|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
» Religious state
Teodemokracja Kaczyńskich Author of this text: Jan Hartman
Artykuł wydrukowany w Gazecie Wyborczej 20 lutego 2007 r.
Prawo i Sprawiedliwość pragnie
odmienić Polskę. Nowa Polska ma być wprawdzie demokratyczna, ale nie liberalna. A przecież wolny świat to „kraje demokracji liberalnej". Słowo „liberalny" ma
tam znaczenie wyłącznie pozytywne, jako pogłębienie pojęcia demokracji. W Polsce
zaś słowo to nabrało konotacji negatywnych, i „liberał" to omalże wyzwisko.
Przyczyniła się do tego partia Kaczyńskich, która w swej propagandzie ostro
przeciwstawiła „Polskę solidarną" "Polsce liberalnej". Słowo
„liberalny" jest tu wszelako rozumiane opacznie. PiS zdaje się sądzić, że
„liberalny" to znaczy „niechętny pomocy socjalnej" oraz „przychylny swobodzie
obyczajowej". To nieprawda. Oczywiście w różnych krajach liberałowie protestują,
gdy rząd kupuje sobie głosy, rozdając pieniądze i przywileje wybranym grupom
społecznym albo ulega ich szantażowi. Protestują jednak nie dlatego, że są
liberałami, ale dlatego, że jest to niesprawiedliwe. Co zaś do swobody
obyczajowej, to liberał może opowiadać się za luźnymi obyczajami lub nie, jednak
tym, co czyni go liberałem, jest świadomość, że każdy ma prawo wieść życie,
jakie mu się podoba, nawet rozwiązłe, jeśli tylko nie narusza niczyich praw.
Liberał może więc być wrażliwy na cudzą biedę, a w dodatku być człowiekiem
surowych obyczajów, namawiając do tego samego innych. Jest jednak zawsze
przeciwnikiem programów politycznych zakładających, że wygrane wybory dają
rządowi mandat do tego, by układać ludziom życie wedle przekonań zwycięskiej
partii o tym, co jest dobre, a także rozporządzać w ich majątkiem w imię celów,
które uważają za sprawiedliwe. Liberałowie nie są ani lewicą, ani prawicą, ani
nawet „centrum". Ograniczają się do obrony wolności i dążą do praw
gwarantujących, że państwo będzie się powstrzymywać od nastawania na wolność i własność obywateli, bez względu na to, jaka partia obejmie władzę. Żyj i pozwól
żyć innym. W Polsce jest zupełnie inaczej.
Często
mówi się, że liberalizm jest ideologią, która udaje, że nią nie jest. To
nieprawda. Liberałowie jak nikt inny dokładają starań, by żadna ideologia nie
była wcielana w życie środkami państwa. Wprawdzie trudno, gdy jest się u władzy,
powstrzymać się od mówienia ludziom, jak mają żyć, ale to właśnie liberałowie
poczytują sobie za sprawę honoru, by powściągać swe zakusy na uszczęśliwianie
ludzi na siłę. Oby wszystkie ideologie były tylko w tym stopniu ideologiami, w jakim jest nią liberalizm.
Przed
dwoma laty w Fundacji im. Stefana Batorego Jarosław Kaczyński oznajmił, że PiS
chciałby zmienić konstytucję: „Nie ukrywamy, że należy oprzeć konstytucję o system wartości, który jest jedynym w skali społecznej znanym (występującym,
obowiązującym) w Polsce. Jego depozytariuszem jest przede wszystkim Kościół
katolicki. Jest to system nawiązujący do chrześcijaństwa i tradycji narodowej.
