|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Articles and essays »
Bronię Tuska Author of this text: Jerzy Neuhoff
Jedno z praw Murphy’ego stwierdza, że jeżeli jakaś rzecz jest skopana, to każda
próba jej naprawienia czyni ją jeszcze gorszą. Wydaje mi się, że doskonale
pasuje ono do kształtu politycznego naszego kraju.
Że
pod wieloma względami odbiega on od ideału, nawet niewyśnionego, nikogo
przekonywać nie trzeba. Oczywiście, naiwnością byłoby sadzić, że taki
idealny kraj gdzieś istnieje albo, że jest on możliwy do zrealizowania. Kilka przykładów
prób zbudowania albo, chociaż zaprojektowania państwa idealnego historia zna, a za najlepsze z nich należy uznać te, które nigdy nie weszły w fazę
realizacji.
Mimo
wszystko Polska nie jest najgorszym miejscem na Ziemi, chociaż, wg niektórych
ten plac między Odrą a Bugiem, z grubsza biorąc, jest miejscem nędzy
materialnej, moralnej i bezprawia. Inni, mniej wybredni albo mniej wrażliwi,
pocieszają się, że 'gorzej było, a chwalili'.
Pewien,
dość popularny telewizyjno-radiowy wesołek uznał nawet, nie tak znowu dawno,
że najlepszym miejscem na ziemi jest Ekwador, i dla tej arkadii postanowił
nawet porzucić polskie obywatelstwo, właściwie to zamienić na ekwadorskie. Póki
co, polskimi pieniędzmi jednak nie gardzi, o moralnych przewagach Ekwadoru się
nie wypowiada, bo o niedostatkach nowej ojczyzny przecież mówić nie wypada,
ma za to ogromnie dużo do powiedzenia o polskich sprawach. O dziwo, nie usłyszał
on, ze strony jakichkolwiek środowisk patriotycznych, a tych ci u nas przecież
nie brakuje, żadnej, nawet najskromniejszej, przygany. Nikt mu też nie
wypomina ani nie zarzuca zdrady, zaprzaństwa, pożałowania godnego
materializmu, kosmopolityzmu czy czegokolwiek innego.
Jednak,
wbrew cytowanemu prawu, które nie ma jednak takiej rangi, jaką mają prawa
bardziej przyziemnych niż politologia nauk, próby poprawienia rzeczywistości
nieustannie trwają. Ponieważ w modzie są metody nazywane, czasem nieco na
wyrost, demokratycznymi, a praktycznym narzędziem mają być wybory, po każdych
kolejnych spodziewamy się czegoś przełomowego. Zaryzykowałbym tezę, że do
ostatnich wyborów, choć liczę na to, że kolejne się jednak odbędą, wielu
szło akurat z nadzieją, że nic się po nich nie zmieni. Byłem w tej grupie
wyborców.
Moje
osobiste, czynne polityczne doświadczenia, jeśli skorzystać z prawa do pewnej
przesady w określaniu tego, co przeżyłem, pochodzą z minionej epoki, więc są
mało, albo wręcz nieprzydatne w dzisiejszej praktyce.
Patrząc z perspektywy dwudziestu minionych lat, odnoszę wrażenie, że w najtrudniejszej politycznie sytuacji był prezydent Jaruzelski. Czasy były zupełnie
odmienne niż jeszcze kilka miesięcy wcześniej, konstytucja zaś stara, a przecież pierwszym obowiązkiem prezydenta jest stać na jej straży. To, że
na tym stanowisku wytrwał półtora roku, właściwie to pół roku był
prezydentem PRL a rok RP, wynika, m. in., z prostego faktu, że wychowany został w przedwojennym stylu, kiedy to w poszanowaniu była przyzwoitość i staromodny
honor żołnierski. Ostatecznie, uczyli go jeszcze bardziej przedwojenni
nauczyciele. Jego następca dał już popis stosowania nowych zasad
politycznych, a wśród nich znalazły się takie, jak falandyzacja i nadinterpretacja.
Ale
nie ma co wydziwiać, polityka jest podobno sztuką rządzenia państwem, a przecież i artyści, i sztukmistrze, niejednakowo obdarzeni są talentami.
