|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Letters and opinions Echo Freuda Author of this text: Oskar Wiśniewski
Często
można spotkać się z relacjami o tym jak jakieś osoby, mniej lub
bardziej znane, nawracały się,
przyjmowały sakrament pokuty i pojednania, czasami nawet chrzest, na łożu śmierci.
Wydaje mi się, że właśnie takie sytuacje są powodem obiegowego
funkcjonowania pewnego utartego stwierdzenia, które umożliwia ludziom wierzącym
odpieranie od siebie myśli, że można normalnie funkcjonować bez narzucania
sobie irracjonalnych norm religijnych. Chodzi tutaj o żarliwe przekonywanie każdego,
kto deklaruje się jako ateista, że z pewnością jego światopogląd
zmieni się, kiedy będzie w sytuacji beznadziejnej, podczas ciężkiej choroby,
czy też bezpośrednio w obliczu śmierci. Warto zauważyć, że duża część
takich „proroków nawróceń" zakłada możliwość wystąpienia tylko
JEDNEJ sytuacji, w czasie której pogląd ateisty miałby się zmienić, czyli
jakiegoś wielkiego nieszczęścia, swojego lub bliskich. Nie wspominają w ogóle o tych fantazjach, do których stara się przekonywać Kościół — do dążenia
do kontaktu z Bogiem w życiu codziennym, do radości z obecności
Chrystusa w człowieku, etc. Czyżby ktoś zapomniał o czymś takim, co
teologowie chrześcijańscy nazywają „wolną wolą"? A może ci, którzy
deklarują całkowite oddanie się Istocie Najwyższej zapomnieli, że w życiu
można kierować się także czymś takim, co podobno też gdzieś tam istnieje, a nazywa się rozum, poprzez używanie którego można być o wiele lepszym człowiekiem,
niż wtedy, gdy się jest bezmyślnym poddanym czegokolwiek lub kogokolwiek? Nie
zagłębiając się nawet w to stanowisko ludzi, określających się mianem
„religijnych", na pierwszy rzut oka można zauważyć „co tu jest
grane". Otóż traktuje się w tym wypadku religię w dwojaki sposób: po
pierwsze uznaje się ją za zwyczajną sumę wiary i kultu, tak jak przed
kilkuset laty zrobił to Thomas Hobbes, po drugie zaś pojmuje się termin
„religia" w sposób najbardziej potoczny z możliwych- jako pewien
rodzaj zabezpieczenia i ukojenia. W tym tekście chciałbym przyjrzeć się bliżej
temu potocznemu rozumieniu religii, sytuacji, gdy utożsamia się ją, nawet nieświadomie, z troską o swoją przyszłość.
W
mediach, w których głos mają publicyści, politycy, niektórzy etycy czy
wreszcie osoby duchowne (inna sprawa, że czasami trudno określić, w której
roli kto występuje), często lansuje się pogląd, że w dzisiejszym świecie
jedynie Kościół jest w stanie pełnić rolę ogranicznika panującego rzekomo
wszędzie zepsucia moralnego, rozpasania, upadku tradycji, „nadmiernego"
postępu (to sformułowanie bądź podobne można często spotkać w wypowiedziach ludzi Kościoła — jaka jest jednak definicja nadmiernego postępu?).
Stosunkowo rzadko do głosu dopuszczane są osoby, które wyraźnie powiedzą,
że czasy, kiedy Kościół był głównym opiekunem szkół i ludzi nauki,
bezpowrotnie minęły. I tak samo minęły czasy, mimo, że cały czas do
znudzenia używa sie tego sloganu, kiedy Kościół Katolicki w Polsce był
jedyną ostoją wolności obywatelskich — coraz częściej okazuje się, że
jednak nie był tak święty, jak to się próbuje przedstawiać- niestety, z powodu
mojego nieistnienia w czasach jedynego słusznego ustroju, bezpośrednio nie
jestem w stanie odnieść się z punktu widzenia naocznego świadka. Kwestie
religijne są chyba jedyną dziedziną, gdzie postęp jest atakowany jako coś
niewłaściwego, a podążanie z duchem epoki jako populizm i odejście od
ideałów. A więc cudowna stałość. Wydaje mi się, że nie jest powszechnie
znany fakt, iż takie ujęcie religii, jako zjawiska psychologicznego, dążenia
do zabezpieczenia i spokoju, było propagowane prawie sto lat temu. Przez kogo?
