|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Society »
A może by tak bez szkoły? Author of this text: Elżbieta Binswanger-Stefańska
Francuz Andre Stern, lat 38, ma kilka zawodów, zna biegle pięć języków i jest autorem głośnej
na Zachodzie książki „Nigdy nie chodziłem do szkoły". „Ani godziny?" — pytają go
wszyscy, z którymi się styka. „Ani minuty! Ani nawet sekundy!" — odpowiada.
Mamy
wrzesień i wszystkie polskie dzieci w wieku szkolnym — chciały czy nie chciały -
zasiadły w szkolnych ławkach. Jak co roku, jak zawsze. No, prawie zawsze… Bo
przecież obowiązek — i przywilej — powszechnego nauczania nie jest znowu aż taki
stary. Ale odkąd jest, nie ma od niego odwołania. Przed uczniami 10 miesięcy
nauki, cześć pieśni. Przedtem był powszechny analfabetyzm.
Tymczasem
na tzw. szeroko pojętym Zachodzie coraz goręcej debatuje się o sensowności
posyłania dzieci do szkół i choć trudno sobie wyobrazić, że państwa nagle
pozamykają szkoły i rozpuszczą wszystkie dzieci do domów, dyskusja zatacza coraz
szersze kręgi. André Stern i jego młodsza siostra Eléonore służą tu za pozytywny
przykład.
Ich
rodzice postanowili zajmować się swoimi dziećmi sami, kształcić je zgodnie z ich
aktualnymi zainteresowaniami, obserwować jak się rozwijają, dać im dzieciństwo
bez stopni, stresu, szkolnej dyscypliny, lęku przed nauczycielami, konkurencji
ze szkolnymi kolegami. Dziś André Stern opowiada na autorskich spotkaniach co
robił w czasie, gdy inne dzieci uczyły się w szkołach.
Też się
uczył. Tyle że inaczej. Uczył się tego, czego w danym momencie chciał się uczyć.
Jasne, zripostują sceptycy, uczył się tego, czego chciał, czyli niczego. Otóż
nie! Odkrywał w sobie ciekawość świata, chęć do nauki, różne pasje. A rodzice
wspierali go w tym, posyłali na kursy, wyszukiwali mistrzów danej dziedziny,
żeby ich dziecko miało od kogo się uczyć, pozwalali godzinami zajmować się danym
zagadnieniem.
Szwajcar
Olivier Keller wyszukiwał rodziny, w których dzieci świadomie nie były posyłane
do szkół i z wywiadów z nimi powstała niezwykła książka pod tytułem „Bo moje
życie to szkoła". Owszem, trzeba wyraźnie podkreślić, że chodzi o dzieci,
których rodzice z całym rozmysłem wzięli na siebie trud — i radość — kierowania
ich edukacją, rozwojem, dorośleniem… André jest jednym z bohaterów tej
książki.
Kilka lat
temu takich dzieci było w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Francji,
Szwajcarii, Austrii, Japonii czy Australii około 2 miliony. Tendencja jest
wzrostowa. Innymi słowy coraz więcej rodziców dziękuje państwu za miejsce w szkole dla ich dziecka. Dlaczego?
Dlaczego??? A czy pamiętacie siebie z czasów szkolnych? Czy każdy z was cieszył
się na początek roku szkolnego? Może część tak, ale dlaczego świat ma być miły
tylko dla części dzieci? Ludzie są różni i to już od dziecka. Przypomnijmy sobie
chociażby program „Duże dzieci" prowadzony przez Wojciecha Manna. Co za
różnorodność. Temperamentów, charakterów, poglądów...
Tak,
poglądów. Dzieci też już mają swoje widzenia świata. Różne. Szkoła niekoniecznie
dobrze robi, jeśli próbuje je wszystkie zglajszaltować. Tak było dobrze w systemach totalitarnych. Dla systemów. Nie dla dzieci. Poza tym szkoła zrównuje
dzieci wiekowo i pakuje do jednej klasy, ale dzieci są dokładnie tak samo
najróżniejsze, jak ludzie dorośli, którzy z tych dzieci wyrosną. Czy
kontaktowanie się tylko i wyłącznie ze swoim rocznikiem w życiu dorosłym byłoby
satysfakcjonujące? Ależ skąd!
A co mówi
André Stern na ten temat? Jeśli wtłacza się dzieci w określoną kategorię, tu:
wiekową — i tak się je traktuje — to jasne jest, że się je od innych kategorii
odseparowuje. Dziecko ma wprawdzie kontakt z innymi dziećmi, ale tylko w sztucznie zarysowanych ramach. Z równolatkami. W toczącej się obecnie w Polsce
dyskusji, czy posłać dziecko już w szóstym roku życia do szkoły, czy może
dopiero w siódmym, odpowiedź jest prosta, nie wiadomo. Niektórym to nie
zaszkodzi, niektórym zaszkodzi trochę a niektórym bardzo.
