|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Society »
Cóż za zbieg okoliczności... Author of this text: Maciej Bandur
czyli o metodach
działania Kościoła katolickiego w szkołach słów kilka
Wstęp
Ja, osoba
uczęszczająca do ponadgimnazjalnej szkoły publicznej, zaniepokojony stanem
rzeczy polskiej polityki i edukacji… nie. To się nie godzi. Azaliż przystaje
chować się pod maską anonimowości i bezpiecznego, przytulnego bełkotu, który do
cna wymazuje ze słów człowieczą osobowość? Ja, gówniarz
bez czci i wiary… nie, co niektórzy sami nie omieszkają sobie przetłumaczyć
mych słów na swój właściwy duszy dialekt.
Ja, niżej podpisany uczeń publicznego liceum
ogólnokształcącego, mając już w poważaniu ryzyko nieasertywnych zachowań, z którymi należy się liczyć, mieszkając w niedużym mieście, pośród narodu wciąż
niewolnego od różnorakiej krzykliwej Sarmacji, mam zamiar korzystać z prawa do
własnego zdania, wolności myśli i sumienia, póki jeszcze mogę, nim Konstytucja
Rzeczypospolitej zostanie publicznie zgwałcona po raz wtóry.
Daję upust
swym odczuciom w ten, nie inny sposób, gdyż proszę wszystkich, którym
nieobojętna jest idea suwerennego umysłowo narodu, o spojrzenie na pewne
niuanse, na które często nie zwraca się uwagi, a które odgrywają istotną rolę w tej misji, jaką wyznaczył sobie Kościół Katolicki w szkołach publicznych i poza
nimi.
Hipokryzja
Nie trzeba chyba
nikogo przekonywać jaką ułudą byłaby próba utwierdzania nas, że żyjemy w świeckim, rozdzielnym od religii państwie. Jednak na uwagę zasługuje misterny
sposób, w jaki Kościół oplata nasze państwo i nas samych. Cóż, snadź wieki
praktyki robią swoje. Pajęczyna jest cieniutka i niewidoczna na pierwszy rzut
oka, ale mocna jak stal. Perfidia ukartowania potrafi oszołomić niejednego
polityka, bo w rzeczywistości religia to nic innego jak polityka właśnie. To
jest jej drugie imię. Jest niebezpiecznym narzędziem w ręku omylnego ssaka homo
sapiens, co udowadniają nam systematycznie kolejni orędownicy „jedynej prawdy"
od początku ludzkich dziejów aż do dziś.
Religia właściwie
przekonała znakomitą większość społeczeństwa, że mają wolną wolę, jednocześnie
im tę wolę odbierając.
Religia
gromadzi groźny oręż, który jest jednak obosieczny. Uzurpuje sobie prawo do
stanowienia, jak mają być interpretowane teksty (zwane świętymi), a przez to
staje się wyrocznią dla każdego aspektu życia człowieka. Czy w rzeczywistości
nie jest to zbiór pseudonauk, które szarogęszą się używając w swych nazwach
składnika „logos"? Ernest Hemingway powiedział: „każdy myślący człowiek jest
ateistą". Ja bym raczej rzekł „każdy myślący i dociekliwy człowiek jest albo
antyklerykałem albo wyższym duchownym". Lub ma wcale niezłe zadatki...
Ars Theologica
Teologia zawsze
śpieszy nam z wyjaśnieniami wszystkich zamysłów i przedsięwzięć ludzi Kościoła,
robiąc przy tym bardzo chwytliwą reklamę. Właściwie sprzedaje nam to, co sami
możemy sobie dać, nie narażając przy tym na uszczerbek ani swego umysłu, ani
portfela.
Czy chrzczenie
nieświadomych tego niemowląt i wychowywanie ich w sposób, który piętnuje
samodzielne i krytyczne myślenie, nie jest genialnym rozwiązaniem na
pozyskiwanie wiernych? Czy dziecko w tym wieku w ogóle może być chrześcijaninem,
muzułmaninem, prawicowcem, lewicowcem? Czy to w ogóle moralne i sprawiedliwe
stawiać kogoś przed faktem dokonanym w tak ważnym życiowym wyborze?
Ale na
szkolnej katechezie trudno spotkać się z rozważaniami na tak niepobożne tematy.
Na szkolnej katechezie jest nam oznajmiane jak wielkiego szczęścia dostąpiliśmy
będąc ochrzczeni, a powodem tak rychłego kropienia nas po twarzy jest troska, bo
rzecz jasna, gdybyśmy zmarli nieochrzczeni w wieku niemowlęcym… cóż… ciemno
rysowałaby się nasza przyszłość… Wprost nie mogę się doczekać chrzczenia zygot i moruli.
