|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Outlook on life »
Przeprosiny Author of this text: Jerzy Neuhoff
Pan
Jacek Tabisz zaproponował w swoim wykładzie „Czy Kościół umie przepraszać?",
by z różnych, świętych i nieświętych ksiąg, wykreślić fragmenty, czasem
pojedyncze zdania, które, mówiąc językiem dzisiaj obowiązującej poprawności
politycznej, są niezbyt na czasie. Te pojedyncze zdania, w przeszłości, miały
być powodem znacznej liczby nieporozumień międzyludzkich i międzynarodowych, a tym samym rozlicznych przykrości i, brane dziś dosłownie, co niektórzy
postulują, mogą ponownie odegrać taką rolę.
Myśl
niby zupełnie nowa ani zupełnie oryginalna nie jest, bo raz po raz, biorąc do
ręki jakąś książkę, możemy dowiedzieć się, że jest to wydanie
'poprawione' i 'uzupełnione', czasem nawet ze wskazaniem co poprawiono
lub usunięto, albo co znaleziono w oryginale i dołączono. Jest to
dopuszczalne, czasem nawet, bardzo wskazane.
Tu
jednak nie chodzi o dzieło człowieka, a w nim o jakiś drobny przecinek, ale o dzieło znacznie poważniejszego Autora i o zmianę wymowy całego dzieła. Łatwo
jest dokonywać poprawek, jeśli autora nie ma już wśród żywych, a prawa
spadkowe wygasły, trudniej jednak, gdy Autor jest stale obecny wśród nas i,
choć sam głosu nie zabiera, to jego pełnomocnicy znani są z nieustępliwości w sprawach zasadniczych. Bo też propozycja p. Tabisza, zaryzykowałbym takie
stwierdzenie, jest propozycją napisania dzieła na nowo a to, w praktyce
podobne byłoby do sytuacji znanej z książek s-f, kiedy to wnuczek, unicestwia
swego dziadka, by samemu nie pojawić się na świecie i nie narobić przez to
nowych kłopotów. Wydaje mi się, że łatwiej będzie przenieść Pałac
Kultury bez jego demontażu w jakieś bardziej ustronne miejsce,
choćby na pustynię Nevada, bo w tamtych okolicach już parę takich osobliwości
stoi, a kto wie, może dałoby się na takich przenosinach coś nieco zarobić,
przynajmniej w teorii, bo na zabudowę powstałego placu trzeba będzie wydać
dużo, dużo więcej.
Ponadto
wyłania się pytanie — a co będzie jeśli za parę lat zmieni się optyka
poprawności politycznej i znowu komuś wpadnie do głowy myśl poprawiania?
Cóż
to bowiem znaczy — skreślić i jakie będą skutki takiego postępku? Przeszłości,
pozornie, zmienić się nie da, chociaż czyni się to nieustannie, i nie
wskazując daleko, robiono to na Mysiej, robi się i na Pl. Krasińskich. Można
było, z dobrym skutkiem, spalić wszystko, co napisał Łyszczyński, można było
dopisać coś Tacytowi. To, co napisał Łyszczyński, nie istnieje, to co
dopisano Tacytowi, trwa i ma się dobrze, czyli przeszłość nie jest jednak
tak nienaruszalna, jak to może się na pierwszy rzut oka wydawać.
Czasy
się jednak zmieniły na tyle, że ilość egzemplarzy tych ksiąg osiągnęła
taki rozmiar, iż przeszła w nową jakość, więc fizycznie nie da się tego
też zrobić. Dzisiejszy świat to nie jest jeszcze Londyn z Orwellowskiego 1984
roku, nie da się więc wymienić wszystkich egzemplarzy, a nawet gdyby to
zrobiono, to są tacy, którzy znają je na pamięć i odtworzą. Próżny więc
byłby taki trud.
A
kto miałby to zrobić i na jakiej podstawie? Trudno wymagać, aby zrobili to
entuzjaści tych pism. Już sam fakt, że kiedyś, w Europie, kiedy tylko
pozwolono drukować i czytać byle komu, narobiono sporo bigosu, powinien
być nauką, że takich rzeczy nie robi się bezkarnie. Można sobie wyobrazić
zamieszanie, jakie by wynikło po najmniejszej choćby takiej próbie. Nie sądzę,
aby momentu uzgodnienia co wykreślić, a co pozostawić, doczekałby ktokolwiek z pokolenia p. Tabisza.
A
czy taka, 'poprawiona' księga, byłaby uznana za świętą? Wątpię. Od
razu wiadomo by było, kto za tym stoi i komu to służy.
Nie,
nikt rozsądny na taką propozycję poprawiania tego co święte i nienaruszalne, nie przystanie, zaś pomysłodawca niech się liczy z konsekwencjami swego pomysłu.