Przez pewnego austriackiego psychiatrę i neurologa- Sigmunda Freuda.
Nie
jest celem tego artykułu przybliżanie sylwetki Freuda, czy jego poglądów
innych niż redukcjonizm psychologiczny w odniesieniu do religii, dość więc stwierdzić, że większość tez człowieka, który stworzył podwaliny pod
współczesną psychologię i psychiatrię, jest dziś traktowana jako swoista
ciekawostka historyczna. Psychologowie z przymrużeniem oka traktują dawne
narzędzia badawcze psychoanalityków, których użycie miało zagwarantować
wiedzę o wszystkich tajnikach psychiki danego pacjenta; psychoanalizie zarzuca
się nadinterpretację wyników i niemożność uznania jej za dziedzinę nauki,
gdyż praktycznie każde ustosunkowanie się badanego do wyników uzyskanych
przez psychoanalityka daje temu drugiemu możliwość dopasowania tego, co usłyszał, do
swoich nauczycieli. Kolejnym problemem jest
to, że współcześnie nie jesteśmy w stanie dojść do tego, ile
obiektywizmu, a ile próby wytłumaczenia swoich własnych przeżyć
psychicznych, było w formułowaniu zasad psychoanalizy przez samego Freuda.
Wszak wedle zapisków Henry’ego Stevena Hartmanna, które złożyły się na
książkę Triumf chirurgów, młody Sigmund Freud był marzył o odkryciu czegoś wielkiego, głównie po to by… przypodobać się dziewczynie w której sie zakochał oraz jej matce (sądzę, że skonforntowanie ze sobą
biografii austriackiego lekarza oraz tych teorii, które stworzył w czasie
analizowania psychiki ludzkiej, mogłoby przynieść zadziwiające wnioski). O ile Freud w społeczeństwie kojarzy się raczej z marzeniami sennymi,
badaniami nad parafiliami (o dziwo sam twórca psychoanalizy miał podobno udane
życie erotyczne), czy wreszcie
psychoanalizą samą w sobie, o tyle jego poglądy na religię są mniej znane.
Jest to dość dziwne, ponieważ są one niezwykle interesujące i w rankingu
przydatności i weryfikowalności „wymysłów Freuda" przynajmniej ta część
wydaje
się być o wiele wyżej niż np. interpretacje marzeń sennych.
Swoje
przemyślenia na temat genezy religii i dalszego jej rozwoju Sigmund Freud wyłożył
głównie w dwóch tekstach: „Przyszłość pewnego złudzenia" oraz
„Kultura jako źródło cierpień". Wywodzi on początek religii jako
pewnego kultu, nawiązując do alternatywnej wersji mitu o Edypie. Oto synowie
mordują ojca, gdyż zazdroszczą mu możliwości utrzymywania kontaktów
seksualnych z wieloma kobietami, ze względu na jego pozycję, wiek, itp. .
Po dokonaniu zbrodni, której skutkiem (w zamierzeniu) miało być przejęcie
pozycji ojca okazuje się, że wyrzuty sumienia, powodowane okrutnym czynem, nie
dają im zaznać żadnych przyjemności. Poczucie winy pcha ich do szukania
namiastki ojca, którego chcą przebłagać, prosić o wybaczenie. Rodzi się
kult Boga-Ojca, którego kult ma przywrócić harmonię, zburzoną po czynie synów.
Modlitwa do niego jest pełna nadziei, ufności, a kult jest rodzajem terapii.