Teologia to
nader elastyczny sposób obrony i uciekania przed każdym, ale to każdym dowodem i niezręcznym faktem. Bo… widzicie: po pierwsze trzeba znać kulturę starożytnych
Izraelitów, jasne? Wtedy byście się dowiedzieli na przykład, że choć w Genesis
(9;29) jest napisane „Noe żył więc dziewięćset pięćdziesiąt lat i umarł" tudzież
że wielu innych szczęściarzy żyło tak niedorzecznie długo, wcale nie znaczy, że
oni właśnie tyle żyli, bo widzicie: tak naprawdę liczba przeżytych lat jest...
metaforą stopnia łaski, jaką Jahwe obdarzał swych wyznawców. Proste, nieprawdaż?
Ludziom Kościoła bardzo łacnie przychodzi zmiana sposobu interpretacji
różnorakich fragmentów po raz enty, często w sposób groteskowy, byleby dopasować
się do nowych okoliczności, gdy już nawet zatwardziali ortodoksi zaczynają pukać
się w czoło.
Religia żąda, by to
jej udowadniano, że nie ma racji, podczas, gdy ona nie musi dowodzić w żaden
sposób nic i nikomu. Przypomina to niekończącą się grę w kotka i myszkę. Gdy
człowiek spenetrował najgłębsze bory i najwyższe góry, wysłano bogów w kolejne
niedostępne miejsce, które dało kapłanom spokój na kolejne kilkaset lat — w przestworza. Gdy i te zostały zbadane — trzeba było pójść na całość. Piekło
zostało wykurzone spod spodu płaskiej Ziemi, a potem z jej wnętrza. Obecnie na
czasie jest stwierdzenie, że jest to nie miejsce, a stan! Azaliż nie wygodne?
Ale nie trzeba przeszukać każdego zakątka Wszechświata, by móc stwierdzić, że
religie kreują wyimaginowanych bogów, wystarczy dostrzec, że ich twórcą jest li
tylko ludzki umysł. "Homo est creator dei", cytując w pięknej łacinie Kazimierza
Łyszczyńskiego. Quod erat demonstrandum.
Po wieku niemowlęcym
przychodzi dzieciństwo, które cechuje się bezkrytycznym chłonięciem wszystkiego,
co wychodzi z ust autorytetów — rodziców, rodziny, dorosłych w ogóle. Czyż para
młoda nie przysięga czasem przed ołtarzem wychowywać dzieci w duchu katolickim?
Ale w czasie
dojrzewania uświadamiamy sobie już w pełni, że człowiek jest autonomiczną
istotą, mającą własny rozum. W młodzieńczych latach zaczynamy myśleć krytycznie,
podważać. Często buntujemy się zbyt pochopnie, ale! Wszak to pierwsze kroki.
Jednak w tym momencie
należy zwrócić uwagę jak bardzo ważne jest to, czym nasiąkniemy za młodu i jak
mocno w nas to siedzi. Bo dojrzewają ludzie o przenikliwych, krytycznych
umysłach, którzy potrafią myśleć logicznie w każdym aspekcie, tylko nie
religijnym. Żyją w dziwacznym dualizmie, jak gdyby w dwóch równoległych
światach.
Dualizm to następna
rzecz, którą wpaja się na lekcjach religii.
Płaszczyzny poznania
Uważam za wielkie
nieporozumienie, że religia dostaje przepustkę do publicznych szkół i że jest
nauczana pośród nauki i w równym stopniu co nauka. Uważam za wielkie
nieporozumienie, że ocena z religii ma taką samą wagę jak ocena z biologii,
historii, czy matematyki. Uważam za olbrzymie nieporozumienie, że poświęca się
jej dwie godziny tygodniowo, choć plan lekcyjny ucznia liceum i tak jest
napięty. To więcej niż przeznacza się tyle czasu na fizykę, chemię czy biologię.
A za największe
nieporozumienie uważam to, czego się na onych lekcjach naucza.
Nazwanie tego
przedmiotu religią to jakaś nieścisłość. Pasowałaby raczej „godzina
katolicyzmu", albo może „podstawy wiary katolickiej dla kompletnych nowicjuszy,
którzy wiedzą o swej własnej religii tyle, co przeciętny zjadacz hamburgerów zza
oceanu o Polsce"
Na lekcjach rzadko
poruszane są kwestie moralne, etyczne czy filozoficzne, chyba, że oczywiście
dotyczy to rugania poglądów świeckich, racjonalistycznych, naukowych albo
innowierczych, często łączącego się z niewielką wiedzą o poruszanym temacie. Bo
przygotowanie katechetów bywa bardzo różne. Rozbieżności są tak duże, że można
dostać pod oblatanego z teologią i filozofią księdza po niezbyt rozgarniętego duchownego, który jest nieprzygotowany do żadnej merytorycznej dyskusji z uczniem. O jakości odpowiedzi nawet nie wspomnę.
