Various topics »
Inkwizytor [2] Author of this text: Marek Bończak
Zszedłem do salonu.
Pomimo późnej pory miałem nadzieję zastać tam mojego przyjaciela. Nie myliłem
się. Piotr siedział tyłem do mnie w głębokim fotelu i zdawał się
kontemplować rozciągający się za oknem leśny krajobraz skąpany w księżycowej
poświacie. Cienie, pobudzone do życia wątłym światłem kilku świec stojących
na okrągłym, stylowym stoliku pośrodku pokoju, pełzały po surowych
obliczach przodków, których portrety zdobiły pomalowane na biało ściany. Wśród
nich wielkością i pięknem, wyróżniała się malowana na płótnie podobizna
Ferdynanda.
— Dlaczego? — zapytałem, zatrzymując się w bezpiecznej
odległości. — Dlaczego mnie okłamałeś?
Piotr odwrócił się ku mnie powoli. Prawą stronę jego
bladej twarzy zasłaniał ogromny opatrunek, który na wysokości oka zabarwiony
był na czerwono.
Jezusie Nazareński! Jęknąłem w duchu. Jego prawe oko...
— Przepraszam — Ton jego głosu był miły i przyjacielski
jak zwykle. — Historia, którą ci opowiedziałem niewiele mijała się z prawdą.
— Czcicie Szatana! — wybuchnąłem. — Ferdynand został złożony w ofierze demonowi przez własnego ojca! Widziałem to!
Na spuchniętej twarzy Piotrka pojawił się wyraz
zrozumienia.
— Czcimy Boga, Tomku. Inaczej niż wy, chrześcijanie. I, nie
obraź się, ale robimy to lepiej.
Jego bezczelność sprawiła, że przez chwilę czułem się
zupełnie oszołomiony. Po czym wściekłość wypełniła mnie swą żrącą
treścią.
— Co ty bredzisz! — Wrzasnąłem. — Ten facet z zimną
krwią rozpołowił swego trzyletniego synka, taplał się w jego krwi i wnętrznościach,
jak dziwka w kąpieli ziołowej, przywołując coś obrzydliwego, co wyłoniło
się z ciemności, a ty mówisz, że Bóg woli to od Eucharystii?!
Uczyniłem krok w jego stronę, nie zważając na
niebezpieczeństwo. Wycelowałem w niego palcem gestem oskarżyciela w sądzie.
— A może ty również zabiłeś jakiegoś dzieciaka w ofierze
swemu potwornemu Bogu? — Powiedziałem.
Zadrżał. Widocznie trafiłem w jego czuły punkt.
— Posłuchaj, księże — jego głos stracił nieco ze swej
łagodności. — Nosisz w sobie pychę twojego kościoła, dlatego nie wiem,
czy mnie zrozumiesz, ale spróbuję.
Twierdzisz, że mój Bóg jest potworny, ale to wy uczyniliście z niego prawdziwego potwora. W przypływie niewyobrażalnej pychy, której sam
Lucyfer by wam pozazdrościł, przepuściliście go przez sito własnej moralności.
To, co się przecisnęło, uznaliście za dobre i piękne i nazwaliście Bogiem;
to zaś, co zostało na dnie, odrzuciliście ze wstrętem jako szatańskie.
Dokonaliście wiwisekcji boskiej natury, zabierając ze sobą jedynie cień
Stworzyciela.
Tyle że Boga nie da się podzielić, jak tuszę świniaka. Właśnie
dlatego, iż nieustannie gardzicie i uczycie nienawidzić tę część boskiej
natury, która nie pasuje do waszych neurotycznych wyobrażeń, ciągniecie ją
za sobą niczym garb, do którego nie chcecie się przyznać. Niezliczone
zbrodnie popełnione w imię Jezusa, wyprawy krzyżowe, wojny religijne… Wasi
święci teologowie z rozkoszą nadzorowali pracę Świętej Inkwizycji, sycąc
się jękiem torturowanych dzieci bożych...
Przerwałem mu wstrząśnięty przewrotnością jego wywodu.
— Gadasz głupoty, satanisto. Poznanie Boga jest nieustannym
procesem, w którym on sam się nam ukazuje. Natchnieni pisarze Starego
Testamentu odeszli od koncepcji Boga sprawcy dobra i zła, ku poznaniu dobrego
Ojca, który w Jezusie Chrystusie objawił się jako Miłość!
— To właśnie jest wasz błąd — odparował Piotrek. — Z Boga prawdziwego, Wszechmogącego uczyniliście z czasem ideę tego, co
rozumieliście pod pojęciem dobra i doskonałości. To, co wam w nim nie pasowało,
uznaliście za osobowe zło. Skoro jednak nie może być dwóch Bogów, sięgnęliście
do religii narodów bardziej rozwiniętych kulturowo i zapożyczyliście sobie
Szatana, zdradliwe stworzenie, które wprowadziło zło i nieszczęście na świat.