Słuchając
exposé Premiera, a potem trochę się nad nim zastanawiając, doszedłem do
wniosku, że posiadł on sztukę rządzenia państwem w stopniu bardzo dobrym,
jeśli nie nawet wyróżniającym. Samokrytycznie jednak i z góry zastrzegam,
że tak wysoka ocena wynikać może z moich nader minimalistycznych oczekiwań w stosunku do życia. W żadnym jednak razie nie roiłem sobie, jak to stwierdzali
niektórzy sondowani przez Wirtualną Polskę, że z Wysokiej Trybuny zostanie
odczytany zbiór niezawodnych recept na poprawę sytuacji gospodarczej kraju,
tudzież sposobów uszczęśliwienia całego narodu.
Wyobraźnia i pamięć często natomiast podsuwały mi wizję reakcji opozycji, czego nie
poczytuję sobie za dowód jakiejś niezwykłej przenikliwości politycznej.
Przemówienie było krótkie, co wszyscy wiedzą, i co w sposób prosty można
obśmiać — Premier nie ma nic do powiedzenia. Gdyby natomiast było długie, a młodszych informuję zaś starszym przypominam, że były już w telewizji
transmitowane referaty, które trwały nieomal od rana do wieczora, też dałoby
się je wyszydzić, jako notoryczne wodolejstwo, chęć utopienia rzeczywistych
problemów w powodzi słów i.t.p.
Coraz
częściej zauważam, że wiara w tzw. fachowców, jest w niewielkim tylko
stopniu uzasadniona, ale za to dość powszechna. Widzę ją, jako plon wyrosły z fatalnego ziarna, sianego przez dobrych kilka lat, przez dwu wybitnych fachowców, w osobie majstra i terminującego u niego na czeladnika, pewnego docenta. Piękne
to były czasy!
Most,
albo inna budowla, mimo, że projektują go inżynierowie korzystający z wielokrotnie sprawdzonych wzorów obliczeniowych, podanych przez teoretyków i praktyków, stosujący gwarantowane i też wielokrotnie sprawdzone materiały
konstrukcyjne, jest jednak poddawany próbie obciążenia w postaci licznych, wyładowanych
piachem, ciężarówek. Wniosek z tego płynie taki, że fachowcy sami do siebie
nie mają zaufania.
Najlepszym
specjalistą od wypadków lotniczych okazał się przecież człowiek, który
chyba w samolocie nigdy nie siedział, a w kabinie pilotów z pewnością, oraz
profesorowie z Ohio, nasi rodacy, którzy przebieg pewnej katastrofy
wyimaginowali sobie z programów komputerowych, konkretnego samolotu nie
widzieli, zaś niewinna brzoza, wg nich, nigdy nie istniała, być może została
przywieziona z podsmoleńskiego parku, bo brzóz, jak wiadomo, w Rosji nie
brakuje. Są ich całe aleje, sadzone, tak, na wszelki wypadek, w myśl
socjalistycznej zasady — rozwijajmy przyzakładową hodowlę kozłów
ofiarnych. Jak się więc okazuje, usłużni profesorowie są wszędzie, nie
tylko wśród psychologów, ekologistów czy w koncernach farmaceutycznych.
Wiarę w wiedzę fachowców pogarszają liczni ekonomiści, niewiedzący, który
podatek podnieść, a który obniżyć. Jedni proponują wyższy VAT na żywność,
inni na benzynę, jedni podatek liniowy, inni ostro progresywny. Nikt jednak nie
wie, co zrobić, aby tych sto tysięcy polskich właścicieli firm działających w Niemczech założyło je w Polsce, choć, ze swej strony, zachęcałbym ten
milion bezrobotnych, aby poszli w ich ślady, także nad Renem, ale i nad
innymi, równie atrakcyjnymi rzekami. Natomiast naszym zachodnim, bliższym i dalszym sąsiadom, proponowałbym, aby w ramach dobrze pojętej zdrowej
konkurencji, na każdą polską firmę odpowiadali dwoma nad Wisłą. Nie
mielibyśmy wtedy problemu ani z pracą ani z demografią.
No
właśnie. Jakieś sześćdziesiąt lat temu, francuscy demografowie biadolili o nadchodzącym nieuchronnie dniu, w którym Francja zniknie z powierzchni ziemi.