Spójrzmy
głębiej. Ludzie to są takie istoty, które uczą się jedne od drugich. Młodsze od
starszych. Dzieci od rodziców. Ale kategoryzacja wiekowa w szkole przenosi się
do domów i dzieli również starsze i młodsze rodzeństwo. Pamiętamy przecież, że w szkole klasy starsze gardzą klasami młodszymi, klasy młodsze płaszczą się przed
starszymi. Zdrowa hierarchia? A jeżeli niezdrowa?!
Dziecko
widzi, że zhierarchizowany świat polega na gnębieniu młodszych, gnębi i ono nie
reflektując tego, że samo było i jest gnębione. Szkoła jest takim miejscem, w którym dziecko uczy się, że nie ma litości dla młodszych, mniejszych, słabszych,
nieśmialszych...
Ktoś
powie, ależ uczy się funkcjonować w naturalnie zhierarchizowanym świecie, uczy
się rywalizacji, utrzymywania swojej pozycji, wzmacnia się. Jasne! Jeśli jest w górnych partiach tej hierarchii. Ale co, jeżeli jest i pozostaje na dole? Może
jest anemicznym, cichym, skromnym młodym człowiekiem o poetyckiej duszy? I w
dorosłym życiu napisze, przez jakie katorgi przechodził w szkole?
Zresztą
wcale nie musiał cierpieć katuszy. Wystarczy, że stracił dużo czasu z okresu, w którym jako dziecko był chłonny na wiedzę jak gąbka, ale niekoniecznie na tę,
którą usiłowała wbijać mu do głowy szkoła, zaś na tę pozaszkolną brakowało
czasu, lub odbywało się to kosztem czasu, który przydałby się na spędzenie go z rodzicami?
I co,
jeżeli rodzice sprawę edukacji dziecka pozostawiają całkowicie szkole, a sami
ograniczają się do karmienia, ubierania i zapewnienia miejsca do spania swojej
progeniturze, co, zważywszy ile czasu poświęca się na pracę na dobra
konsumpcyjne i na ich konsumpcję, jest zjawiskiem coraz powszechniejszym?
Więc
jeszcze jeden aspekt. Dziecko uczy się przez naśladowanie o wiele więcej, niż
przez wkuwanie. Tak naprawdę, to przede wszystkim powtarza bezwiednie
zaobserwowane. Obserwuje gonitwę dorosłych w konsumpcyjnym świecie i samo takie
się staje. I to jest to, czego dziecko uczy się tak naprawdę, cała reszta, to
szkolna wiedza, którą i tak w dużej mierze zapomni. Jasne, nie zapomni sztuki
pisania, czytania, liczenia, nie będzie analfabetą, ale do tego nie trzeba aż
szkoły, tego można nauczyć się w domu. I jeszcze dużo, dużo więcej. Jeśli tylko
rodzice o to zadbają. Tak jak rodzice André.
Dodajmy,
że rodzice André wcale nie wynieśli jakichś szczególnie złych doświadczeń ze
swoich szkół. Wręcz przeciwnie, byli bardzo dobrymi uczniami. Na dodatek czego
sami zawodowo zajmowali się całe życie uczeniem dzieci. Ojciec uczył dzieci
rysunku w założonej przez siebie pracowni malarskiej w Paryżu, matka, po
studiach literatury, uczyła dzieci w przedszkolu. Mieli więc doświadczenia
pedagogiczne i szereg cennych spostrzeżeń. I właśnie dlatego stwierdzili, że
potrafią pokierować edukacją swoich dzieci lepiej niż jakakolwiek szkoła.
Faktem
jest, że André nauczył się płynnie czytać i pisać dopiero w wieku 10 lat.
Wcześniej nie wykazywał specjalnego zainteresowania czytaniem, a rodzice nie
zmuszali go do tego. Uczył się wielu innych rzeczy. Gdy w końcu doszedł i do
nauki czytania, bardzo szybko sięgnął po lektury z bogatej biblioteki swoich
rodziców. Nie rozróżniał też zabawy od nauki (tak jak dziś nie rozróżnia pracy
od czasu wolnego). Jego dzień wypełniony był różnymi zajęciami w domu i poza
domem. Część dnia była improwizowana, spontaniczna, część regularna,
zaplanowana. Zawsze jednak robił to, na co miał w danym okresie życia ochotę.
W wieku 12
lat jego tydzień był wypełniony takimi zajęciami jak: malowanie z ojcem w plenerze, 2 do 3 godzin metaloplastyki, 4 godziny fotografii (technik
fotografowania i obróbki zdjęć w laboratorium), 2 razy po 2 godziny lekcji
tańca, 2 godziny wschodniej sztuki walki Kalaripayat (polegającej na sztuce
koncentracji), wtedy też uczęszczał na kurs tkacki i kurs garncarstwa,
intensywnie uczył się algebry, oraz, proszę bardzo, chodził do Collège de France
na wykłady z egiptologii, mediewistyki i socjologii...
