrużył oczy Bóg przed tą dokuczliwą feerią świateł
różnobarwnych. Wtem zaczęło Bogu inaczej
skrzyć się i migotać we wszystkowidzących oczach. Jednolita dotychczas światłość
już to falą kołysała Mu oczy, już to strużką fotonów kłuła źrenice,
by po chwili znowu chybotliwą falą do oczu nadchodzić, by znowuż zmienić się w oko rażące cząsteczki. Drażniło to i męczyło Boga wielce, ale nie mógł
na to nic poradzić — musiał bowiem widzieć wszystko. A niepohamowana niczym światłość
owa, jęła rozpychać się tak, że wszechświat cały zaczął puchnąć gwałtownie i rozrastać się poza ustalone stworzeniem granice. Wszystkie gwiazdy musiało
poodrywać ze sklepienia, bo wielka ich liczba fruwała teraz bezładnie. Widział
Bóg już wcześniej, jak jedne tonęły w gardzielach czarnych dziur. Teraz
widział też jak inne beztrosko szybowały w nieograniczoną nagle otchłań,
uciekając z wielkim świstem w nieskończoną dal na zgubę i zatracenie;
jeszcze inne zderzały się ze sobą z oślepiającym błyskiem i głośnym
hukiem. Głowa rozbolała Boga od widoków tych nieskończonych nieskończoności, a i uszy Jego męczyły te świsty gwiazd i huki zderzeń. Dokuczało to Bogu,
ale nie mógł na to nic poradzić — musiał bowiem słyszeć wszystko. A gwiazdy owe ciągnęły za sobą
olbrzymią gromadę wielkich kamieni niewiadomego pochodzenia, które bądź to
wirowały wokół gwiazd, bądź też samopas leciały, dokąd chciały. Zaniepokoił się Bóg gwiazdami
tymi i kamieniami owymi, i jak najszybciej wzrok swój skierował w stronę
ziemi. W bezbrzeżne zaskoczenie wprawił
go ujrzany widok: wody sponad sklepienia znikły! Nie było nawet sklepienia
samego, co to je Bóg z mozołem uczynił na początku dnia drugiego. I wiedział
już Bóg, skąd się wzięły bryły i kamienie owe, które wraz z gwiazdami
poginęły w otchłaniach — popękała skorupa sklepienia i okruchy w siną
dal uciekły. „Wody sponad sklepienia zalały
ziemię i ludzi, com ich stworzył!" — przeraził się i rozpaczał Bóg. Zasmucony spostrzegł, że tylko
dwa ciała świecące pozostały przy ziemi, ale i te nie zachowywały się tak,
jak im Bóg wyznaczył. Słońce, wbrew poleceniom, nie obiegało już ziemi -
leniwie, powolutku przemieszczało się w pustce. Za to ziemia jak szalona krążyła
wokół słońca. Ale też co to za ziemia była??? — zdumiał się Bóg. Początkowo
misternie płasko, cienko i równo uczyniona, wybrzuszyła się ku biegunom,
przybierając pokraczny kształt napęczniałej bulwy. Jedna kolista uprzednio
połać suchej ziemi otoczona morzem popękała na nierówne kawałki
poprzedzielane morzami i oceanami. Księżyc zaś — inaczej niż
gwiazdy — spadł ze sklepienia w kierunku ziemi i krążył wokół niej,
czasami niepotrzebnie i bezmyślnie świecąc nawet za dnia, zuchwale nie świecąc w nocy, jak to miał przykazane na początku. Resztka rumoszu kamiennego, powstałego
ze zniszczonego sklepienia, wirowała wokół słońca już to bezładną chmarą,
już to zlepiając się ze sobą w większe kuliste bryły. I zakręciło się Bogu w głowie
od tego nieustannego wirowania, kręcenia się i krążenia wszystkiego: słońca,
ziemi, księżyca, planet i innych pomniejszych kamieni. Jakby tego oszałamiającego
ruchu, co go Bóg już dotąd widział, było mało — jeszcze na dodatek
kometa jakowaś nadleciała nagle a nieoczekiwanie z oddali, furknęła Mu przed
nosem, omal nie opalając ognistym warkoczem Jego wiekowej, siwej brody.
Poszybowała w stronę słońca, obiegła je i oddaliła się beztrosko w przestworza, goniąc swój własny warkocz, nonszalancko demonstrując swą
niezależność. „Ludzie — czy przeżyli ten
kataklizm?" — lęk zagnieździł się w myśli Boga. „Dalejże!" — szukać
ich począł. Uspokoił się nieco widząc, że ziemia nie jest jednak zalaną
wodami sponad nieistniejącego już sklepienia. Ale nie od razu Eden znalazł.
