|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Society Motywacyjna rola demokracji Author of this text: Stanisław Smuga-Otto
Dwa
tygodnie temu ukazał się na tym blogu świetny esej p. Anny Salman pt. „
E-wolucja zamiast (r)ewolucji". Zapowiedziałem wtedy w mym wpisie do niego,
że postaram się urodzić jakiś „kontr-referat" i podzielę się nim z Wami. To, co poniżej, jest więc wielce fragmentaryczną próbą ustosunkowania
się do niektórych przynajmniej tez tej futurologicznej wizji Autorki. Jej
proponowanych rozwiązań funkcjonowania demokracji w dobie komputerów i internetu. Ale że sam temat „demokracja" jest ogromny jak ocean i różnie
przez różnych rozumiany, ograniczę się do zaledwie kilku jego aspektów.
Zacznijmy więc od
pytania: czym jest ta demokracja i co w niej tak atrakcyjnego, że bez wstępnego zastanowienia chcemy wszyscy, i ci z prawej, ze środka i z lewej strony spektrum, jej implementacji? Nie będę
wracał do Aten, nie mam zamiaru analizować „demokracji ludowej" Peerelu i sąsiednich „demoludów", ani „sterowanej demokracji" Putina. Również i Narodowa Demokracja nie będzie przedmiotem rozważań. Wszyscy jednak dobrze
wiemy i zgadzamy się, że demokracja jest cacy… ludowa, sterowana, narodowa.
Niektórzy za nią walczą, czasami za nią nawet giną. A ta przedstawicielska? I tu rodzą się wątpliwości. Pisze Autorka: "...daliśmy
sobie wmówić, że jedynym narzędziem demokracji jest kartka wrzucona raz na
cztery lata do pudełka owiniętego w barwy narodowe…".
No, takie stwierdzenie
chyba zbyt upraszcza, trywializuje zagadnienie. Ale wróćmy od początku… jak
głosi powiedzonko wszystkim zapewne znane: "demokracja
jest systemem niedoskonałym i ułomnym, ale lepszego jeszcze nie wymyślono".
Jestem zdania, że powiedzonko mówi prawdę. Ułomna, niedoskonała,
ale… jednak najlepsza. Przynajmniej u nas, w zastosowaniu do społeczeństw
zachodniej cywilizacji. Bo, gdy pomyślimy o społeczeństwach kultur
azjatyckich, a konkretnie konfucjańskich, tam może być inaczej. Inaczej też,
niż p. Anna Salman, widzę zalety tego systemu.
Ona — znajduje je w stopniu prawidłowości podejmowanych
decyzji. I dlatego rozważa — za Tofflerem, Szymborskim i Surowieckim -
jakby tu poszerzyć grupę decyzyjną, bo „zawodowi" parlamentarzyści to
przecież lenie, szachraje, nieroby i cwaniaki, na nich polegać nie można. Więc dodaje „parlamentarzystów społecznych",
czyli e-posłów, korzystając z powszechnej dostępności do Internetu. Jeśli prawdą jest — a tego przecież tak nikt
naprawdę nie
wie, że większa ilość decydentów gwarantuje wyższą jakość decyzji no,
to może i warto byłoby dodać te kilka tysięcy e-posłów, by zrównoważyli
głupotę i nieuczciwość zawodowców. Ja jednak, intuicyjnie, nie wierzę w tę
regułę, nawet jeśli parę naukowych autorytetów stoi za tym stwierdzeniem. A nawet, w przeciwieństwie do tych
autorytetów jestem zdania, że mądry tyran — jednostka, a nie tłum — jest
najpewniejszym źródłem słusznych i jakościowo wysokich decyzji. Przykładem
mógłby tu służyć np. Singapur. On mądrze decyduje, a oni pilnie wykonują.
Ale Polska, czy inne kraje zachodniej cywilizacji, to nie Singapur. Nawet gdyby
znalazł się jakiś mądry monarcha, to społeczeństwo by go zgodnie olało,
bo nie miałoby motywacji i ochoty, by dać sobą kierować.
Ja — natomiast jestem
zdania, że siła demokracji polega na jej
aspekcie motywacyjnym, a nie decyzyjnym, bo w mądrość tłumów jakoś
trudno mi uwierzyć. I dlatego nie będę zastanawiał się wraz z Autorką nad
szczegółami technicznymi jej e-projektu. Ilu e-posłów — trzy czy może sześć
tysięcy, jak długa e-kadencja, jak blokować czy odblokowywać PESELe itp. bo
uważam, że nie tędy droga. Dodanie tych paru tysięcy anonimowych posłów
nie uwiarygodni w oczach społeczeństwa ani o jotę polskiej demokracji. Nie
spowoduje społecznego poczucia, że to „my — ty i ja — tu rządzimy",
że to NASZ kraj. Nie spowoduje, że większość społeczeństwa powróci z wewnętrznej emigracji, że nie będziemy czekać tylko na okazję, by prysnąć
do Anglii czy Irlandii na saksy. Uważam, że droga poprawy wiedzie poprzez
przekonanie każdego z nas, że to
my jesteśmy gospodarzami tego skrawka Europy. A jak to osiągnąć???