Poszliście dalej niż dualiści, którzy uznali tak zwane zło również za
pierwiastek boski, choć rozłączny z pierwiastkiem dobrym.
— Czy nie widzisz prymitywności tego pomysłu? — kontynuował. — W Starym Przymierzu byli wąż i głupia Ewa; w Nowym mamy diabła i demony,
lubujące się w paralitykach i świniach, i jeszcze głupszego od Ewy Judasza.
Jeszcze dziś uznajecie demona za coś nieskończenie prymitywnego i tępego,
debila, który opętuje człowieka, przeklina, złorzeczy i ze zwierzęcym
krzykiem opuszcza swego gospodarza z lęku przed mocą Jezusa.
— Bóg jest miłością.
Piotr dotknął zakrwawionego opatrunku na twarzy.
— Bóg jest wszystkim. Siłą miłości i zabijania. Kościół
uczy, że Boga można poznać, kontemplując jego dzieło. Niestety, nie chodzi
wam o poznanie pełni prawdy. Nawet dziecko dostrzega piękno natury również w jej bezlitosnej walce o byt. Dla was to konsekwencja grzechu pierworodnego, dla
nas — niezbywalna część całości. Prawdziwy Bóg nie musi być doskonałym,
pacyfistycznym uczuciem na wzór waszego chorego spojrzenia na świat.
Mówiłeś o Jezusie. On też sięgnął po przemoc, ale w zły
sposób. Jako Syn Boży i Pan historii mógł wszystko, dlatego innych uczynił
swymi zabójcami, a siebie ofiarą. Czy święty Franciszek, który zasłużył
na stygmaty, nie był masochistą, jak jego Mistrz? Torturował swe ciało,
kaleczył się, odmawiał pożywienia, unikał higieny i to go wreszcie zabiło...
Swoją drogą łączy nas ta sama logika. Bóg Ojciec wydaje
swego Syna w ręce oprawców, czyli de facto zabija go, posługując się rękoma
innych. Szymon zabija syna
Ferdynanda własnymi rękoma, chcąc oddać cześć tej części nierozerwalnej
natury Boga, którą wy uczyniliście zwyrodniałą i plugawą. Bóg Ojciec uśmierca
dziecko dla zbawienia świata — Szymon morduje synka, by Bóg mógł zostać
przebłagany. Jezus zmartwychwstaje; Ferdynand zostaje pożarty przez potwora,
którego stworzyliście, Kaina powołanego do życia przez waszą wybiórczą,
fałszywą miłość.
— Dosyć! — krzyknąłem, zasłaniając uszy. — Nie mogę
tego słuchać! Kochałem cię jak brata, Piotrze. Dziś żałuję, że cię
uratowałem. Jak możesz być tak głupi?!
Piotr uśmiechnął
się z wyrozumiałością. Spod
opatrunku wypłynęła strużka krwi, ale on zdawał się tego nie zauważać. Mówił
spokojnie, z przekonaniem.
— Ja kocham ciebie nadal. Od czasu, gdy odwiedziłeś mnie
pierwszy raz w domu, gdy przyrzekłeś mi dozgonną przyjaźń i opiekę, uważam
cię za brata. Ucieszyłem się nawet, gdy zostałeś księdzem — widziałem
szczęście w twoich oczach i to było dla mnie najważniejsze.
Straciłem ochotę do dalszej rozmowy. Ten człowiek budził
we mnie obrzydzenie. Był kłamcą, cynicznym potworem, bluźniercą godzącym w moją miłość do Boga, pragnącym odebrać mi wiarę. Pomyślałem o tych
wszystkich latach, gdy łączyła nas głęboka przyjaźń. Przypomniałem sobie
wszystkie zwierzenia i jego rady, które starałem się zastosować w praktyce.
Ogarnął mnie głęboki smutek. Niechciane łzy wdarły się do mych oczu.
— Nasza przyjaźń była najgorszym błędem w moim życiu -
rzekłem. — Na szczęście przestała istnieć. Idę się spakować i niezwłocznie
wyjeżdżam. W Warszawie poinformuję policję. Kto wie, jakie potworności
ukrywasz w podziemiach domu...
— Przykro mi, ale to niemożliwe — odpowiedział Piotrek,
wyciągając rękę z kieszeni. Trzymał w niej pistolet małego kalibru. -
Pan ma wobec ciebie inne plany.
— Plany? — krzyknąłem. — Jakie plany może mieć wobec
mnie diabeł?!