Oczywiście nie oznacza [to] próby budowania państwa wyznaniowego. Chcę bardzo
mocno to podkreślić! Chodzi jedynie o odwołanie się do realnie istniejącego
systemu wartości. [...] W systemie, o którym mówię, nie ma niczego, co byłoby
nie do przyjęcia przez osobę niewierzącą, chyba że jest ona osobistym
przeciwnikiem Pana Boga". Te same niemal słowa o „jedynym znanym systemie
wartości" Jarosław Kaczyński powtórzył w exposé 19 lipca 2006 r., jego brat zaś
użył ich na początku tego roku w związku z odwołanym ingresem abp. Stanisława
Wielgusa. Opublikowany przed dwoma laty przez PiS dokument „IV RP. Dwanaście
tez" również nie pozostawia wątpliwości co do tego, że fundamentem konstytucji
stać się ma religia chrześcijańska. Te częste wypowiedzi każą więc przypuszczać,
że religijne umocowanie ustroju Polski jest celem PiS.
Otóż
bynajmniej nie jest tak, że jeśli ktoś jest wierzący, to chce elementów
religijnych w konstytucji, a jeśli jest niewierzący, to powinno mu być to
obojętne lub nawet miłe, gdy mają one charakter tylko ogólny, apelując do
wartości, które i tak wyznaje. I bynajmniej nie jest tak, że liczba wyznawców
danej religii ma tu decydujące znaczenie. Wolni ludzie chcą żyć w państwie,
które jest światopoglądowo możliwie najbardziej bezstronne i nie epatuje ludzi
doktrynami żadnej z religii, nawet gdy jest to ich religia. I to nie dlatego, że
konstytucja jest dla wszystkich, a nie tylko dla wierzących, lecz dlatego, że
państwo wiążące się z jakąś ideologią czy religią nie jest w stanie wywiązać się z obowiązku ochrony wolności wszystkich obywateli, bez względu na ich wyznanie i poglądy. Takie państwo nie będzie też sprawiedliwe i praworządne, w tym
podstawowym sensie, by w jakimś stopniu nie uprzywilejowywać obywateli
zaangażowanych mocniej niż inni w doktrynę, która poprzez konstytucję staje się
doktryną państwową.
Dlatego
niewiele znaczy zapewnienie Jarosława Kaczyńskiego, że nie chce państwa
wyznaniowego. To bowiem, czego chce, czyli wyznaniowego charakteru konstytucji,
jest równoznaczne z ustrojem państwa wyznaniowego. Tak określamy ustroje, w których doktryny religijne stają się doktrynami państwa. Symbole państwowe łączą
się tu z religijnymi, a oficjalny język nabiera charakteru propagandy
wyznaniowej i cech służalczości wobec dominującej religii. Duchowni asystują w aktach państwowych, a najwyżej postawieni z nich nie podlegają krytyce. Życzenia
ekonomiczne i polityczne instytucji religijnej stają się dla władzy rozkazem.
Gdy proces klerykalizacji postępuje, instytucje religijne uzyskują autonomię w ramach państwa i prawie całkowity immunitet. Państwo nie sprawuje nad nimi
kontroli fiskalnej i tylko ograniczoną kontrolę prawną. Z czasem utrwalają się
przywileje ekonomiczne i podatkowe, a państwo zaczyna łożyć własne środki na
cele danego wyznania — finansować jego szkolnictwo czy wspierać potrzeby
inwestycyjne. Wreszcie treści wyznaniowe są wprowadzane do ustaw. Najpierw
nieśmiało, do ustaw drugorzędnych, ale potem do konstytucji. Taka jest logika
powstawania i rozwoju państwa wyznaniowego.
Zwykle za
państwo wyznaniowe uznaje się państwo, w którym choć jedna ustawa nakazuje
przestrzeganie np. „wartości islamskich" czy też wartości innej religii. Jeśli
jednak odwołanie do religii już w samej konstytucji nie oznaczałoby, że dane
państwo jest wyznaniowe, to termin ten całkowicie traci swoją treść. Stany
Zjednoczone w momencie uchwalania swej konstytucji były zapewne bardziej
chrześcijańskim krajem niż współczesna Polska. W preambule do konstytucji
amerykańskiej nie mówi się jednak o Bożych błogosławieństwach, lecz o „błogosławieństwach wolności". Bo Stany Zjednoczone są demokracją, a nie
„teodemokracją".