Francja, mimo absolutnie pewnych przepowiedni, jakoś nie zginęła, ma się dość
dobrze, co gorsza, z nieznanych przyczyn liczba ludności tam przyrasta, choć
nie jest to akurat powód do specjalnej dumy. Francuzki piękne są tylko na
ekranie, natomiast, jeśli paryską ulicą idzie jakaś ślicznotka, to można
być pewnym, że jest to Polka, Ukrainka, Rosjanka, ewentualnie potomkini wielu
nacji, niekoniecznie europejskich. Już przed laty śpiewała Halina Kunicka, że
„najpiękniejsze warszawianki są przyjezdne", co się sprawdza nie tyle w Warszawie, ale w Paryżu na pewno.
Ale
co tu gadać o Warszawie, skoro los Polski wykuwa się w Pułtusku i Biłgoraju!
Wróćmy
jednak do fachowców i Premiera. Zaskoczył mnie swoją nieprzejednaną wobec
kolegi po fachu, czyli p. Gowina, postawą, p. Palikot. W latach siedemdziesiątych,
Komsomoł lansował zasadę: krytykujesz — proponuj, proponujesz — wykonuj!
To właśnie hasło, choć nasz Premier zapewne o nim nie słyszał, zostało tu
zastosowane.
Jeśli
p. Gowin okaże się dobrym ministrem, czego mało kto mu życzy, łącznie z wzorcowymi współwyznawcami, wszyscy na tym zyskamy. Idąc od góry; zyska
premier Tusk, bo dokonał dobrego wyboru, zyska sam zainteresowany, choć
zdrowie na pewno straci, zyska społeczeństwo, a nawet mogą na tym zyskać i prawnicy, jeśli społeczeństwo zacznie ich lepiej postrzegać. Jeśli okaże
się ministrem słabym, nieudolnym, stracimy wszyscy, najbardziej prawnicy, którzy
ugruntują o sobie wszystkie negatywne opinie, jako o towarzystwie
niereformowalnym, zasklepionym i skorumpowanym, straci też społeczeństwo, bo
niektóre 'osiągnięcia' naszego aparatu sprawiedliwości nie są zbyt
budujące, straci na osobistym prestiżu p. Gowin, któremu zostaną przylepione
różne łatki, jedynym, który nie straci, będzie premier, bo ewentualne
straty zostaną zrekompensowane zyskami w opinii wrogów p. Gowina. Ja, ze swej
strony, nie mam żadnego powodu, aby źle życzyć p. Gowinowi, choć swojej
opinii w oczach działaczy Opus Dei raczej nie poprawię.
To,
że nowy minister nie jest prawnikiem, nie poczytuję mu za wadę. Napoleon, żeby
sięgnąć po przytłaczający przykład, też nie był prawnikiem, ale jego
kodeks cywilny, co nieco poprawił sytuację Francuzów. Nie był też aktorem,
ale statut dla Comedie Française napisał, podobno podczas przejażdżki na
trasie Berezyna — Paryż. A konstytucja Księstwa Warszawskiego, przy której
pisaniu wtrącał swoje trzy grosze, była o niebo sensowniejsza od wcześniejszej,
którą tak się szczycimy, choć specjalnie nie ma czym.
Powołanie
się przez Premiera na obowiązującą konstytucję też ma swój sens -
politycznie jest jedynie słuszne i poprawne, a do niczego konkretnego przecież
nie zobowiązuje, bo da się ją zinterpretować różnie.
Postulat
nr 13, z listy słynnych postulatów, żądał: „Wprowadzić
zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności
partyjnej, …", ale, jak i inne, miał swój sens tylko w ówczesnej sytuacji
politycznej. Są one wszystkie odzwierciedleniem stanu chwilowego, nie mają
waloru wskazówek, dających się stosować w przyszłości. Jest on swego
rodzaju odzwierciedleniem myśli, że dobrym kierownikiem oddziału będzie
najlepszy z mistrzów, zaś dyrektorem najlepszy z kierowników. Prezydent Łukaszenko
był dobrym dyrektorem sowchozu, ale czy jest dobrym prezydentem, czy też jego
wizja państwa jest raczej przykrojona na miarę sowchozu? — jak wiadomo,
zdania na ten temat są podzielone.