Piotrek potrząsnął zrezygnowany głową. Najwidoczniej
utracił nadzieję na wytłumaczenie mi doktryny swej wiary.
— Jak dobrze wiesz, nie możemy z Ewą mieć dzieci. Pan jest
wymagający: daje wszystko, o co go prosimy, ale kategorycznie domaga się swej
ofiary. No wiesz, liczmy się jak Żydzi — usiłował żartować, jednak jego
lewemu oku wcale nie było do śmiechu. W jego spojrzeniu krył się głęboki
smutek i absolutna determinacja. — To powinien być nasz syn… Ale Pan zgodził
się na wyjątek. Kochamy cię jak brata. Masz trzydzieści trzy lata… Wiek
Chrystusowy, jak wy, księża mówicie między sobą. Pan ma poczucie humoru, więc...
— Chcesz mnie złożyć w ofierze — skończyłem za niego.
Byłem przerażony.
— To miało wyglądać zupełnie inaczej....ale, tak.
Klamka zapadła. Ja również podjąłem swoją decyzję.
— Dlaczego zatem do mnie celujesz? Możesz mnie zastrzelić.
To pistolet na pociski usypiające. Ceremonia odbędzie się
jutro, gdy Ewa wróci z Warszawy. Nie bierz tego do siebie. Równowaga musi
zostać zachowana...
Uprzedziłem go o sekundę. Gdy naciskał spust, wykonywałem
wyuczony w szkółce bokserskiej zwód, biorąc jednocześnie zamach harcerską
finką, którą ukrywałem w rękawie koszuli. O moich zapędach do boksu
wiedzieli wszyscy; o godzinach treningu rzucania nożem nie wiedział nikt. To
było moje drugie hobby, z którego nigdy nie zrezygnowałem. Żywiłem
przekonanie, że kiedyś umiejętność ta uratuje mi życie...
Pocisk otarł się o mój lewy bark. Natychmiast ogarnęła
mnie fala słabości. Poczułem się jak pasażer, którego wyssało z uszkodzonego samolotu. Odniosłem wrażenie, że znajduję się w absolutnej próżni:
nie mogłem nabrać powietrza do płuc, straciłem też całkowicie kontrolę
nad własnym ciałem. Upadając na podłogę zobaczyłem mimochodem, że nóż
zakończył swój lot w chudej szyi byłego przyjaciela. Potem straciłem
przytomność.
*
Ocknąłem się kilka godzin później obolały i zdezorientowany.
Pierwsze, co dostrzegłem w nikłym świetle dogasających świec,
to skomplikowane wzory zdobiące
puszysty dywan, który zamortyzował mój upadek. Drugą rzecz stanowiły
podeszwy czarnych pantofli Piotra — były czyste, jakby w ogóle w nich nie
chodził. Przypomniały mi się setki pantofli prosto ze sklepu, zdobiących
stopy złożonych do trumny dziadków, ojców, mężów… Widok ten
nieodmiennie budził we mnie uczucie zagubienia i absurdalności życia, nadając
rytualnym słowom modlitwy odcień niepewności. Facetom zakładano nowe buty,
chociaż nigdzie w nich nie pójdą.
Niepewnie wstałem na nogi. Drogi Piotr również nigdzie nie
pójdzie, pomyślałem, spoglądając na zakrwawiony uchwyt noża. Reszta tkwiła
głęboko w tchawicy.
Podszedłem do zwłok, tłumiąc w sobie obrzydzenie.
Czubkami butów kopnąłem pistolet wypadły z delikatnej dłoni. Starałem się
nie wdepnąć w kałużę zakrzepłej krwi, która obficie broczyła z rany,
tworząc wokół głowy trupa ogromną ciemną aureolę.
Musiałem koniecznie zaspokoić nagłą ciekawość. W tym
celu wyciągnąłem z kieszeni
spodni chusteczkę higieniczną i wytarłem rączkę noża z krwi. Zdecydowanym
szarpnięciem wydobyłem ostrze z gardła umarłego, po czym podważyłem
opatrunek na jego prawym policzku. Dostrzegłem sine, spuchnięte ciało,
otaczające zapadniętą powiekę, spod
której wypływał strumyczek obrzydliwej cieczy — mieszaniny krwi, ropy i łez — kończąc swój krótki bieg w sinych ustach zastygłych w oniemiałym
krzyku zdziwienia.
W migotliwym blasku świec trup zdawał się płakać nad
swym losem.
— Jakie życie, taka śmierć — szepnąłem w odpowiedzi na
tę myśl. Jezus kazał kobietom jerozolimskim płakać nad losem swych dzieci,
które ściągały na siebie gniew sprawiedliwego Boga. Człowiek, którego imię
chciałem wyrzucić z pamięci, zasłużył sobie jak nikt inny na boży gniew,
którego ja byłem jedynie wykonawcą.
