People, quotes » Voltaire » Fregments of writings »
19. Spotkanie z Prostaczkiem Author of this text: Wolter
Szlachetna i czcigodna zdrajczyni spotkała się z księdzem
de Saint-Yves, zacnym proboszczem z Góry i panną de Kerkabon. Wszyscy byli
jednak zdziwieni, ale ich role i uczucia były różne. Ksiądz de Saint-Yves
nie śmiał podnieść oczu w obecności siostry. Poczciwa Kerkabońcia wołała:
— Ujrzę tedy mojego złotego chłopca!
— Tak — mówiła urocza Saint-Yves — ale to już nie ten
sam człowiek: wzięcie jego, ton myśli, dusza — wszystko uległo zmianie. Stał
się równie godny szacunku, jak wprzód był naiwny i nieobyty. Będzie chlubą i pociechą rodziny: czemuż i ja tego nie mogę rzec o sobie!
— I ty, dziecko, jesteś nie ta sama — rzekł przeor — cóż
ci się przygodziło tutaj, co spowodowało w tobie taką odmianę?
Wśród tej rozmowy zjawia się Prostaczek wiodąc za rękę
jansenistę. Scena stała się tym bardziej wzruszająca i dziwna. Zaczęło się
od tkliwych uścisków stryja i ciotki. Ksiądz de Saint-Yves chylił się
niemal do kolan Prostaczka, który już nie był Prostaczkiem. Kochankowie
rozmawiali ze sobą oczami, wyrażając uczucia, które ich przenikały. Radość i wdzięczność błyszczały na czole młodzieńca; w tkliwych i nieco
zamglonych oczach Sant-Yves odbijało się zakłopotanie. Wszyscy dziwili się,
że szczęście jej zaprawne jest jak gdyby bólem.
Stary Gordon pozyskał w krótkim czasie serca całej
rodziny. Dzielił niedolę młodego więźnia: to był wystarczający tytuł do
sympatii. Zawdzięczał wolność dwojgu kochankom, to jedno godziło go z miłością;
dawna surowość pierzchła z jego serca; stał się człowiekiem podobnie jak
Huron. Nim dano wieczerzę, każdy opowiedział swoje przygody. Dwaj księża
oraz ciotka słuchali niby dzieci, które słyszą historię o duchach, i jak
ludzie przejęci obrazem tylu nieszczęść.
— Ach — mówił Gordon — może więcej niż pięciuset
najzacniejszych ludzi jęczy w tej chwili w tych samych kajdanach, które
skruszyła panna de Saint-Yves: świat nie wie nic o ich męce. Dość jest rąk
gotowych znęcać się nad nieszczęśliwymi; mało takich, które by chciały
im ulżyć.
Uwaga ta, tak prawdziwa niestety, zdwoiła jego wdzięczność i rozczulenie; wszystko mnożyło triumf pięknej Saint-Yves: podziwiano wielkość i niezłomność jej duszy. Z tym podziwem łączył się odcień szacunku, jaki
mimo woli budzi osoba, o której się przypuszcza, że ma wpływy na dworze.
Tylko ksiądz de Saint-Yves natrącał niekiedy:
— W jaki sposób ona mogła zdobyć tak rychło te wpływy?
Podano wieczerzę bardzo wcześnie: wtem przybywa poczciwa
przyjaciółka z Wersalu, która jeszcze nie wiedziała o niczym; przybyła w poszóstnej karocy, a można się domyślić, czyją ów pojazd był własnością.
Wchodzi z miną osoby bywałej u dworu i obarczonej
wielkimi sprawami; pozdrawia niedbale zebranych i ciągnie piękną Saint-Yves
na ubocze:
— Czemu dajesz tak czekać na siebie? Chodź ze mną; oto
diamenty, których zapomniałaś.
Słowa te, mimo że wymówione szeptem, doszły uszu
Prostaczka; ksiądz de Saint-Yves zmieszał się, krewniacy Prostaczka zdumieli
się jak ludzie, którzy nigdy nie widywali takich wspaniałości.
Młody człowiek, którego umysł rozwinął się pod wpływem
całorocznych rozmyślań, wydawał się wzburzony. Kochanka jego zauważyła
to; śmiertelna bladość rozlała się po jej pięknej twarzy, dreszcz wstrząsnął
nią, ledwie mogła utrzymać się na nogach.
— Och, pani! — rzekła do niebezpiecznej przyjaciółki -
zgubiłaś mnie! zadajesz mi śmierć!
Słowa te przeszyły serce Prostaczka, ale nauczył się
panować nad sobą; nie podniósł ich z obawy, by nie narazić ukochanej wobec
brata, ale pobladł jak ona.