Sprawa
nie wygląda jednak tak beznadziejnie, jak by się mogło zdawać. Od razu nasunęła
mi się myśl, że skoro na skreślenia liczyć specjalnie nie można, to, z dużo
większym powodzeniem, można zrobić coś przeciwnego, tzn. dopisać nowe,
bardziej współcześnie brzmiące nie tylko zdania, ale i akapity. Odkrywcza
ironia tego zdania sprawiła, że sam się żachnąłem na tę myśl, ale po
chwili zreflektowałem — przecież to się robi nieomal codziennie, na naszych
oczach.
To,
że w świętych księgach, przynajmniej szerzej znanych i propagowanych pod
naszymi szerokościami geograficznymi, jest sporo mało budujących zaleceń,
nie umknęła przecież uwadze ich strażnikom. Ale można tam znaleźć także
myśli obojętne, a nawet godne poparcia, skupiono się więc na nich i te są
usilnie propagowane. Dlatego każdy z upoważnionych strażników raz po raz ogłasza
własną, poprawioną nieco wersję, starych niemodnych prawd. Ogłasza je w nowym, uwspółcześnionym, opakowaniu intelektualnym, przez co łatwo zyskuje
opinię głębokiego myśliciela, który doskonale orientuje się w problemach
dnia dzisiejszego, wychodzącego naprzeciw tym wyzwaniom itd., i t.p. W tych
nowych wersjach, które uczenie i wzniośle nazywa się encyklikami lub
homiliami, bo o kazania dziś dość trudno, każdy znajdzie dla siebie to,
czego szuka, tym łatwiej, że są napisane lub głoszone najczęściej językiem
pytyjskim, nieco trudnym do zapamiętania. Pomni nauk przeszłości, ich głosiciele
starają się, by raczej dawać przewagę słowu mówionemu niż pisanemu. To co
się słyszy, zazwyczaj dość szybko ulatuje z pamięci, a słuchacze znowu nie
są tacy skorzy do zaglądania do tekstów pisanych, te pozostawia się nudnym
historykom, epigonom, apologetom, ewentualnie spokojnie czeka, aż przykryje je
kurz niepamięci.
Dlatego
można było sto lat temu, mniej więcej, wyjaśniać, że wolność słowa jest
szatańskim wymysłem, a dziś, czarno na białym wykazywać, że jest ona
dobrem, o które niestrudzenie walczono od zarania nieomal dziejów. Można było
uczonych i wszelkich mędrków przysmażać na wolnym ogniu, zaś dziś być w pierwszym szeregu obrońców wolności badań i niezależności sądów. Można
było korzystać z zalet niewolnictwa, a dziś bronić naturalnych praw
jednostki, wolności osobistej i innych praw naturalnych.
Ma
więc p. Tabisz to, o co walczy, czyli poprawioną, uwspółcześnioną, poprawną
politycznie, a przy tym natchnioną i na dodatek, pisaną z inspiracji i przy
współudziale depozytariusza jedynej mądrości, świętą prawdę.
Czy
nikt z odbiorców tych nowych wersji nie zauważa niejakich rozbieżności,
niekonsekwencji takiego postępowania? Zauważa, ale, jak wiadomo, w pewnych
kwestiach ludzie tracą zdolność do trzeźwego osądu. Ci, którzy uważają
się za wyznających prawdy zawarte w tych księgach, nie czytają ich, a ci którzy
czytają, zazwyczaj wyznają częściowo. Czasem o tym coś napiszą, ale mając
świadomość, że wyznający nie będą tego czytać, nie muszą się więc
nimi specjalnie przejmować, zaś kiedy przyjdzie zetknąć się ze sceptykami,
zawsze mają dowód, że od zawsze widzieli sprawę nieco inaczej. Wyznawcy bez
problemu przyjmują nową, nieco poprawioną wersję dawnych prawd dziwiąc się
przy tym mocno tępocie i złej woli sceptyków i nieuprawnionych krytykantów.
Można
też zrobić coś innego, np. na nowo wszystko przetłumaczyć i to się raz po
raz robi, choć bez jakichś radykalniejszych cenzorskich cięć. Kto chciał się
zapoznać np. z kolejnymi wersjami wydawanymi przez słynne Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne ten wie, że nieco od siebie się one różnią.
Biblia Tysiąclecia też nie jest kopią tego, co napisał Jakub Wujek.
P.
J. Tabisz poruszył także sprawę przeprosin Kościoła za niewłaściwą
niekiedy postawę swoich urzędników i zwolenników. W czasach, w których
wszyscy dookoła coraz to bardziej natarczywie żądają różnych przeprosin, a jeśli ich nie otrzymają gotowi są od razu zatrudnić urzędników pani T.,
jakby to może określiła pani L., takie, dość nieśmiałe pragnienie, nie ma
szans spełnienia. Zauważmy, że nawet natarczywe żądania, i to w poważniejszych
sprawach, pozostają bez echa, więc oczekiwanie takiego gestu od potężnej
instytucji, której funkcjonariusze przywykli patrzeć na świat z pewnej wysokości,
czasem nawet z wzrokiem podobnym do tego, z jakim ze swoich ambon wypatrują myśliwi
zwierzynę łowną, raczej jest oczekiwaniem mało realistycznym.