Nie czułem żalu, czy wyrzutów sumienia. Gdy rzucałem nożem w swego jedynego przyjaciela, byłem już innym człowiekiem. Zrozumiałem, że
Bóg postawił mnie na jego drodze wiele lat temu, nie dla uratowania nędznego,
satanistycznego życia, lecz po to, abym definitywnie rozprawił się z plugastwem bezczeszczącym Jego święte imię.
Piotr i Ewa nie mieli prawa żyć. Taka była wola Boga i jej
wypełnienie należało teraz do moich obowiązków. Nie ukrywałem, że widok
wroga, leżącego bez życia w kałuży krwi, sprawił mi wielką przyjemność. — To z gorliwości w służbie bożej -
tłumaczyłem sobie. Coś pchało mnie do tego, bym w jakiś sposób zbezcześcił
zwłoki. Powstrzymałem się jednak i poszedłem się spakować.
Nie zdziwiła mnie zbytnio zmiana w wyglądzie małego
Ferdynanda. Na jego delikatnej, dziecięcej szyi widniała okropna, krwawa rana
zadana moim nożem. Twarz chłopca wyrażała żal, jakby mamusia nie chciała
mu kupić ulubionego lizaka w supermarkecie.
— Było się nie zaczynać — burknąłem rozbawiony jego
naburmuszeniem.
Zebrałem nieliczne rzeczy, które przywiozłem ze sobą:
trochę bielizny, kilka czarnych koszul pod koloratkę, sutannę, brewiarz, książkę
„O naśladowaniu Chrystusa" i Biblię, której grzbiet wydał mi się
wilgotny i lepki.
— To nieprawda — mruknąłem i nerwowo otworzyłem Pismo na
założonej uprzednio stronie. Przeczytałem kilka wersetów, na które padło
moje spojrzenie. Znak, pomyślałem wstrząśnięty. Pan dał mi znak, co mam
czynić. Zamknąłem Biblię, delikatnie włożyłem ją do plecaka i wytarłem
skrwawione palce o nogawki spodni. Uśmiechnąłem się szczęśliwy.
Zarzuciłem plecak na ramię i ostatni raz spojrzałem na
znienawidzoną podobiznę demona. Krwawa plama niemal znikła z jego szyi. Za to
na ustach pojawił się szeroki, mściwy uśmiech obleśnego starca, odsłaniający
żółte, ostre kły.
— Boże, on go wskrzesza! — Krzyknąłem i pobiegłem na dół,
do salonu.
Piotr zdawał się być jeszcze martwy, choć jego rana na
szyi wyraźnie się zmniejszyła.
W pierwszej chwili zdecydowałem się go utopić. Chwyciłem
za bezwładne stopy obute w cholerne, nowiutkie pantofle i pociągnąłem zwłoki
ku drzwiom, prowadzącym na korytarz. Spociłem się jak nigdy wcześniej w moim
życiu, ale po dwóch minutach znalazłem się na werandzie, przed drzwiami wejściowymi.
Z trudem łapiąc, oddech rozejrzałem się dookoła. Świat
tonął w ciemnościach o różnym natężeniu. Szafirowe, rozgwieżdżone niebo
przechodziło nagle w poszarpaną, nieprzeniknioną czerń wierzchołków drzew.
Obok, niczym ogromne zwierzę, spała niespokojnym snem szara plama jeziora.
Nie pamiętałem, którędy biegła dróżka na plażę.
Wiedziałem tylko, że znajduje się ona mniej więcej dwadzieścia metrów od
domu. Dowleczenie trupa tak daleko byłoby powolne i męczące. Zajęłoby zbyt
wiele czasu i mógłby on powrócić do życia.
Jakby na potwierdzenie moich słów zwłoki drgnęły, wydając z siebie głębokie westchnienie.
Przerażony rozejrzałem się wokół siebie. Szukałem
siekiery albo kosy, którą mógłbym uciąć mu jego pieprzony łeb. Było
jednak zbyt ciemno, by cokolwiek wypatrzyć. Bliski paniki cofnąłem się do
drzwi i drżącą ręką poszukałem wyłącznika. Po chwili werandę zalało
brzydkie, żółtawe światło żarówki czterdziestowatowej. Jeszcze raz
rozejrzałem się po werandzie. W lewym rogu, pod ścianą, stały grabie.
Poszedłem po nie na nogach, które zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa.
Wydawały się być z gumy przeżutej przez batalion jankesów.