Wcześniej każdy z synów, indywidualnie, był przygnieciony freudowskim id,
biologicznymi popędami, od których nie mógł się uwolnić, a także nie
mógł ich w całości zaspokoić. To powodowało neurozę, w której każdy z nich
musiał żyć i każdy z nich przeżywał ją w inny, indywidualny sposób.
Natomiast po narodzinach religii (kultu) każdy z synów, oprócz bycia nękanym
swoimi popędami, jest tłamszony również religią — irracjonalną, bezwzględną,
roszczącą sobie prawo do bycia jednym z najistotniejszych elementów życia
człowieka. Nerwica pojedynczej jednostki jest potęgowana nerwicą społeczną.
Wspomina Freud: „Mianem [...] zbiorowego obłędu musimy określić także
religię ludzkości".
Dlaczego
religia przetrwała? Bo wyraża pragnienie oddania się pod czyjąś opiekę.
Dzieci pozbawione ojca szukają pocieszenia i zapewnienia: „będzie dobrze!" u kogoś innego. Tworzą religię, tworzą kult, tworzą Boga. Dlatego Freud uważał,
że człowiek musi kiedyś opuścić ramy religii, tak jak opuszcza okres dziecięctwa?
Gdyż można właściwie postawić znak równości pomiędzy pragnieniami
odczuwanymi w tych dwóch stanach psychicznych. I tu, i tu człowiek jest
pozbawiony wolności, samodzielności i dojrzałości do
zmierzenia się z tzw. rzeczywistością. Prędzej czy później konieczne
będzie jednak doprowadzenie do takiego stanu, gdzie ego
może emanować swoją dojrzałością i samodzielnością, a kultura i popędy
biologiczne są zredukowane do minimum.
Religia
jest częścią kultury, pewnym „środkiem uśmierzającym", jak pisze
Freud. Umożliwia zrzucenie z siebie ciężaru odpowiedzialności za swoje
własne decyzje, za niepowodzenia życiowe — bo doprowadzone do malutkiego
punkciku ego jest tłamszone przez
dwie inne składowe osobowości — wspomniane wcześniej id
oraz religijne normy zawarte w superego.
Czy to jako żywo nie przypomina tego, z czym mamy do czynienia obecnie? Próbuje
się nas przekonać, że pozbawieni religii będziemy pozbawieni moralności,
zapominając, że na kulturę nie składa sie wyłącznie zespół wierzeń i kultów. Traktuje się religię jak plan B, w razie gdyby coś w życiu nie wyszło.
Freud zdaje sobie sprawę z trudności odrzucenia wierzeń i kultu, gdyż
człowiek z natury dąży do szczęścia (bądź przez doznawanie rozkoszy,
bądź też przez unikanie nie-rozkoszy, jak pisze w „Kulturze jako źródle
cierpień"). Przytacza w tym dziele słowa Goethego:
"Kto
posiada naukę i sztukę
Ten
ma i religię; A kto tych dwóch nie posiada,
Ten
niech ma religię".
Wskazuje,
że religia to jeden z tych „środków pomocniczych", mogących sprawić,
że życie człowieka jest lżejsze (jako inne wymienia np. obcowanie z dziełami
sztuki, co wcześniej pojawiło się także w koncepcjach Schopenhauera).
Pomijając erotyczny rodowód religii można zastanowić się: a może Freud miał
gdzieś rację?
Ale
czy w dzisiejszych czasach powinno promować się korzystanie z wiecznego
znieczulenia, czy raczej podpowiadać, jak radzić sobie z rzeczywistością,
która nas otacza? Dlaczego teraz, w XXI wieku, nadal można usłyszeć: „Bóg
tak chciał", „jestem częścią Jego planu" ? Dlaczego przyjmuje się
bezmyślne dogmaty, kościelne zarządzenia, które niewiele mają wspólnego z obecnym
stanem nauki i techniki, a najczęściej nawet ze zdrowym rozsądkiem? Jaka jest
jakość życia przeżytego „na haju" religii?
« Letters and opinions (Published: 02-11-2011 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7501 |
|