Wybrzuszanie się płaskiej ziemi do pękatej kuli takie zniekształcenia jej
powierzchni uczyniło, że cztery rzeki, co to z Edenu wypływały, poodrzucało
na wszystkie strony i teraz każda z nich z innej krainy wypływała i innym
korytem toczyła swoje wody. Rozstępująca się ziemia jeden Eden na kilka
skrawków rozerwała — każdy gdzie indziej. A i każdy z tych kawałków
zaniedbany był i zarośnięty. Szukając ludzi, nie raz, nie dwa Bóg nastąpił
na cierń ostry, kalecząc stopę; nie raz, nie dwa łydkę boleśnie ukłuł
kolcami ostów. Ziemia urodzajna porodziła i takie uciążliwe rośliny. Bardzo
zaniepokoiło to Boga. Dopiero w trzecim z kawałków
Edenu dostrzegł ludzi. Odetchnął z ulgą — są cali i zdrowi. Siedzą sobie w zagajniku goli i weseli, razem z Wężem i innymi zwierzętami, przy koszyku,
do którego zerwali sobie wszystkie owoce z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Co
rusz sięgają po owoce do koszyka, zjadają je a ogryzki rzucają w stronę Węża.
Wąż zaś, łapie te ogryzki w powietrzu, zjada i zadowolony oblizuje się
rozdwojonym językiem. Jeśli zaś nie złapie, ludzie wybuchają gromkim śmiechem,
złośliwie zadowoleni, że Wąż musi pełzać po zdobycz i, jeśli przed
innymi zwierzętami zdąży, musi jeść proch ziemi przyklejony do ogryzka. Bóg, wielce rozgniewany i przekroczeniem jego zakazu nie jedzenia tych owoców, i niefrasobliwością
ludzi w obliczu wszechświatowego kataklizmu, zamaszyście wkroczył do Edenu,
specjalnie głośno tupiąc, i stanął obok zagajnika. Do Adama zagrzmiał
wielkim głosem: „Gdzie jesteś?"…… Ale nie stało się nic! Rozdrażniony do ostateczności
Bóg zawołał donośniej jeszcze raz: „Gdzie jesteś?"…… Ponownie Adam
Go nie słyszał. Wtedy Bóg podszedł gniewnie do rozbawionego towarzystwa,
stanął między Adamem i Wężem i spojrzał Adamowi prosto w oczy. Ale znów
nie stało się nic! Ani Adam, ani Ewa, ani Wąż Go
nie widzieli, nie słyszeli! Bóg rozpaczliwie machał rękami przed nosem
Adama, krzyczał mu do ucha… Wszystko na nic! A Adam, zjadłszy kolejny owoc,
rzucił ogryzek Wężowi, który był tuż za Bogiem. Bóg ze zdziwieniem
obserwował, jak ogryzek swobodnie i bez żadnych przeszkód przeleciał mu
przez pierś. Spojrzał Bóg w dół: nie widział ani swojej piersi, ani
brzucha, ani nóg. Nawet rąk swoich Bóg nie widział. Stał się niewidzialny,
niesłyszalny i niezauważalny dla ludzi i świata. I nie miał już na nic wpływu. Wtedy to właśnie Bóg — ogłuszany
ciągłym skrzypieniem wyginającej się czasoprzestrzeni, hukiem nieoczekiwanie
zderzających się gwiazd, oślepiany błyskami supernowych, drażniony
rozedrganymi falami i fotonami światłości, oszołomiony widokami nieskończoności,
sfrustrowany zwyrodnieniem swego dzieła, przytłoczony widokiem nieustannego i bezładnego wirowania, kręcenia się i krążenia ciał niebieskich,
sfrustrowany beztroską i nonszalancją ludzi, zdruzgotany utratą wpływów i władzy
nad światem i ludźmi, osamotniony swą niewidzialnością i niezauważalnością — oddalił się zrozpaczony z ziemi w daleką otchłań. Cierpiał tam, użalając
się nad swą niedolą. Pod presją bolesnych tych doznań i traumatycznych przeżyć owych, zaskoczenia, oszołomienia i przygnębienia,
nieszczęsny Bóg doznał głębokiego, nieodwracalnego, dwukrotnego
rozszczepienia swojej osobowości — dokładniej: roztrojenia
jaźni. I gada sobie jeden z nich do dwóch pozostałych, potem drugi do dwóch
innych, i trzeci do dwóch pierwszych, a potem się zmieniają w kolejności,
ani oddzielić się nie mogąc, ani scalić; ani tym bardziej rozstrzygnąć, który
to z nich zaniedbał cokolwiek w stworzeniu; który bardziej winny jest tym
zmianom świata i ich własnym podziałom. I cała ta Trójka podobno błąka
się po najdalszych zakątkach wszechświata po dziś dzień. Od dnia siódmego.
« (Published: 31-03-2007 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5321 |
|