Zwłoki znowu się poruszyły, tym razem mocniej, jakby ktoś
podłączył je na chwilę do prądu.
Szybciej, szybciej! Dodawałem sobie animuszu, biorąc grabie
do drętwiejących rąk. Panie Jezu Chryste! Jeśli chcesz, bym stał się
skutecznym narzędziem w twoich boskich rękach, dodaj mi sił! Ty powiedziałeś
do apostołów, aby się modlili, prosząc o pomnożenie wiary. Oto ja, twój
kapłan, błagam cię, przymnóż mi...
Oparłem grabie o ścianę domu pod dość dużym kątem.
...wiary i dodaj mi sił,
bym pełnił Twoją wolę!
Z całej siły uderzyłem podeszwą w środek styliska, które
pękło na dwoje. Na szczęście złamanie nie było poprzeczne, lecz pod ostrym
kątem. W ten sposób otrzymałem zaostrzony kołek. Tak uzbrojony podszedłem
do zwłok, wobec których Szatan wypełniał podjęte zobowiązania.
Zdrowe oko Piotra było otwarte i tliły się w nim pierwsze
iskierki powracającego życia. Tym razem nie byłem ciekaw, czy pod
zakrwawionym bandażem wyrosło drugie. Pochyliłem się nad denatem (czy mogłem
go jeszcze tak nazywać?) i wzniosłem nad głowę swą prymitywną broń,
zdecydowany raz na zawsze wysłać Piotra do piekła.
Matko Przenajświętsza, Ty powiedziałaś do uczniów
Jezusa...
Z całej siły uderzyłem w ranę na
jego szyi, po której pozostało jedynie lekkie wgłębienie. Ostry odłamek
bez trudu przebił skórę i tkanki, miażdżąc tchawicę.
… aby czynili to, co on im poleci. Oto dziś, jego wierny
kapłan walczy z mocami zła, z Szatanem, któremu Ty, Dziewico nad
dziewicami...
Z ust Piotra wyrwał się przeraźliwy kwik zarzynanej świni,
który rychło przeszedł w ohydny bulgot, gdy krew z poszarpanych arterii wdarła
się do gardła, tchawicy i płuc.
...zmiażdżyłaś głowę, według starożytnej
przepowiedni. Uproś u swego Syna siłę i odwagę dla niegodnego sługi swego,
którego...
Wskrzeszony czciciel Złego zaciekle walczył o zachowanie życia.
Bezładnie wymachiwał rękoma, jak ogarnięty paniką niedoświadczony pływak.
Pokrzepiony modlitwą wsparłem się na kołku, klęcząc po obu stronach drgającego
ciała.
...jedynym pragnieniem jest wiernie i bez szemrania wypełniać
wolę naszego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego!
Piotr przestał się bronić. Jego ręce opadły na boki,
niczym spróchniałe pnie martwych drzew. Nogi zaniechały swej bezowocnej
kopaniny. Ustały drgawki. Lewe oko na powrót przyoblekło się w trupią
szklistość.
— Dzięki ci, Boże! — szepnąłem, wyciągając zakrwawiony
kołek z szyi powtórnego denata. Tym razem chciałem być pewien, że nie powróci
do życia. Przyłożyłem kołek do martwego oka i pchnąłem z całej siły.
Chrupnęła pękająca kość i kołek zanurzył się mózgu. Wydobyłem go z szarej brei i włożyłem między rozchylone usta. Powtórzyłem pchnięcie raz i drugi, aż byłem pewien, że zaostrzony koniec kołka oparł się o deski
werandy.
Tak lepiej. Wstałem z kolan i cofnąłem się w głąb
werandy. Świtało. Gwiazdy wyblakły i znikły za powłoką szarości, która
niczym zużyta, brezentowa kurtyna odgrodziła ziemię od kosmicznego widowiska.
Za chwilę wzejść miało słońce — niezmordowany konferansjer, aby
zapowiedzieć nowy akt odwiecznego dramatu istnienia.
"Kiedy ranne wstają
zorze, Tobie ziemia, Tobie morze. Tobie śpiewa żywot wszelki, bądź pochwalon
Boże wielki"
Nabożnie złożyłem zakrwawione dłonie i rozpocząłem
modlitwę na rozpoczęcie dnia. Nad jeziorem zerwał się lekki wietrzyk spychając w stronę lasu ostatnie strzępy mgły. Poszczególne drzewa wyłaniały się
powoli z mrocznej masy, wracając do swej nijakiej powierzchowności.
Pomny na czekającą mnie pracę, porzuciłem modlitwę i kontemplację piękna stworzenia. Ojcowie kościoła uczyli, że pracą wielbić
można Boga równie dobrze jak modlitwą. Szczególnie, że słaniałem się ze
zmęczenia a negatywne wibracje, które nasiliły się ostatnio, odbierały mi
wolę i mąciły myśli.