Kaczyński
łudzi się więc tylko, że nie chce państwa wyznaniowego. Łudzi się, że jest
demokratą. Ale to nie koniec listy jego złudzeń. Nieprawdą jest też to, że
system wartości reprezentowany przez Kościół jest w Polsce znany i dominujący.
Prawdą jest tylko, że ogromna większość ludzi chodzi do kościoła i ponadto
uważa, że źle jest zabijać, kraść i kłamać, a dobrze jest kochać bliźnich. Te
przekonania nie mają jednak większego związku z religią katolicką niż
jakąkolwiek inną.
Dzisiejszy
kształt doktryn Kościoła pochodzi w największej mierze z XIII w. Nauka Kościoła o człowieku i moralności choć jest wielka, to w wielu aspektach przebrzmiała i poza samym Kościołem nie zachowała istotnych wpływów. Teoria człowieka jako
osoby — duszy wcielonej, rozumnej i obdarzonej przez Boga wolną wolą — oraz
teoria moralności oparta na nakazie kształtowania cnót jako władz moralnie
dobrego działania oraz sądzie sumienia jako wewnętrznym kryterium moralności to
idee silne i mądre. Z równą stanowczością można jednak powiedzieć, że dawno już
przez rozwój myśli poniechane. Czynienie z etyki i psychologii XIII w., nie
mówiąc już o teologii, półoficjalnej doktryny państwowej w XXI w. jest kuriozum
na miarę upierania się przy astronomii Ptolemeusza, bez ujmy dla jej
niepodważalnej wielkości.
To, że
Polacy na ogół nie znają doktryn katolickich, nie znaczy jedynie tego, że nie
znają katolickiej etyki, metafizyki, teologii. Zachodzi jeszcze coś
ważniejszego, co zadaje kłam przekonaniu Kaczyńskiego. Otóż fundamentalne
przekonania Polaków zazwyczaj wcale nie są katolickie, przynajmniej w przypadku
młodszego pokolenia. Wielokrotnie rozmawiając ze studentami na temat ich
poglądów, przekonałem się, że zdecydowana większość nie zgadza się np. z poglądami, że „należy żyć, starając się we wszystkim naśladować Jezusa", „życie
doczesne jest przede wszystkim przygotowaniem do życia wiecznego", „prawo Boże
objawione w Biblii i objaśniane przez Kościół stoi zawsze ponad prawem ludzkim,
które musi mu być posłuszne". A przecież wszystkie te idee są ważne dla doktryny
katolickiej.
Wielką
aprobatę uzyskują zaś poglądy w rodzaju: „Należy żyć tak, by wypełnić swe życie
bogactwem różnorodnych dobrych doświadczeń i przeżyć", „Człowiek powinien
cieszyć się życiem i dzielić tę radość z innymi", „Dobre jest to, co sprawia, że
jest nam dobrze". Te zdania, prócz ostatniego, nie są sprzeczne z katolicyzmem,
ale nie są dla niego charakterystyczne. Są za to charakterystyczne dla
epikureizmu. Nie twierdzę oczywiście, że na poglądy Polaków szczególny wpływ
wywarł żyjący trzy wieki przed Chrystusem Epikur. Twierdzę tylko, że poglądy
zbieżne z ideami epikurejczyków są w Polsce popularniejsze niż poglądy św.
Augustyna, św. Tomasza czy Jana Pawła II. A to oznacza, że Kaczyński także w tej
sprawie nie ma racji.