Warto byłoby może prześledzić,
jak dają sobie z tym radę inni. Jak na przykład wygląda obowiązkowy
kalendarz amerykańskiego czy kanadyjskiego parlamentarzysty. Ile czasu i z jaką
częstotliwością taki „wybraniec" musi spędzić fizycznie ze swoimi
wyborcami w macierzystym obwodzie wyborczym.
Np. — wyobraźmy sobie taki
scenariusz — mieszkańcy pustynnego
miasteczka Winnemucca w Nevadzie (może być każde inne, ale wybrałem
Winnemucca, bo mnie kiedyś zauroczyło) wybierają sobie Annę S. -
reprezentującą partię republikańską, a więc i pewien podstawowy dla tej
partii zespół przekonań i wartości. I p. Anna jedzie do odległego o kilka
tysięcy kilometrów Waszyngtonu, by tam reprezentować.… Partię? Nie, moi
drodzy, swych wyborców, z których większość ma przecież poglądy
„republikańskie", ale niekoniecznie zgodne z aktualnymi decyzjami
polityczno-ustawodawczymi kierownictwa partii. I, podczas swych cotygodniowych
wizyt w swym obwodzie w miasteczku Winnemucca, musi pani Anna spędzić sporo
godzin ze swymi wyborcami i przekonywać ich, że projekt republikański ma
sens, że jest na ich korzyść i dlatego będzie chciała głosować „za".
Ale jeśli nie przekona, jeśli wyczuje, że opinia miejscowych jest raczej
nieprzychylna, to wróci za dwa dni do Waszyngtonu i zagłosuje „przeciw".
Przeciw projektowi swej partii — i to normalne, nikt jej za to ani nie
obsobaczy, ani z partii nie wyleje. A, po upływie kadencji, gdy mieszkańcy
Winnemucca znów „wrzucać będą kartki do pudełka owiniętego w barwy
narodowe" (albo naciskać guziczki magicznej skrzynki w takie same barwy
przystrojonej), to na większości tych kartek przy nazwisku pani Anny widnieć
będzie krzyżyk, czyli znak wyboru właśnie jej. A także, podczas tych
cotygodniowych odwiedzin swego obwodu spotka się parlamentarzystka z indywidualnymi prośbami o pomoc prawną, konsularną czy inną — i tej
pomocy, jeśli uzna jej zasadność, nie odmówi.
To tylko jeden z przykładów
wciągania „zwykłego człowieka", wyborcy w system funkcjonowania
demokracji. A jest ich znacznie więcej — bo demokracja, to wielki spektakl
dla tłumów, którego ostatecznym celem jest przekonanie współobywateli, że
to oni rządzą, że są u siebie, w swym kraju. I — jak każdy mieszkaniec
naszej planety może na własne oczy stwierdzić, że to działa i daje wspaniałe
rezultaty.
Czy więc wszystkie
e-pomysły to tylko czcza futurologia? Nie, tak nie uważam i nie uważałem. I gdy kilka lat temu nastąpiła zmiana ekipy administrującej krajem,
którego od lat prawie trzydziestu jestem obywatelem, a nowy szef rządu w Ottawie prosił nas, wszystkich obywateli kanadyjskich o wzięcie udziału w dyskusji nad usprawnieniem systemu rządzenia, ja wziąłem. Choć zdawałem
sobie sprawę, że sama idea takiej dyskusji — to świetny pomysł z dziedziny
PR. I właśnie, trochę tak jak pani Anna, ale jednak nieco inaczej, proponowałem
wykorzystanie komunikacji elektronicznej, ale dla celów częstego
przeprowadzania referendów. Proponowałem również, by uczestnictwo w takim
referendum było ograniczone do obywateli, którzy się zakwalifikują (już
widzę święte oburzenie w oczach czytających te słowa). Kwalifikacja byłaby
dwustopniowa, i nie brała pod uwagę pochodzenia etnicznego, płci, stopnia
zamożności, wyznawanej religii, orientacji seksualnej , poziomu wykształcenia,
itp. Pierwszy stopień to, podobnie jak przy uzyskiwaniu obywatelstwa Kanady,
test z podstawowych wiadomości o kraju, jego historii, jego systemie
politycznym. Ten stopień kwalifikował by osobnika do wejścia w komputerowy
system referendalny, nadawał by mu jego PIN. Stopień drugi, to tematyczny test z podstawowych wiadomości dotyczących tematu konkretnego referendum — a jego
skuteczność byłaby jednorazowa,
ograniczona tylko do tego jednego tematu. Oba testy proste, pytania o wiadomości
podstawowe — nie wymagające od egzaminowanych wykształcenia akademickiego, głębokiego
intelektu, ani błyskotliwego refleksu. Każdy chętny i zainteresowany w uczestniczeniu w życiu publicznym państwa mógłby spróbować — drzwi dla
każdego dorosłego obywatela byłyby otwarte. Można byłoby liczyć się z tym,
że po jakimś czasie przynajmniej co drugi, trzeci obywatel chciałby wejść w system. A to już dobre kilka, a może nawet kilkanaście milionów — więc
efekt „motywacyjny" kolosalny.