Najpierw kąpiel, zadecydowałem. Byłem dosłownie unurzany
we krwi. Spodnie i koszula były
twarde, jakby ktoś uszył je z kartonu i pomalował czerwoną, olejną farbą.
Chciałem przygotować się jak najlepiej na powrót Ewy.
*
Około południa usłyszałem warkot silnika jej samochodu.
Słońce przypiekało niemiłosiernie, dlatego ukończywszy
należne przygotowania, założyłem sutannę i całe przedpołudnie spędziłem w salonie na przemian drzemiąc i odmawiając różaniec. Chciałem odprawić
mszę w jednym z pokoi na parterze, zamienionym przeze mnie na prowizoryczną
kapliczkę, niestety potrzeba snu okazała się silniejsza. Teraz zaś nie było
już czasu.
— Hej, jesteście tam? — Usłyszałem jej zmysłowy głos,
dochodzący z werandy. — Co tu robią dywany z sypialni. Pogłupieliście, czy
co? — Wyraźnie się rozzłościła.
— Jestem tutaj! — krzyknąłem.
Po chwili stanęła w progu salonu: piękna, spocona,
zdenerwowana. Nosiła krótką, szarą sukienkę bez ramiączek, podkreślającą
jej zgrabną figurę. Długie blond włosy spięła w koński ogon zieloną gumką.
Tchnęła erotyzmem i nawet tak zatwardziały celibatariusz jak ja nie mógł
nie dać się zauroczyć jej wdziękiem. Szkoda, pomyślałem. Cholerna
szkoda...
— Gdzie jest… — zapytała, rozglądając się po salonie.
Jej uwagę przyciągnęła ogromna, ciemna plama na dywanie pod moimi stopami. — Co to jest?
— Mąż czeka na ciebie w sanktuarium. A to jest jego krew.
Zanim dotarł do niej sens wypowiedzianych słów, wyciągnąłem
zza pleców pistolet i strzeliłem. Pocisk z ładunkiem usypiającym ugodził ją w przeponę. Ewa jęknęła i runęła na posadzkę.
*
W sanktuarium panował przyjemny chłód. Kilkanaście
pochodni obsadzonych wzdłuż wilgotnych, niestarannie wykutych w skale ścian,
dawało wystarczająco dużo światła, by odebrać temu miejscu nieco z jego
grobowej atmosfery. Nie lubowałem się w ponurych klimatach. Pan powiedział,
że to, co szepczą w ciemności, zostanie usłyszane w blasku światła.
Ewę przywiązałem do żelaznego haka wbitego w jedną ze ścian
sanktuarium. Piotr, a raczej to, co z niego zostało, spoczywał nago na
kamiennym ołtarzu, w pozycji, w jakiej jego przodkowie umieścili Ferdynanda.
Odrąbaną głowę wbiłem na drugi hak, po przeciwległej stronie lochu.
Z kieszeni sutanny wyjąłem małą, podróżną stułę. Ucałowałem
ją pokornie i założyłem na szyję. W końcu uczyniłem znak krzyża.
Ewa była przytomna. Spoglądała na mnie z nienawiścią i przerażeniem. Trudno mi było ocenić, które z uczuć przeważało. Zresztą
niewiele mnie to obchodziło.
— Ewo — rozpocząłem — zebraliśmy się tutaj, aby wola
boża została spełniona, jego święty gniew objawił się nad wami, którzyście
zgrzeszyli...
Splunęła w moją stronę.
— Oddaliście Szatanowi wasze dusze, zbezcześciliście
chrzest, którym zostaliście naznaczeni, dla zbawienia nieśmiertelnych dusz.
Wasze plugawe przymierze przypieczętowaliście krwią niewinnych dzieci,
parodiując przymierze zawarte przez naszego praojca Abrahama z Bogiem. Wasza
wina jest bezsprzeczna. A oto i kara, którą Pan sam wam naznacza.
Sięgnąłem do kieszeni sutanny i wydobyłem z niej Biblię.
Otworzyłem na zaznaczonej stronie i zacząłem czytać.
-Z księgi Jeremiasza, rozdział 34, werset 18: "A z ludźmi, którzy przekroczyli umowę ze Mną, którzy nie wypełnili warunków
umowy zawartej wobec Mnie, postąpię jak z cielcem, którego oni przecięli na
dwie części, by przejść między nimi." Amen. Niech się tak stanie.