Saint-Yves, zrozpaczona, widząc zmianę na twarzy
kochanka, ciągnie przybyłą do alkierzyka; rzuca w jej oczach na ziemię
diamenty:
— Ha! — mówi — nie one mnie uwiodły, wiesz o tym; ale
ten, który mi je dał, nie ujrzy mnie już nigdy.
Przyjaciółka zaczęła zbierać klejnoty, Saint-Yves zaś
dodała:
— Niech je weźmie z powrotem albo niech je da tobie; idź
stąd i nie każ mi się wstydzić samej siebie.
Wreszcie pośredniczka opuściła ją, nie mogąc pojąć
wyrzutów, których była świadkiem.
Piękna Saint-Yves, ugodzona w samo serce, ledwie mogąc
oddychać, musiała iść do łóżka; ale nie chcąc budzić niepokoju, nie
zwierzyła nikomu swoich cierpień. Natrąciła jedynie, że czuje się znużona i że chce się położyć; wprzód jednak uspokoiła całe towarzystwo
uprzejmymi słowy, kochanka zaś objęła spojrzeniem, które zażegło płomień w jego sercu.
Wieczerza, pozbawiona jej obecności, była smutna; ale był
to szlachetny smutek, stanowiący źródło serdecznych i owocnych rozmów, o ileż wyższych od wesołości, za którą ludzie gonią, a która zwykle jest
jeno dokuczliwym hałasem.
Gordon skreślił w krótkich słowach dzieje jansenizmu i molinizmu, wzajemnych prześladowań i zaciekłości. Prostaczek ganił te swary i ubolewał nad ludźmi, którzy nie zadowalając się tyloma starciami płynącymi
ze sprzeczności interesów, tworzą sobie nowe niedole dla celów urojonych i dla mętnych niedorzeczności. Jeden opowiadał, drugi sądził; obecni słuchali
ze wzruszeniem i otwierali oczy na blask nowego światła. Rozmowa zeszła na długość
naszych niedoli, a krótkie trwanie życia. Ktoś podniósł, że każdy zawód
ma jakieś przywary i niebezpieczeństwa i że od księcia do ostatniego żebraka
wszyscy skarżą się na los. Skąd bierze się tylu ludzi, którzy za nędzną
zapłatę stają się prześladowcami, zausznikami, katami innych? Z jakąż
nieludzką obojętnością człowiek będący przy władzy podpisuje dekret
niszczący rodzinę, a z jaką bardziej jeszcze barbarzyńską radością płatni
siepacze wykonują wyrok!
— Znałem za młodu — mówił dobry Gordon — krewniaka
marszałka de Marillac, który, prześladowany z przyczyny tego dostojnego
nieszczęśnika, ukrywał się w Paryżu pod przybranym nazwiskiem. Był to
starzec siedemdziesięciodwuletni; żona jego była mniej więcej w równym
wieku. Mieli syna, wielkie ladaco, który w czternastym roku życia uciekł z domu; zostawszy żołnierzem i dezerterem przeszedł wszystkie szczeble rozpusty i nędzy; wreszcie przybrawszy nazwisko od jakiejś miejscowości, wstąpił do
gwardii kardynała Richelieu (ksiądz ów bowiem, podobnie jak Mazarin, miał
gwardię). Z czasem uzyskał w tej zgrai zauszników szarżę kapitana. Temu
awanturnikowi polecono uwięzienie starca i jego małżonki; dopełnił zadania z całą srogością człowieka, który chce zaskarbić sobie łaski pańskie.
Prowadząc nieszczęśników usłyszał, jak biadali nad niedolą prześladującą
ich od kołyski. Między największe nieszczęścia kładli zbłąkanie i utratę
syna. Poznał ich: mimo to odprowadził ich do więzienia oświadczając, że służba
jego eminencji idzie przed wszystkim. Eminencja nagrodził tę gotowość.
Widziałem szpiega w służbach ojca de La Chaise, jak
zdradził własnego brata, w nadziei tłustego beneficjum, którego nie otrzymał:
umarł nie z wyrzutów, ale z rozpaczy, iż jezuita wyprowadził go w pole.
Zawód spowiednika, który pełniłem długo, dał mi
poznać sekrety rodzin; nie widziałem wśród nich żadnej, która by nie pławiła
się w goryczy, gdy na zewnątrz, okryta maską szczęścia, zdawała się kąpać w weselu; a zawsze zauważyłem, iż wielkie zgryzoty są owocem naszej obłędnej
chciwości.
— Co do mnie — rzekł Prostaczek — myślę, że dusza
szlachetna, wdzięczna i czuła może być szczęśliwa; toteż mam nadzieję,
że będę zażywał niezmąconego szczęścia z piękną i dzielną Saint-Yves,
liczę bowiem na to — dodał zwracając się z przyjaznym uśmiechem do jej
brata — że nie odtrącisz mnie, jak w zeszłym roku, a ja wezmę się do rzeczy w przystojniejszym sposobie.
