|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Articles and essays »
Narzutka [1] Author of this text: Jerzy Neuhoff
Raz
po raz można natknąć się na pogląd, że od dłuższego już czasu w naszym
państwie musimy żyć pod jarzmem obcego, narzuconego nam ustroju. Tak ponoć
dzieje się od dawien dawna, zaś rok 1989, z jego wyborami i z tym, co po nich
nastąpiło, niczym się pod tym względem nie różnił od poprzednich
kilkudziesięciu czy nawet stu kilkudziesięciu lat. Zacząłem, więc
zastanawiać się nad kwestią — czy jakakolwiek społeczność miała w swej
historii szansę swobodnego wyboru ustroju?
Właściwie,
zaczynając ab ovo, należałoby
zapytać, — o jaki ustrój chodzi, czy o społeczny, czy o polityczny, bo dają
się te rzeczy rozpatrywać oddzielnie? Ponieważ nie piszę tu podręcznika
politologii, będę obie kwestie rozpatrywać łącznie, mieszając je i gmatwając
do woli.
Historia
zna kilka przypadków, kiedy to kilka narodów, np. bałtyckie, niemal jednogłośnie
wybrało sobie najlepszy z ustrojów, nawet państwo, i to nie w ciemno, bo o jego osiągnięciach było głośno, ale po pewnym czasie narodom się odwidziało i z pewnymi trudnościami zaczęły wybierać inny, a właściwie to wracać do
poprzedniego. Teraz także nie są zbyt zadowolone z wyboru, tyle, że obecnie,
to już rzeczywiście wyboru nie mają, choćby dlatego, że nikt ich nie chciałby
przygarnąć. Chodzi mi jednak o inne przypadki.
Nie
jestem pewien czy dałoby się wykazać, że wszyscy Francuzi, spontanicznie,
bez oglądania się na gilotynę i obsługujących ją jakobinów, zapragnęli
nagle, jednego dnia, ustroju republikańskiego. Także George Washington chyba
nie był aż tak pewnym swoich racji, by uważać, że wszyscy mieszkańcy tych
kilku, wtedy jeszcze dość mizernych, ale już zadziornych Stanów, widzą w nim i jego kompanach Ojców Narodu. A swoją drogą, może ktoś by przypomniał,
jak postąpiono z niezdecydowanymi, albo wręcz zwolennikami kolonialnego
statusu, po uzyskaniu niepodległości?
Ustroje,
ile ich tam odmian w historii każdego społeczeństwa nie było, powstawały,
najpierw w sposób 'samoistny', bez czyjegokolwiek zamysłu, wg jednych
pchane do tego nieodpartą logiką praw rozwoju ludzkości, wg innych w sposób
całkowicie przypadkowy, a więc niezamierzony, czasem także z naśladownictwa
zagranicznych wzorów. Ale o tym, co warto naśladować decydowały zazwyczaj
jednostki; czasem był to aktualny władca ze swoją ekipą, czasem jakaś grupa
niezadowolonych z władcy poddanych. Władcy nie pytali swoich podwładnych, czy
im się te pomysły podobają, czy nie, nie od tego przecież są poddani,
niezadowoleni też nie rozpytywali reszty swoich ziomków o ich wizję przyszłości,
raczej spiskowali, potajemnie gromadzili broń i montowali bomby, kiedyś ładnie
nazywane machinami piekielnymi. Po arabskiej wiośnie przyszło jakby lato, ale
jakie owoce będą w jesieni, tego sam szejtan nie wie, coś wygląda na to, że
dość kwaśne. Będą nowe ustroje, nowi władcy, może nawet wybieralni, ale
nadmiaru swobodnego wyboru nie bardzo mogę w tym wszystkim dostrzec.
Dość
często nowy ustrój przynosili obcy. Japończykom konstytucję i ustrój
przynieśli Amerykanie w ramach spłaty długu wdzięczności za Pearl Harbor.
Nam i paru naszym sąsiadom szczęście otrzymania w prezencie ustroju, i to
przodującego, też się trafiło.
Przejmowanie
obcych wzorów, zazwyczaj po jakiejś wojennej klęsce, uzasadniano niekiedy
faktem, że istniejąca forma rządów nie przynosi spodziewanych rezultatów.