Wyćwiczonym wieloletnią praktyką gestem uniosłem do ust
otwartą księgę, ucałowałem ją delikatnie, zamknąłem i schowałem do
kieszeni. Następnie poszedłem do ołtarza i chwyciłem w jedną rękę ogromny
topór o nierównym, poszczerbionym od uderzeń o kamień ostrzu, w którym
odbijały się płomienie pochodni. Wolną ręką zdjąłem z haka odrąbaną głowę
zdrajcy. Przez chwilę przypominałem żołdaka z licznych obrazów sakralnych,
trzymającego w dłoni dopiero co odciętą głowę Jana Chrzciciela. Uśmiechnąłem
się na tę myśl. Lepsze byłoby porównanie do Judyty i Holofernesa. Wszak to
dobro zawsze zwycięża zło...
Umieściłem martwą głowę na ołtarzu, tuż nad szyją
Piotra.
— Panie! — krzyknąłem, wznosząc topór. — Wejrzyj na
twego wiernego sługę i niech się dzieje wola Twoja jako w niebie tak i na
ziemi!
Topór opadł ze świstem, rozcinając okaleczony czerep na
dwie połowy, które poturlały się w przeciwległe strony lochu .
Na ten widok Ewa straciła całą dotychczasową odwagę.
Krzyknęła przeraźliwie, jakby nie zdążyła jeszcze przyzwyczaić się do
widoku zmasakrowanych zwłok męża.
Ponownie podniosłem topór i ponownie uderzyłem nim z całych
sił, rozcinając szyję i część mostka. Dziwiła mnie łatwość, z jaką
stara, dawno nie ostrzona broń radziła sobie z mięśniami i kośćmi
nieboszczyka.
To Pan dodaje mi sił, pomyślałem z przekonaniem, ponownie
biorąc zamach. Powoli ogarniała mnie euforia. Czułem się lekko, jak w dzieciństwie,
gdy pierwszy raz wypiłem szklankę wódki. Tyle że obecnie rozkosz była sto
razy silniejsza.
— Przestań — wrzeszczała Ewa, miotając się w swych więzach. — Błagam, przestań!
— Chcieliście złożyć mnie w ofierze Szatanowi -
odpowiedziałem, nie przerywając swej pracy. — Ale Pan mnie ocalił.
— Ja musiałam. Słyszysz?! On mnie do tego zmuszał. Nie
chciałam skończyć na ołtarzu!
Kłamała, byłem pewien. One wszystkie kłamią, gdy zobaczą,
co je czeka.
— Jesteś czarownicą i zdechniesz za to — wysapałem. Z mężczyzną
już prawie skończyłem. Zostało jedno, góra dwa uderzenia. Potem wezmę się
za kobietę. Z nią będzie ciekawiej.
W sanktuarium panował smród krwi i nieczystości, które
wylały się z rozpołowionych wnętrzności. Wierzyłem, że cieszył on boskie
nozdrza, jak za czasów, gdy Żydzi, posłuszni jego woli wycinali w pień pogańskich
Kananejczyków.
— Słuchaj, opowiem ci co chcesz. Zadzwonimy na policję. Jeśli
zabijesz mnie, nie wysłuchawszy, co mam do powiedzenia, inni członkowie wspólnoty
pozostaną bezkarni. Co ty na to?
Niewiele mnie obchodzili inni. Liczyło się to, czego chciał
Pan — a on chciał zemsty tu i teraz. Postanowiłem jednak dać jej fałszywą
nadzieję. Tak dla zabawy.
— Mów — odwróciłem się w jej stronę.
Musiałem prezentować się okropnie — zakrwawiony i cuchnący.
Przerażenie, malujące się na twarzy Ewy, uczyniło ją brzydką, jak jej
plugawa dusza.
Kobieta przezwyciężyła się i spojrzała mi w oczy.
— Ferdynand miał brata, Lucjana. To on, po śmierci ich ojca,
Szymona, Wielkiego Arcykapłana, stał się Dziedzicem Tajemnicy. W każdym
pokoleniu jedno dziecko składano w ofierze, drugie wychowywano na Arcykapłana.
Nasza moc wiąże się z Pierworodnym, Ferdynandem. Ten dom został zbudowany z drzewa zasadzonego na jego grobie. Adepci tu czerpią wiedzę i moc...
— Ale dlaczego ja? Choćbyście i złożyli mnie w ofierze,
nie macie drugiego dziecka, Dziedzica, jak go nazywacie...
Zawahała się, jakby była w rozterce.
— Jestem w ciąży — wyznała.
— Co? Przecież...
— Po to właśnie wyjechałam do Warszawy. Chciałam być
pewna. Dziś miałam wam to oznajmić.
Dosyć! Chciała odwieść mnie od wypełnienia zadania. Grała
na moich uczuciach. Kłamała!