Proboszcz zaczął się tłumaczyć ze swego dawniejszego
postępowania oraz zapewnił go o wiecznej przyjaźni.
Stryj Kerkabon rzekł, że będzie to najpiękniejszy dzień
jego życia. Dobra ciotka lejąc łzy radości wołała:
— Mówiłam ci. mówiłam, że nie zrobisz zeń
poddiakona! jeden sakrament taki dobry jak drugi; gdybyż Bóg dał mi dostąpić
jego dostojeństwa! ale chcę ci zastąpić matkę.
Za czym wszyscy, na wyprzódki, jęli się rozpływać nad
piękną Saint-Yves.
Rozkochany chłopiec zbyt był przejęty tym, co dlań
uczyniła, zbyt ją kochał, aby przygoda z diamentami wywarła na nim szczególne
wrażenie. Ale te słowa, które aż nadto dobrze słyszał: „Zadajesz mi śmierć",
przerażały go jeszcze i mąciły jego wesele, gdy zachwyty nad uroczą kochanką
potęgowały jego miłość. Wszyscy zajmowali się tylko nią; rozmawiali
jedynie o szczęściu, na jakie zasługuje para kochanków: układano plany wspólnego
życia w Paryżu; projekty przyszłej fortuny, dostatków; oddawano się
nadziejom, które błysk szczęścia rodzi tak łatwo. Ale w głębi Prostaczek
czuł coś, co zmąciło te złudzenia. Odczytywał te przyrzeczenia podpisane
„Saint-Pouange" i dekrety podpisane „Louvois": malowano mu tych
ludzi takimi, jak byli lub jaką mieli opinię. Każdy wyrażał się o ministrach i o ich urzędzie z ową bezceremonialną swobodą, uważaną we
Francji za najszacowniejszą ze wszystkich swobód na ziemi.
Gdybym był królem — mówił Prostaczek — oto jakiego
wybrałbym ministra wojny. Musiałby to być człowiek najwyższego urodzenia.
skoro wydaje rozkazy szlachcie. Żądałbym, aby sam był wojskowym, aby
przeszedł wszystkie stopnie, aby był co najmniej generałem, godnym rangi
marszałka Francji. Czyż nie jest konieczne, aby sam służył dla lepszego
zapoznania się ze służbą? Czy oficerowie nie będą sto razy chętniej
powolni żołnierzowi, który na równi z nimi złożył dowody męstwa, niż
molowi gabinetowemu, który choćby był największym geniuszem, może co najwyżej
odgadywać operacje wojenne? Nie miałbym nic przeciw temu, aby był człowiekiem
szczodrym, choćby nawet podskarbi miał znaleźć się przez to w kłopocie.
Chciałbym, żeby pracował łatwo, a nawet żeby posiadał ową swobodę i wesołość,
która bywa udziałem ludzi wyższych, jedna tyle sympatyj i czyni wszelki obowiązek
mniej uciążliwym.
Prostaczek pragnął, by minister miał to usposobienie,
ponieważ zauważył, że wesołość nigdy nie idzie w parze z okrucieństwem.
Pan Louvois nie byłby rad z życzeń Prostaczka: zalety
jego były innego rodzaju.
Ale gdy oni zabawiali się u stołu, choroba nieszczęsnej
panienki przybierała groźny obrót; wystąpiła trawiąca gorączka. Biedactwo
cierpiało bez skargi, bacząc, by nie zmącić wesela biesiadników.
Widząc, że Saint-Yves nie śpi, brat jej podszedł do
wezgłowia: stan siostry przeraził go. Wszyscy się zbiegli; kochanek zbliżył
się do łóżka. Był on bez wątpienia najbardziej niespokojny i wzruszony z obecnych; ale do wszystkich przyrodzonych darów nauczył się łączyć
umiarkowanie; poczucie przystojności zajmowało u niego naczelne miejsce.
Sprowadzono pobliskiego lekarza. Był to jeden z owych
medyków, którzy odprawiają chorych w pośpiechu, mylą ich chorobę z chorobą
poprzedniego pacjenta i stosują ślepą rutynę w sztuce, której najdojrzalszy i najbardziej zrównoważony sąd nie jest mocen odjąć niepewności i niebezpieczeństw. Pogorszył chorobę skwapliwością, z jaką przepisał
lekarstwo będące wówczas w modzie. Moda w medycynie! Mania ta była aż
nazbyt powszechna w Paryżu.
Smutek pięknej Saint-Yves bardziej jeszcze od lekarza
przyczyniał się do pogorszenia jej stanu. Dusza zabijała ciało. Trawiące ją
myśli sączyły w jej żyły truciznę jadowitszą niż jad palącej gorączki.
« (Published: 03-08-2002 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 1704 |