|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
»
Jeszcze nie czas na Chino-Amerykę [1] Author of this text: Caden O. Reless
Niemal w przededniu ważnej wizyty
chińskiego prezydenta Hu Jintao w Stanach Zjednoczonych, rozpoczętej 18
stycznia, Hillary Rodham Clinton wygłosiła w amerykańskim Departamencie Stanu
interesujący wykład na temat spodziewanego kształtu amerykańsko-chińskich
(kolejność członów istotna nie tylko z uwagi na prezentowany punkt widzenia)
relacji w XXI wieku. Zrównoważony ton wypowiedzi Hillary Clinton znacznie
odbiega od prawdziwej histerii, jaka w sprawie stosunków amerykańsko-chińskich
zapanowała ostatnio w amerykańskiej i światowej prasie, gdzie z trudem udaje się
uniknąć wpisywania ich w narrację o nowej „zimnej wojnie", upadku Stanów
Zjednoczonych jako mocarstwa, zarówno w wymiarze militarnym i geopolitycznym,
jak ekonomicznym, i o rychłym przejęciu tej roli przez niedawnego chińskiego
pariasa.
Okazją do wystąpienia był wykład
inauguracyjny imienia Richarda C. Holbrooke’a, co ma o tyle wymiar symboliczny,
że właśnie ten zmarły pod koniec 2010 roku amerykański dyplomata (pełniący za
czasów prezydentury Jimmy’ego Cartera funkcję zastępcy sekretarza stanu do spraw
Azji Wschodniej i Pacyfiku), był w dużym stopniu odpowiedzialny za koordynowanie
wysiłków dyplomatycznych, które po śmierci Mao Zedonga i wraz z dojściem do
władzy Deng Xiaopinga doprowadziły do normalizacji stosunków dyplomatycznych
Stanów Zjednoczonych z Chińską Republiką Ludową na przełomie lat 1978-1979.
Wizyta Hu Jintao w Stanach Zjednoczonych, co na początku stycznia 2011
podkreślał chiński minister spraw zagranicznych Yang Jiechi w trakcie roboczej
wizyty w Waszyngtonie, odbywa się również w czterdziestą rocznicę ponownego
zbliżenia w stosunkach dyplomatycznych Stanów Zjednoczonych i komunistycznych
Chin, która miała miejsce za prezydentury Richarda Nixona (jeszcze za życia
Mao). W ciągu tych czterdziestu lat świat uległ głębokim przemianom, co w równym
stopniu dotyczy obu krajów i nie pozostało bez wpływu na jakość łączących oba
kraje powiązań na różnych poziomach.
Jak zwróciła uwagę Hillary Clinton
(odwołując się jednak, co zrozumiałe, do osiągnięć Demokratów z lat 1978-1979 i dyplomatycznie ignorując dokonania Republikanów, Nixona i Kissingera, o których
wspominał Yang Jieichi, mniej widocznie wyczulony na niuanse amerykańskiej
polityki wewnętrznej):
Te trzy dekady relacji między
naszymi krajami były również dekadami imponującego rozwoju Chin. Gdy Richard
Holbrooke i jego współpracownicy po raz pierwszy odwiedzili Chiny, PKB tego
kraju sięgał ledwie stu miliardów dolarów. Dziś wynosi on 5 bilionów (ang.-am.
trillion, przyp.
tłum.) dolarów. Wartość wymiany handlowej między naszymi krajami niegdyś
mierzono w setkach milionów dolarów. Dziś przekracza ona 400 miliardów dolarów
rocznie. [tłum. wł.]
O innych milionach, miliardach i bilionach, które to liczby nieustannie padają, gdy mowa o Chinach i ich
relacjach ze Stanami Zjednoczonymi, Hillary Clinton wspominała jeszcze
kilkakrotnie, mimo że są one dość dobrze znane. Lubi się nimi ekscytować
amerykańska (i nie tylko) opinia publiczna, rzadziej jednak skłonna do głębszego
rozważenia, co one tak naprawdę oznaczają. Często nabierają one złowróżbnego
charakteru, zwłaszcza gdy mowa o wielkości deficytu handlowego (227 mld USD w 2009 r.), który ma niszczyć amerykańską gospodarkę i być głównym powodem
załamania na amerykańskim rynku pracy. Sen z powiek spędza również wartość
amerykańskiego długu znajdującego się w rękach Chińczyków (ok. 895 mld USD -
stan na październik 2010, dane Departamentu Skarbu), mimo że wierzycielami
Stanów Zjednoczonych w podobnej kilkuset miliardowej skali pozostają Japonia czy
Wielka Brytania i związku z tym wydaje się, że głównym powodem do obaw powinna
być wysokość amerykańskiego zadłużenia zagranicznego w ogóle, a nie to, gdzie
tymczasowo na komputerowych serwerach spoczywają w postaci zero-jedynkowych
ciągów wirtualne należności.