Wspominam o tej prośbie
premiera rządu federalnego z dwóch powodów. Po pierwsze, bo sam pomysł
zadania obywatelom takich pytań wydaje mi się niezłym chwytem PR. I mam
nadzieję, że nie jest to jedynie mamienie opinii publicznej, że niektóre
przynajmniej propozycje zmian czy usprawnień kiedyś „się przebiją". Po
drugie, że to co zaproponowałem w odpowiedzi na apel premiera ma charakter
dosyć uniwersalny, a więc możliwe byłoby do zastosowania również i w
Polsce.
W swym króciutkim
komentarzu do eseju p. Anny zwróciłem uwagę na, według mnie, niewłaściwe
wprowadzanie i stosowanie pojęcia "NARÓD" w tematykę dotyczącą
funkcjonowania demokracji. Teraz ten temat postaram się nieco rozwinąć, bo i on znalazł się we wspomnianym felietonie.
Jako prawdę niepodważalną
podaje Autorka:
...W systemie
demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy, czyli do
uprawiania polityki, jest naród, stąd wszelkie działania członków danego
społeczeństwa podejmowane w przestrzeni publicznej są niczym innym, niż działaniami
politycznymi....
Naród??? A co ze społecznością
miasteczka Winnemucca? Zintegrowaną, wybierającą ponownie do Kongresu panią
Annę? Wszak te siedem tysięcy mieszkańców — dumnych z tego i ogłaszających
wszem i wobec na tablicy witającej na rogatkach miasteczka że:
„5 miliardów ludzi nigdy tu nie było" — i pewnie drugie tyle
rozsiane na przestrzeni wielu mil pustyni wokół, to i biali osadnicy i Meksykanie, Indianie i Afro-Amerykanie. Łączy ich jednak nie narodowość, a ta ich mała ojczyzna w bezkresie pustyni -
Winnemucca.
Do terminów „naród",
„narodowość" przyzwyczailiśmy się. Wpisały się w krajobraz naszej
wyobraźni i nie zauważamy już nawet, jak trujące miazmaty niosą ze sobą.
Bo to i w hymnie „złączym się z narodem", i w konstytucji o tym kto, jak i kogo ma reprezentować . Inni też nie lepsi, a nawet czasami
gorsi. Bo w paszportach np. kanadyjskich występuje nadruk"nationality",
podczas gdy dzięki komuś uważnemu i myślącemu, w polskich dokumentach podróży
informuje się o „obywatelstwie". Powstała
zaraz po II wojnie ONZ też w swej nazwie ma „naród", a nie „państwo",
choć jedną z jej podstawowych przyjętych zasad jest suwerenność właśnie
państw, a nie narodów. Ten semantyczny galimatias, ta dobrze brzmiąca zasada
kosztowała życie wielu milionów ofiar, bo pozwalała na bezkarne wyrzynanie
się narodów w ramach suwerennych państwowości. Bez prawa interwencji z zewnątrz.
Czas więc chyba, by się
zastanowić: przecież samo połączenie pozytywnie brzmiących terminów jak
demokracja czy socjalizm z narodem dało w wyniku NSDAP, dało też Narodową
Demokrację. Wszak to z pojęcia i poczucia odrębności narodowej powstawały
monstra w rodzaju „narodu panów",
ruchy narodowe typu „wszechpolacy". Polski mesjanizm, polskie przekonanie o byciu „Chrystusem narodów" też podobne ma korzenie. To z terminu naród..
.nacja bierze swój rodowód nacjonalizm. Od dziecka uczono nas, że nacjonalizm
jest „be", a patriotyzm „cacy". A jakie są korzenie patriotyzmu? Tak,
to przecież nie identyfikacja z etniczną grupą, a ze społecznością żyjącą
na tym samym obszarze, mającym tę samą ojczyznę — patrię.
Przykłady można by mnożyć.
Dlatego też w sposób
jednoznaczny i zdecydowany przeciwstawiam się stwierdzeniu, że "...w
systemie demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy...
jest naród".
Nie, nie naród, a społeczność,
społeczeństwo. I dopiero wtedy możemy rozmawiać o demokracji i zastanawiać
się nad ulepszaniem mechanizmów jej funkcjonowania.
« Society (Published: 28-04-2013 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 8929 |
|