Godziny pouczeń typu
(ubarwiam, celem dosadności) którą ręką się żegnać, którą nie. Co jest magią, a co rytuałami religijnymi. Większy zabobon przygania mniejszemu.
Bywają jednak
katecheci i księża, którzy upatrzyli sobie edukowanie młodzieży w zakresie
większym niźli tylko przepytywanie z imion czterech ewangelistów.
Starają się godzić
dwie, moim zdaniem skrajne, dziedziny — naukę z religią. Mówią wtedy o dwóch
płaszczyznach, które rzekomo wzajemnie się dopełniają, lecz nie można
argumentować jednej argumentami z drugiej. Stara śpiewka. Znowu bardzo wygodna i wymijająca. Katecheci są bardzo oporni na naukowe dowody podważające ich
religijne tezy. Ciekaw jestem jak zachłannie by się rzucili, gdyby nauka
znalazła dowód mający potwierdzić ich poglądy. Mam wrażenie, że krzyczeliby o nim pierwsi...
Nie sądzę, by
wierzenia religijne zazębiały się z nauką. Właściwie religia jest sprzeczna sama
ze sobą, a co dopiero z inną dziedziną.
Czy więc skoro pewni
ludzie chcieliby, byśmy żyli w tym dziwacznym dualizmie, gdzie jedna płaszczyzna
nie ma punktów stycznych z drugą, to czy nie oznacza to, że jedna z nich jest po
prostu bajką, mitem, który do pewnego stopnia imituje rzeczywistość, lecz nie
wychodzi poza swe fikcyjne ramy? Nie mam problemu ze stwierdzeniem, która z tych
płaszczyzn jest ułudą.
Dlaczego jednak sale
katechetyczne ciągle przepełnione są uczniami? Częściowo z powodu prostych, acz
pożałowania godnych chwytów.
Twierdzi się, że
lekcje religii są nieobowiązkowe. Doprawdy? Nie zapominajmy, że na lekcje
religii zapisany jest z góry każdy uczeń. To nie to, co przecież podobnie
nieobowiązkowe lekcje wychowania do życia w rodzinie, gdzie każdy sam ma
przynieść kartkę, w której rodzic ma zaznaczyć, czy wyraża zgodę na udział, czy
też nie. Niby niewielka różnica, ale robi swoje w naszym biernym społeczeństwie.
Ale jeśli ktoś chce, to może się wypisać, prawda? Niekoniecznie. Do złożenia
takiej deklaracji potrzebny jest podpis rodzica lub opiekuna. Czyżby ktoś
uważał, że uczeń liceum nie jest świadomy i odpowiedzialny za własne sumienie?
Jaki jest cel poza utrudnieniem wypisania się z lekcji? Jaki jest cel, poza
uniemożliwieniem niezainteresowanych religią uzależnienia wypisania się z niej
od (zazwyczaj)
religijnych rodziców, którzy nie mają zamiaru złożyć swojego podpisu? Często działa to
również na zasadzie „nie pójdę do księdza, bo będzie wypytywał o powody".
Kolejnym „chwytem"
jest konieczność uczęszczania przez trzy lata na religię, by być uznanym za
przygotowanym do sakramentu bierzmowania w gimnazjum (quod est absurdum), a w
liceum (do niedawna), by mieć od razu z głowy nauki przedmałżeńskie. Jakże się
uśmiałem, gdy po ogłoszeniu, że jednak procedura będzie inna i katecheza nic nie
dała, połowa klasy z rozczarowaniem stwierdziła, że nie wie teraz po co na
lekcje chodziła.
Ale jaki jest główny
cel dydaktyczny lekcji religii? Wydaje mi się, że kształcenie społeczności
wiernych, którzy wiedzą, co leży w ich obowiązku i którzy tego obowiązku nie
zaniedbują. Dlaczego? By młode pokolenie w przyszłości nie zapominało o chrzczeniu swych pociech i „wychowywaniu ich w duchu katolickim".
Błędne koło
się zamyka. A profity płyną.
Źródła:
-
De non existentia dei — Kazimierz Łyszczyński
-
wikipedia — cytat z Ernesta Hemingwaya
« (Published: 07-02-2010 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7129 |
|