Rzadziej się mówi o tym, że
amerykański import z Chin to zaledwie jedna piąta całego amerykańskiego importu
(2009), a amerykański eksport do Chin rośnie. Mimo niekorzystnego — jak twierdzą
niektórzy — kursu renminbi, Stany Zjednoczone z sukcesem sprzedają do Chin
maszyny elektryczne, ziarna roślin oleistych i produkty pochodne, ale również
reaktory i instalacje jądrowe. Chiny pozostają jednym z rynków o kluczowym
znaczeniu dla amerykańskiego eksportu (tu niektórzy mogą być zaskoczeni, gdyż
mówi się głównie o chińskim imporcie do Stanów Zjednoczonych), którego wartość w 2009 r. wynosiła blisko 70 mld USD. Co interesujące, wartość eksportu
amerykańskich towarówna rynek chiński spadła w roku 2009 względem 2008
znacznie mniej (zaledwie 0.2%) niż w przypadku dynamiki spadku eksportu na inne
rynki, co wskazuje na jego chłonność. Chiny są dla Stanów Zjednoczonych czwartym
największym odbiorcą produktów rolnych, głównie soi, bawełny i skór zwierzęcych.
Warto zwrócić uwagę, że Stany Zjednoczone pozostają dla Chin jednym z najważniejszych dostawców instalacji związanych z produkcją energii
elektrycznej, ale również samolotów, komputerów, instalacji i maszyn
przemysłowych, surowców, chemikaliów i produktów rolnych.
W związku z tym nie może dziwić, że
Hillary Clinton również raczej studziła niż podgrzewała emocje:
Mimo postępu osiągniętego w ciągu
ostatnich trzydziestu lat, Chiny muszą ciągle stawić czoła wielkim wyzwaniom.
Gdy prowadzę rozmowy ze swoimi chińskimi partnerami, często mówią z wielkim
zaangażowaniem o tym, co jeszcze Chiny muszą osiągnąć. Ponieważ nawet mimo
całego tego wzrostu, PKB Chin to zaledwie jedna trzecia amerykańskiego [PKB] przy czterokrotnie
większej liczbie ludności. A nasz [Stanów Zjednoczonych] handel z Unią
Europejską ciągle jest większy niż nasza wymiana handlowa z Chinami. Jak w tym
tygodniu zauważył sekretarz Geithner, przed Chinami ciągle jest do wykonania
wiele pracy, aby odejść od gospodarki zdominowanej przez państwo, zależnej od
popytu zewnętrznego i zewnętrznych technologii, do gospodarki zorientowanej
bardziej rynkowo, napędzanej przez popyt wewnętrzny i innowacyjność. [tłum.
wł.]
Chiny są oczywiście wielkim krajem,
zarówno pod względem terytorium (9600 tys. km2), jak potencjału
demograficznego (1330 mln obywateli, szacunki na lipiec 2010) i wielkości siły
roboczej (blisko 813 mln wg szacunków z 2009). W ćwierć wieku po rozpoczęciu
reform przez Deng Xiaopinga stały się również drugą co do wielkości, po Stanach
Zjednoczonych, gospodarką świata. Wielkość chińskiego PKB to blisko 5 bilionów
USD przy imponującej dynamice wzrostu utrzymującej się w ostatnich latach
(blisko 9% w 2009). Wartość amerykańskiego PKB wyprzedza jednak Chiny o kilka
długości, przekraczając w 2010 r. 14.7 bilionów dolarów (za Bureau of Economic
Analysis — U. S. Department of Commerce, BEA) przy kilkakrotnie mniejszej
liczbie ludności. W związku z tym wartość PKB per capita również nie robi już
tak dobrego wrażenia; przy wartości 3678 USD (2009) plasuje Chiny w grupie tzw.
krajów rozwijających się, wprawdzie znacznie wyżej niż np. Indie, ale znacznie
niżej niż innego dużego sąsiada Chin — Rosję, nie wspominając o wysoko
rozwiniętej Japonii, Republice Korei czy nawet Republice Chińskiej (Tajwan). Dla
porównania można także przytoczyć wartość PKB per capita w Stanach
Zjednoczonych, która przekracza 40 tys. USD (2010, za BEA), co daje wyobrażenie o wielkości przepaści dzielącej oba kraje, mimo bardzo szybkiego rozwoju
chińskiej gospodarki w ostatnich dekadach.