Nie zawsze jednak tak bywało; carska Rosja np. niewiele się nauczyła po
wymianie doświadczeń z Japonią tudzież własnych w roku 1905. Przykłady
takiej 'odporności' na wiedzę można zaobserwować dziś choćby w Iraku i Afganistanie. A i w naszym kraju nie brak podobnych przykładów. Widzimy gołym
okiem i słyszymy na własne uszy zapowiedzi typu 'my wam jeszcze pokażemy',
wraz z zapowiedziami powrotu do starych, sprawdzonych wzorców. Jak się
okazuje, nie tylko francuska arystokracja miała dobrą pamięć i małą skłonność
do nauki.
Te
zapowiedzi są realne, zwłaszcza w systemie demokratycznym, ponieważ ustrój,
który w naszym kraju konstytucyjnie obowiązuje, a będący jednym z wariantów
demokracji parlamentarnej, której można dołożyć jeszcze inne, mniej czy
bardziej pochlebne, mniej czy bardziej uzasadnione, określenia, taką
ewentualność dopuszcza, nie ma w nim natomiast praktycznie żadnych
zabezpieczeń przeciwko niepożądanemu obrotowi sprawy, a Borne Sulinowo z łatwością
można przemianować na Berezę Kartuską i szybko ją zapełnić.
Kto
chce, może naszą demokrację, nazywaną 'niedojrzałą', uznać ją za
formę oligarchii i z pewnością można jakieś argumenty za tym określeniem
przytoczyć, inny doda przymiotnik 'katolicka' i nie będzie to określenie
bezpodstawne, choćby wobec faktu, że Polska Akademia Nauk uznała za niezbędne
powołanie Komitetu Nauk Teologicznych, nowych kościołów zaś buduje się
kilkaset, ale zawsze będzie to jeszcze demokracja parlamentarna.
Takie
instytucje jak 'prezydent', 'sejm', 'senat', 'wolne wybory' czy
'wolne związki zawodowe' nie były pod koniec XX wieku specjalną nowością.
Niektóre istniały niemal od zawsze, ale chcieliśmy nieco zmienić sposób ich
funkcjonowania, za innymi tęskniliśmy, nie wyobrażaliśmy sobie niczego od
nich lepszego. Mogliśmy pozostać przy Radzie Państwa, jakimś tam froncie
jedności, może nawet narodu, przy przewodniej roli zupełnie nowej partii albo
związku zawodowego, przy głosowaniu bez skreśleń i innych, sprawdzonych
metodach, jednak tak się one wszystkim znudziły, że woleliśmy pluralizm i różnokolorowe
kartki podczas wyborów wraz z ustronnymi miejscami, gdzie można z tymi
kartkami zrobić, co się zechce, np. schować i wynieść na zewnątrz, a potem
sprzedać za piwo.
Podobnie
jest i z innymi instytucjami państwa. NFZetu, Kas Chorych, CBA i ARiMRu nikt
nam nie kazał wprowadzać, nie zrobiła tego ani Bruksela, ani ONZ, wymyśliliśmy
je sami. Tak samo, obowiązek szkolny, ubezpieczenia społeczne, emerytury czy
Urząd Kontroli Prasy i Widowisk to nie były formy narzucone przez RWPG czy Układ
Warszawski, bo ich odpowiedniki znane były na Wschodzie i na Zachodzie.
Wszystkie te instytucje, nie stanowią jeszcze o ustroju.
Mogliśmy
np. wprowadzić godności dożywotnie, dziedziczenie albo sprzedaż urzędów,
jednak nikt z takimi pomysłami się nie wyrywał. Senatorów też można byłoby
mianować, albo nadawać tę godność kawalerom odpowiednich orderów, jak to
proponowano w okresie międzywojennym.
Sprzedaż
urzędów to nie byłaby zła rzecz. Każdy ubiegający się o funkcję w jakiejś
radzie nadzorczej, mógłby ją kupić, np. w spółdzielni mieszkaniowej za
tysiąc zł rocznie albo jednorazowo, a w ważniejszej nieco instytucji za
milion, zaś wynagrodzenie dostawałby po upływie kadencji i płatne z zysku.
Jak
kapitalizm, to kapitalizm! Lepiej, aby niektóre funkcje sprawowali ci, co
potrafili i potrafią zarobić, niż 'działacze' liczący na łatwy
zarobek, albo ci, co wiedzą coś na temat pieniędzy, nie zaś ludzie bojący
się bankomatu. Tylko wtedy nie można żądać, by rodziny rządzących
pozostawały na zasiłku dla bezrobotnych. W rezultacie mamy więc często do
czynienia z bezgotówkowym (pozornie) handlem ważnymi urzędami, tylko państwo,
czyli obywatele, nie mają z tego zbyt dużego pożytku.