Życie jest
bogatsze i bardziej złożone, niż może to sobie przedstawić jeden człowiek, a nawet partia. Co więcej, jak śpiewał Stanisław Staszewski (ojciec „Kazika"), „z
tylu różnych dróg przez życie, każdy ma prawo wybrać źle". Dlatego uczciwość i mądrość nakazują nie ulegać pokusie wpływania na cudze życie w imię swych
wyobrażeń i przekonań tylko dlatego, że ma się dobrą wolę, a swoje wizje uważa
za słuszne.
*
Ta publikacja nie była dla mnie sprawą błahą. Nie powiem, że była aktem odwagi,
ale w każdym razie miała w sobie coś z hazardu. Ludzie pukali się w głowę: „po
co ci to?". Czułem się jak dwadzieścia lat wcześniej, w 1987 r., kiedy to będąc w Paryżu i pracując przez dwa miesiące w piśmie
Kontakt Mirosława Chojeckiego zaproponowałem do druku felietonik mówiący o tym, że dorośli opozycjoniści powinni doceniać wysiłki młodzieży i z nią
współpracować. Wtedy jakoś nic się nie stało. Tym razem było odrobinę gorzej.
Gdy Gazeta opublikowała "Teodemokrację Kaczyńskich", do Kancelarii
Prezydenta (Lecha Kaczyńskiego) trafił wniosek o nadanie mi tytułu profesora.
Zachodziła obawa, że za karę poczeka on sobie trochę dłużej niż powinien...
Obawa, zdawać by się mogło, podyktowana niecnymi obsesjami z jednej strony, a zarozumialstwem z drugiej. A jednak nie. Wprawdzie postanowienie o nadaniu mi
tytułu profesora Lech Kaczyński podpisał w normalnym, kilkumiesięcznym terminie,
lecz w grudniu, podczas uroczystości wręczania postanowień o nadaniu tytułów
profesora w pałacu prezydenckim okazało się, że wcale tak być nie musiało. Lecz
Kaczyński, z widocznym zrozumieniem dla swej roli urzędniczej w warunkach
praworządnego państwa, oświadczył w swym przemówieniu do zgromadzonych, że nigdy
dotąd nie odmówił podpisu, jakkolwiek, gdy widzi pewne nazwiska, to ma
wątpliwości. Cóż, było na sali kilku świeżo upieczonych profesorów nauk
humanistycznych, ale piszący w prasie bodajże tylko ja. Nie mogłem więc nie
poczuć się adresatem tej królewskiej uwagi. Gdy zaś podchodziłem do prezydenta,
aby odebrać dokument, Lecz Kaczyński popatrzył na mniej ze smutnym uśmiechem i rzekł: „Ach, to pan". Może to się wydawać niektórym igraszką, ale w czasach
rządów PiS mieliśmy do czynienia z recydywą pewnych elementów PRL i doprawdy
inteligencja czuła się moralnie zobowiązana do okazywania sprzeciwu. Moim małym
sprzeciwem był ten artykuł, którego publikacji trochę się obawiałem. Jak wielką
odwagą musieli wykazywać się ci, którzy publikowali w drugim obiegu w czasach
komuny, bądź zajmowali się wydawaniem „bibuły"! Jest to doprawdy godne podziwu. W demokracji odwaga publicysty jest znacznie tańsza, ale zawsze.
« Religious state (Published: 23-09-2011 )
Jan HartmanProfesor filozofii, wydawca i publicysta, profesor UJ i kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki w Collegium Medicum na Uniwersytecie Jagiellońskim, redaktor naczelny "Principia", profesor w Małopolskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej w Tarnowie. Magisterium - KUL, doktorat i habilitacja - UJ. Zajmuje się metafilozofią (heurystyka filozoficzna, autorski projekt teorii neutrum), filozofią polityki, etyką i bioetyką. Zabierając głos w debatach publicznych na tematy polityczne i światopoglądowe, broni rozwiązań liberalnych i demokratycznych. Private site
Number of texts in service: 9 Show other texts of this author Newest author's article: List trzech profesorów do wszystkich, których to dotyczy, czyli do wszystkich | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 2257 |
|