Gniew, rozładowany ciężką pracą, na nowo rozgorzał w moim sercu. Z wściekłością uderzyłem toporem w krocze mężczyzny,
ostatecznie rozrąbując go na dwoje.
— Teraz twoja kolej — mruknąłem, odciągając zmasakrowane
szczątki ku przeciwległym brzegom ołtarza.
Nie było mi to jednak dane.
Nagle wszystkie pochodnie zgasły i loch pogrążył się w całkowitych ciemnościach.
Ewa krzyknęła przeraźliwie.
Zdezorientowany wypuściłem topór z ręki. Ostrze zabrzęczało
żałośnie w zetknięciu ze skałą.
— On nadchodzi — szlochała
Ewa. — Zabije nas.
— Zamknij się — uciszyłem ją. Dźwięk, który przed
chwilą odebrałem jako ledwo słyszalny szept, teraz przypominał syczenie
gazu, uchodzącego z otwartych zaworów.
Po chwili poczułem jego zapach. Przypominał dym, unoszący
się znad rożna, swąd palonego tłuszczu. Przybywało go z chwili na chwilę
coraz więcej, aż oddychanie stało się niemożliwe. Zapragnąłem uciec z Sanktuarium, bez względu na konsekwencje.
Ewa zamilkła wreszcie, prawdopodobnie zemdlona. Rozważyłem
przez chwilę możliwość zabrania jej ze sobą i wymierzenia jej sprawiedliwości w innym momencie. Jednak domyślałem się, że to, co nadchodziło, samo zadba o nią najlepiej.
Kaszląc i łzawiąc skierowałem się ku wyjściu, gdy ze środka
ołtarza wystrzelił płomień, który zaczął pożerać dym. Płomień rozrósł
się szybko w kolumnę ognia, która wypełniła przestrzeń między obiema połowami
zwłok. Krew i oślizgłe wnętrzności zalegające tę część ołtarza, w zetknięciu z ogniem natychmiast wyparowały.
W tej samej chwili poczułem przemożne pragnienie rzucenia
się w płomienie. Kusił mnie ich mieniący się blask, nęcił bijący od
niego żar. Były jak łono Abrahama, na którym chcą spocząć wszyscy
sprawiedliwi.
A przecież ty jesteś sprawiedliwy.
Nieustraszony wojownik.
Posłuszny sługa.
Dziecko.
Zafascynowany ruszyłem w kierunku muru ognia. Czułem się
kochany, szanowany, zbawiony...
Nagle powietrze rozdarł skrzekliwy śmiech kobiety, będący
wyrazem czystego szaleństwa. Brutalnie wdarł się do mojej duszy, kalając swą
obecnością świętość mego zauroczenia.
Odwróciłem się i podbiegłem do Ewy. Silnym ciosem w szczękę
pozbawiłem ją przytomności. Z kieszeni sutanny wydobyłem nóż, którym
przekroiłem sznury u jej nadgarstków. Niczym worek słomy osunęła się na
ziemię. Z niemałym wysiłkiem dźwignąłem ją i chwiejnie pobiegłem do
drzwi.
Ogień krzyczał za mną z miłością, rozpaczą, gniewem,
nienawiścią...
A ja biegłem. Biegłem.
To już prawie koniec.
Zostawiłem nieprzytomną Ewę w moim pokoju. W garażu
odnalazłem kanister z benzyną, paczkę gwoździ i młotek. Benzynę rozlałem
we wszystkich pomieszczeniach na parterze i podpaliłem. Gwoźdźmi zabiłem
drzwi i okno — to na wypadek, gdybym przestraszył się śmierci, gdy spojrzy
mi w oczy spomiędzy oczyszczających
płomieni.
Ewa jeszcze śpi. Wygląda jak małe dziecko. Jeśli nie
zaakceptuje swojego losu, będę musiał ją zabić.
Chyba nie masz nic przeciw temu?
Żar wybrzuszył ściany pokoju. Została nam jeszcze
chwilka.
Ferdynand właśnie przestał się uśmiechać. Jest na mnie
wściekły.
Ty też?
Jednak moją największą zbrodnią jest to, że
przyszła mi do głowy bluźniercza myśl. A jeśli Piotrek się mylił? Jeżeli my wcale nie wyodrębniliśmy twojej
mrocznej strony i ona nadal korzysta ze wspólnej wam wszechmocy?
Bo jeśli miał rację, to kogo spotkałem w piwnicy?
Pękła ściana. Płomienie pożerają powietrze.
Więcej grzechów nie pamiętam, żałuję za nie serdecznie, a ciebie proszę o wybaczenie.
Kimkolwiek jesteś...
1 2
« (Published: 11-01-2004 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 3184 |