Z
uzasadnionego, podobno, naśladownictwa, wzięła się np. dwukadencyjność
prezydenta państwa, ale regułą ona przecież nie jest ani nie musi być.
Przypominam sobie, z czasów zamierzchłej przeszłości, wypowiedź pewnej młodej
Finki, zapytanej o prezydenta, która odrzekła: „Nasz prezydent nazywa się
Kekkonen i jest wybierany co siedem lat". Podobnie może powiedzieć każdy
mieszkaniec Islandii: „Nasz prezydent nazywa się Grimsson, i jest wybierany
co cztery lata".
A
wybory do wszystkich organów władzy? Nikt w tej sprawie nas nie pouczał ani
nie dyktował ordynacji wyborczej. Ale z faktu, że można ordynację wyborczą
napisać inaczej, np. wprowadzić jakieś cenzusy, inaczej wyłaniać kandydatów i inaczej rozdzielać miejsca, nie wynika, że obecna jest dziełem jakichś
'obcych'.
Poza
wyborami i głosowaniem nikt od paru tysięcy lat nic lepszego nie wymyślił,
przynajmniej takie można odnieść wrażenie obserwując tzw. dojrzałe
demokracje. Jak wskazują rozliczne historyczne przykłady, wszyscy ci, którzy
wzbraniali się tę formę udzielania głosu ludowi wprowadzić, przegrali,
czasem nawet z kretesem. Głosowanie stosują nawet najbardziej autokratyczne
instytucje, vide konklawe, chociaż w sprawie obsadzenia stanowiska proboszcza
czy wikarego to akurat polscy parafianie nie mają nic do powiedzenia. Mogą
sobie wybierać, wójtów, burmistrzów i kilku prezydentów, z Prezydentem
Rzeczypospolitej włącznie, ale nie proboszcza. A podobno w zamierzchłych
czasach lud sam wybierał biskupów, a lud rzymski nawet papieży.
Instytucja
wyborów ma sporo zalet; wybierający, choć nie wszyscy, zostają utwierdzeni w przekonaniu, że mają wpływ na losy państwa czy gminy, także poczucie dobrze
wypełnionego, obywatelskiego obowiązku, zaś wybrani mogą żyć w przekonaniu, że uzyskali swoje mandaty dzięki swym zaletom. Czasem tylko, któremuś
wyrwie się coś o ciemnym ludzie lub o przypadkowym społeczeństwie, ale to
niczego w praktyce nie zmienia. Wybory legitymizują władzę, zwłaszcza tę
niechcianą, dlatego dba ona o wysoką frekwencję wyborczą, choć żadnego
przymusu uczestniczenia w głosowaniu nie ma.
A
propos wyborów i cenzusu wiekowego. Może dobrze byłoby zastanowić się nad
dopuszczeniem do głosu siedemnastolatków albo i szesnastolatków. Tylko czy
wtedy jakiś przedwcześnie rozwinięty i ambitny piętnastolatek nie zacznie
dowodzić, że jest dyskryminowany, a ktoś inny, że ten wariacki pomysł został
podstępnie narzucony narodowi. A może już ukończenie gimnazjum powinno dawać
prawo do czynnego udziału w wyborach, natomiast, kto do szkół nie chadzał,
uzyskiwałby je dopiero po osiemnastce? Jestem za wcześniejszym wprowadzaniem
ludzi w prawa i obowiązki obywatelskie, dlatego np., uważam, że prawo jazdy
można dawać już szesnastolatkom, bo coraz bardziej jest to podstawowa nieomal
życiowa umiejętność. A jeśli ktoś boi się o bezpieczeństwo, to jako
remedium zalecałbym wprowadzenie uciążliwej procedury odzyskiwania.
Można
by też wprowadzić zasadę, że liczba posłów zależy od frekwencji
wyborczej, co może usatysfakcjonowałoby tych, którzy w nich nie uczestniczą, a liczba posłów do naszego Sejmu spadłaby mocno poniżej 300. Zysk byłby
niewątpliwy. Protestowałbym natomiast przeciwko cenzusowi wykształcenia, bo,
jak pokazała praktyka, ludzie po szkołach zasadniczych na stanowiskach
ministerialnych nie byli gorsi od uniwersyteckich profesorów. Już sołtys
Kierdziołek wskazywał, że żadne studia nie zastąpią dobrej szkoły
podstawowej.
1 2 Dalej..
« (Published: 26-08-2012 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 8289 |
|