W związku z tym można postawić tezę,
że przyszłość świata należy wprawdzie do Chin, ale równie usprawiedliwione
będzie stwierdzenie, że należy również do Indonezji, której PKB per capita jest
porównywalne z chińskim, a gospodarka rozwija się w imponującym tempie 6%
rocznie (2010). Sukces tego demokratycznego azjatyckiego kraju, gdzie w dodatku
większość społeczeństwa to wyznawcy islamu, stanowi poważne wyzwanie dla
chińskiego modelu wzrostu, w którym rozwój ekonomiczny kraju pozostaje
usprawiedliwieniem dla zamrożenia reform politycznych i konserwacji ustroju
monopartyjnego, prześladowań na tle politycznym, światopoglądowym i religijnym.
Przyszłość świata należy również do Indii, które rozwijają się równie szybko,
choć są największą demokracją świata, co zupełnie nie przeszkadza rządowi
Republiki Indii stawiać sobie równie ambitnych wyzwań prorozwojowych, jakie
stawia przed sobą rząd Chińskiej Republiki Ludowej.
Przyszłość świata, w tym przyszłość
Azji i Pacyfiku, czy tego ktoś chce czy nie, należy również do Stanów
Zjednoczonych. Nawet jeżeli „amerykańska gwiazda", jak twierdzą niektórzy
analitycy, będzie stopniowo tracić swój blask na rzecz innych krajów, gotowych
bardziej proaktywnie włączyć się w kształtowanie porządku światowego, nikt nie
przewiduje, że Stany Zjednoczone znikną w XXI wieku z mapy świata, a silna
koalicja Stanów Zjednoczonych z udziałem demokratycznych i wysoce innowacyjnych
państw basenu Pacyfiku — Japonii, Republiki Korei i Australii, a także Tajlandii i Filipin ciągle może stanowić poważną przeciwwagę dla chińskich ambicji i to
jeszcze przez długi czas. Ponadto Stany Zjednoczone wcale nie zamierzają
rezygnować z prowadzenia w regionie bardzo proaktywnej polityki, wobec której
Chiny, nie stanowią obecnie żadnej poważnej alternatywy. Skutkiem tych
dynamicznych działań jest pogłębienie współpracy Stanów Zjednoczonych w ostatnim
czasie z Indiami, Indonezją, Wietnamem, Malezją, Singapurem i Nową Zelandią.
Nie jest wykluczone, że agresywny i militarystyczny ton podnoszony ostatnio przez chińską propagandę wepchnie
głębiej w amerykańskie ramiona kolejne kraje. W każdym razie wydaje się, że
chińska polityka zagraniczna stosuje środki siermiężne i zwyczajnie
przestarzałe, wpisane wyraźnie w niepopularny i przyjmowany dość chłodno schemat
dominacja-uległość, a przez to przynoszące skutki przeciwne do zamierzonych, co
może tylko pogłębić izolację i frustrację Chin. Chiny poniosły zresztą ostatnio
całą serię prestiżowych porażek na arenie międzynarodowej: najpierw oddając pole
Japonii w pełzającym japońsko-chińskim konflikcie na Morzu Wschodniochińskim;
następnie okazując zupełną bezradność wobec dotychczas wiernego
północnokoreańskiego wasala w czasie niedawanego kryzysu na Półwyspie
Koreańskim, podczas gdy Republikę Korei, korzystającą z amerykańskiego wsparcia
politycznego i wojskowego stać było w odwecie na efektowny pokaz siły wobec
Północy (mimo protestów Pekinu). Na domiar złego przeciągają się rozmowy w sprawie importu rosyjskiego gazu, gdyż Rosja stawia ostro kwestie konkurencyjnej
ceny surowca. Rosję było też stać na przeprowadzenie w połowie 2010 roku
manewrów wojskowych na Syberii i Dalekim Wschodzie w okręgach bezpośrednio
graniczących z Chinami, niemal pod nosem potężnego sąsiada, co też miało swój
jednoznaczny wydźwięk.
1 2 3 Dalej..
« (Published: 20-01-2011 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 847 |
|