To
czy ktoś ma potrzebne kwalifikacje, najczęściej okazuje się 'w praniu',
tylko, że tego skutków 'prania' zazwyczaj nie da się odwrócić, a całego
eksperymentu powtórzyć, choć zawsze może służyć, jako zły przykład. Nie
jestem zwolennikiem jakiejś nieprzemyślanej polityki kadrowej. Wręcz
przeciwnie, jestem zwolennikiem zasad dobrej, starej szkoły. Napoleona w szkole
oficerskiej uczyli przecież starzy oficerowie, którzy praktykowali za królów,
ale nie wyplenili u niego ducha nowatorstwa. Generałowie niemieccy, także
radzieccy, też uczyli się od generałów kajzerowskich, trochę carskich, ci
ostatni najwięcej na własnej skórze. Nauki płynące z wojen punickich były
przydatne w praktyce jeszcze kilkadziesiąt lat temu, dziś chyba już trochę
mniej, bo samoloty bezzałogowe kierują się innymi nieco zasadami.
A
stara szkoła w polityce to także Machiavelli, nadal modny i nadal przydatny.
Stosujący jego zasady nie powinni być z tego tytułu potępiani, ich
stosowanie nie może być też powodem do wstydu ani nie stanowi żadnej ujmy.
Wstyd jest wtedy, gdy tych zasad nie umie się stosować, wtedy to może być
nawet błędem, co w polityce rzadko bywa wybaczane.
Jest
też jeden punkt szczególnie drażliwy. Państwo polskie dało się
'wykolegować' przez nasz jakże oddany narodowi i patriotyczny kler, a ułatwił
to konkordat. Gdyby ktokolwiek zapytał mnie w tej sprawie, ostatnią rzeczą,
jaką bym mu doradzał, to jego wypowiedzenie.
Rząd,
który wypowie konkordat, przegra, jestem o tym przekonany. Gorzej, z wypowiedzenia konkordatu nikt, poza klerem, nie osiągnie korzyści. Społeczeństwo
nie odczuje żadnej poprawy swego materialnego bytu po zmuszeniu katechetów i licznych kapelanów do przejścia na własny garnuszek. Choć biskupi będą
musieli dwa razy ubierać ten sam ornat, tak jak to robią wiejscy
proboszczowie, zaś zakonnice powrócić do praktyki drezlowania, to odczuwalne
skutki finansowe będą takie same, jak skutki strat gospodarczych z tytułu
wprowadzenia święta Trzech Króli. Oczywiście, w ministerstwie finansów,
zmiany dadzą się zauważyć, tylko, że awantura, jaka w momencie
wypowiedzenia wybuchnie, będzie kosztować znacznie więcej, a korzyści
odniesie tylko kler, bo sporo wiernych, a jest ich, jak pokazały wybory, około
trzydzieści procent, jest skłonnych dopłacić do tego interesu. To, że dopłacają
ze swojej i cudzej kieszeni przecież ich nie interesuje.
Konkordatu
nie da się wypowiedzieć nawet wtedy, gdy bezrobotnych będzie wynosić 25% i trzeba będzie zmieniać wszystko, chyba, że nam wojnę wypowie Ghana, o czym
śpiewaliśmy, jako studenci 50 lat temu. Konkordat może wypowiedzieć Stolica
Apostolska, czyli druga strona, ale na to specjalnie bym nie liczył, mogą też
to zrobić sami Polacy przez uczynienie go bezwartościowym. Wystarczy, że
przestaną brać śluby kościelne a dzieci zaczną posyłać na lekcje etyki.
Katecheci i plebani staną się wtedy zbędni, ale sądzę, że potrzeba na to
jakieś pięćdziesiąt, może trzydzieści lat, a do tego czasu trzeba ten ciężar
nieść, choć może, w tzw. międzyczasie, sam jakoś zsunie się z pleców.
Przez ten czas będziemy musieli ponosić jego koszty z taką samą niechęcią, z jaką ponosić musimy koszty obecnego kryzysu czy też kryzysów, które
dopiero się przydarzą. I na nic się nie zdadzą krzyki oburzonych oraz próby
okupacji tego czy owego.
Łatwo
jest wejść w bagno, ale wyjść z niego jest znacznie trudniej, o ile w ogóle
jest to możliwe. Nie jest to myśl optymistyczna.
Czy
cokolwiek obroniłem, czy broniłem dobrej sprawy, czy ten, kogo broniłem jest
zadowolony z jakości obrony, lepiej nie pytać, choć odpowiedź będzie, jak
przypuszczam.
« (Published: 28-11-2011 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7573 |
|