Jeżeli
ktoś decyduje się z własnej, niczym nie przymuszonej woli, kwestionować
istniejący porządek rzeczy, najpierw powinien zastanowić się nad tym, jakie
konsekwencje może to na niego ściągnąć. Jeżeli się na nie godzi i dalej
zamierza świat poprawiać, to w myśl zasady — volenti non fit iniuria -
niech nie podnosi potem krzyku, że stała mu się krzywda. Z tego punktu
widzenia patrząc, obłudne wydają mi się np. żądania niektórych dzielnych
opozycjonistów wypłaty odszkodowań za poniesione w przeszłości krzywdy, tym
bardziej, że płacić za nie będą musieli także równie, a czasem nawet
bardziej, pokrzywdzeni.
Ale
jest i inny problem — za co należy przepraszać, jeżeli już się na to
decydujemy, czy za skutki, czy za intencje?
Czy
Włosi mają przepraszać za Cezara, Francuzi za Napoleona, Hiszpanie za
Pizzarra, Mongołowie za Dżyngis Chana, Niemcy za Bismarcka, albo my za
Lisowskiego? Właściwie to kogo należałoby przeprosić? Cezar i jego następcy
cywilizowali Brytów, Germanów i wszystkich innych, którzy akurat się po
drodze trafili, napoleońskie kodeksy też wniosły co nieco nowego i dobrego do
prawodawstwa, Bismarck wprowadził ubezpieczenia i chyba emerytury, zapewne i coś
dobrego dałoby się powiedzieć także o Dżyngis Chanie i o naszym dzielnym
rodaku. Każdy z nich intencje miał jak najlepsze, choć nie dla każdego
zainteresowanego skutkami tych intencji było to oczywiste.
Dzisiejsze
demokracje też miałyby za co przepraszać swoich obywateli.
Jeden z komentatorów zaproponował by 'partie socjal/komunistyczne się rozwiązały, a wtedy 'uczciwość wobec zbrodni byłaby zachowana'. Nie przypominam sobie
by Francuzi mieli specjalnie coś za złe Jaurèsowi czy Thorezowi, Włosi
Togliattiemu i Nenniemu, zaś Niemcy Bebelowi czy nawet Reimannowi, przykłady
można mnożyć, dlaczego więc miałyby się te partie rozwiązywać. Jeśli by
już kogoś należało przeprosić to może np. Niemców za zlekceważenie
przestróg Bernsteina, chociaż lepiej byłoby wyciągnąć z tych przestróg
jakieś nauki.
A
czy pogrobowcy Dmowskiego, i im podobni, żeby pozostać na własnym
podwórku, kogoś za coś przepraszali, a mieliby za co, albo się dobrowolnie
rozwiązali? Raczej wręcz przeciwnie, kiedy tylko nadarzyła się okazja, zawiązali
się na nowo i robią wszystko, aby o ich istnieniu wiedziano, czasem nawet
odczuto na własnej skórze. Być może kogoś przepraszali, ale ja akurat nic o tym nie wiem.
Skutków
gospodarczych szwedzkiego potopu, żeby wziąć znaczący historycznie przykład,
odwrócić się nie da, ale jak by tak się sprawie bliżej przyjrzeć, to mogłoby
się okazać, że zawdzięczamy go głupocie naszego władcy, któremu za to
wystawiono największy w Polsce pomnik. Tak może być i w innych przypadkach,
nie ma więc co tak natarczywie domagać się przeprosin, bo rychło może się
okazać, że popiołu do sypania na własną głowę zbraknie.
Sądzę
więc, że przepraszanie za cudze winy mija się z celem, jest bez sensu bo na
nikim nie robi wrażenia. Przeproszonemu, a zwłaszcza jego potomkom w którymś
tam pokoleniu, z tego tytułu wcale nie jest lepiej, może nawet być gorzej,
kiedy dowiedzą się, ile to krzywd wycierpieli ich przodkowie, przepraszający
może na trochę uspokoi swoje sumienie, ale raczej będzie chciał się odegrać
za chwilowe upokorzenie, bo taka już jest ludzka natura.
Czy
więc nie lepiej poprzestać na przyrzeczeniu — tego więcej nie zrobimy -
ale który rozsądny polityk, da takie przyrzeczenie. Jeżeli nieopatrznie da,
szybko przestanie być politykiem.
Jeśli
więc ktoś zechce nieprzychylnie wyrazić się o powyższym tekście, będę
zmuszony domagać się przeprosin.
« (Published: 15-04-2012 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7948 |
|