Robił więc
różne rzeczy naraz, ale zwykle jedną przez dłuższy okres czasu intensywniej niż
wszystko inne. Jeśli więc miał okres zajmowania się czytaniem jakiegoś wybranego
autora, to czytał wszystko łącznie z biografiami, opracowaniami itd. itp. Tak mu
poszło z Proustem, z Camusem i innymi. Języka niemieckiego nauczył się w cztery
miesiące forsownej nauki, a gdy poczuł się pewnie, zaczął czytać niemiecką
literaturę w oryginale. Teraz sam daje w niemieckojęzycznych krajach wykłady o nauce bez szkół.
Od
maleńkości jego życie wypełniała muzyka. Ale bynajmniej nie w tle. Gdy zajmowali
się z ojcem muzyką mogło to trwać i po 8 godzin dziennie. Wkrótce André miał
swoje ulubione utwory, które potrafił rozpoznawać po kilku nutach. Słuchanie
muzyki połączone z czytaniem biografii muzyków do dziś uważa za najszczęśliwsze
chwile swojego dzieciństwa.
Gdy zaczął
się uczyć gry na gitarze, ćwiczył po parę godzin dziennie. Nauczył się też
sztuki budowania gitar, dziś gra na dziesięciostrunowej gitarze własnoręcznie
przerobionej z sześciostrunowej. Sam komponuje swoje utwory.
Gdy zapytać go, kim jest z zawodu, odpowiada, że ma różne zawody, które uprawia
naprzemiennie. Jest gitarzystą,
kompozytorem,
lutnikiem. Jest też informatykiem, fotografem, dziennikarzem i publicystą, z siostrą zajmuje się teatrem. Wszystko to bez żadnego papierka, bez świadectw
szkolnych. Ale co by było, gdyby doroślejąc chciał zostać na przykład lekarzem?
Wtedy by się zmobilizował, zrobił maturę i studia medyczne, odpowiada, po
prostu.
Jak mu się
udało wejść w życie zawodowe bez żadnych uprawnień na papierze? Nie pamięta
nawet, gdzieś w wieku 17 lat zaczął dostawać pieniądze za to co robił. Najpierw
mniej, potem więcej. Na muzycznych forach internetowych pisał o muzyce, wypatrzył
go tam redaktor naczelny pisma muzycznego, zaangażował. Tak został dziennikarzem
muzycznym.
A jeżeli
zauważa, że ma jakieś luki w nauce w porównaniu z tymi, którzy pokończyli
szkoły? Po pierwsze z nikim się nie porównuje. Ma swój zakres wiedzy i tę w miarę zapotrzebowania poszerza. Inni mają swoje zakresy. Jeżeli w wyniku
zetknięcia się z innymi ludźmi stwierdza, że ma jakieś braki, traktuje to jako
wyzwanie i uczy się z entuzjazmem czegoś nowego.
Ale
przecież są i tacy rodzice, którzy posyłają swoje dzieci na najprzeróżniejsze
zajęcia pozaszkolne, dopilnowują, by dzieci chodziły, uczyły się, nie wszyscy
rodzice puszczają dzieci samopas. To prawda, ale obok szkoły i szkolnych zadań
domowych pozostaje na to bardzo mało czasu, dziecko jest wtedy przeciążone.
Niepotrzebnie.
***
Muszę
powiedzieć, że z rosnącą zazdrością wczytywałam się w biografię André Sterna.
Żebym to jak tak mogła! Bo sama też uczyłam się podobnie. Interesował mnie jakiś
temat, zgłębiałam go (na szczęście moi rodzice to rozumieli). Jeśli czytam
jakiegoś autora, to en bloc, wszystko, co mogę dostać jego i o nim. Szkoła to
był dla mnie trybut, który musiałam zapłacić społeczeństwu, nie miałam wyboru.
Ale gdybym miała, na pewno umiałabym dziś znacznie więcej, nawet jeśli umiem
niemało. Tego jestem pewna.
Proponuję
rozważyć to rodzicom i jeśli niekoniecznie zaraz zabrać dziecko ze szkoły
(społeczeństwo polskie tak czy tak nie jest jeszcze przygotowane na taką
wolność), to przynajmniej zwracać uwagę na to, żeby nie przerywać dziecku
zajęcia, na którym się koncentruje. Badania wykazały, że dzieci, które muszą na
rozkaz przerywać zabawę, mają potem trudności ze skupieniem się na jednej
rzeczy. Badania wykazują też, że dzieci, które bez przerwy esemesują, nie są
potem w stanie uczyć się czegokolwiek przez dłuższy czas.
I oto znów
zaczął się rok szkolny. Boją się go dzieci, boją się rodzice, boją się
nauczyciele, wystarczy poczytać odpowiednie fora internetowe. Może to najwyższy
czas, żeby o uczeniu kolejnych pokoleń zacząć myśleć w innych kategoriach?
Przykład André i jemu podobnych otwiera nowe możliwości. Włączmy się do
dyskusji.
Dwa filmy o André
Sternie:
Stern przebudowuje swoja gitarę
Film o Sternie
(po niemiecku).
« (Published: 03-09-2009 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 6762 |
|