|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Various topics »
Amazonką w nieco innym świecie Author of this text: Stanisław Kowalski
24 kwietnia 2003 roku. O 7 rano samolot KLM z Warszawy
do Amsterdamu i dalej Jambojet o nazwie Audrey Hepburn — leciał do Limy. Międzylądowanie było na wysepce
Bonaire, jednej z pięciu należących do Holenderskich
Antyli. Zaledwie 14 tysięcy
mieszkańców na 112 milach kwadratowych wulkanicznych i koralowych skał.
Miejsce słynie ze wspaniałych plaż i terenów dla amatorów nurkowania. W Limie byłem wieczorem, Bienvenidos al
Aeropuerto. Na trzech krzesłach z plecakiem pod głową spędziłem noc na
dworcu lotniczym w towarzystwie paru równie bezdomnych. Zmarzłem, noce tu
zimne, około 10oC. Śniadanie zjadłem o 4 rano, samolot miałem o 6.
Lecieliśmy do Iquitos nad Andami. Do tego miejsca nie ma innej drogi, poza rzeką i samolotem. Miasteczko leży w peruwiańskiej Amazonii, 106 m nad poziomem
morza od którego dzieli je ponad 3600 km Amazonki. Tę trasę w 1542 roku przepłynął
Hiszpan Francisco de Orellana, a jego kronikarz nadał rzece obecną nazwę.
Opady deszczu osiągają tu 3 m wody na 1 metr kwadratowy lądu. Na
lotnisku wręczono mnie kartkę informującą o zagrożeniu SARS czego nie
widziałem na naszym Okęciu, ale, Polacy są odporni. Dwoje starych dryblasów
małżeństwo Roger i Rachell- Australijczycy byli pierwszymi których poznałem.
Agent zawiózł nas do hotelu. Czekam na m/s „Polar Pionier". Ten rejs to
moja "gerontologiczna" wyprawa, postanowiłem zobaczyć deszczowy las
Amazonii. Mieszkam w hotelu Victoria Regia, komfort za 50 dolarów. Miasteczko
skrajnie biedne, jeden sławny dom projektu twórcy wieży Eiffela w Paryżu, ślad bumu
kauczukowego i czasów dobrobytu, który przeminął. Motorowe ryksze, zapleśniałe
domy, upał, wilgoć, ludzie ciemni o indiańskich rysach. Jaskrawe kolory
tropiku, zieleń zielona jak nigdzie, czerwień czerwona a żółć naprawdę żółta. 26 kwietnia. Statek przyszedł zgodnie z planem. O 11
agent, przez sympatię, bo nie miał obowiązku, zawiózł mnie do portu. Rzeka
tu wąska, jakieś trzy szerokości Wisły. Brzegi zarośnięte jaskrawą
zielenią, pełno domów na palach z dachami z liści palmowych. Głębokość
nieco ponad 6 metrów, tyle zanurzenia ma „Polar Pionier". Dostaję kabinę
wspólnie z gidem ekspedycji, ornitologiem — Philem. Pasażerowie, jest ich 54
osoby, głównie
Australijczycy, paru Anglików. Popłyniemy razem, tym kiedyś naukowym,
pięknym rosyjskim statkiem, który pełni teraz dwie funkcje: sprzedaje się za
pieniądze i wozi turystów. Kupiłem butelkę rumu i butelkę pisco. Pierwszą
wypiję, drugą zawiozę do domu. Odpływamy o 18. 27 kwietnia. Rankiem na naszych dmuchanych łodziach
„Zodiakach" lądujemy na brzegu rzeki, w małej wiosce Bora i Huitoto.
Mieszkańcy — mali brzydcy ludzie, ubrani w czyste ładne stroje. W dużej chacie
tańczą smutnie dla nas w monotonnym rytmie taniec anakondy. Dla nich pewnie
jest ważny i zrozumiały. My nic nie rozumiemy i smutnie spoglądamy na tubylców. W drugiej chacie parę ładnych dziewcząt tańczy z obnażonymi dla turystów
piersiami. Piłkę futbolową i parę ołówków dajemy miejscowemu
nauczycielowi. Ludzie żyją tu
blisko z różnymi zwierzętami, żywe
zwierzęta są
często zabawką dziecka, czasem zwierzę zastępuje dziecko kobiecie,
kontakt jest bliski fizyczny i psychiczny. Widzę to jaśniej, rozumiem
lepiej możliwość transferu wirusa, odzwierzęcej choroby, powstania
nowej mutacji jest duże. Wracamy na statek płynąc przez
zatopiony las. Gęste zarośla, na wodzie przewodnik pokazuje liście Victoria
amazonia, ich średnica dochodzi 1.5 m. z dołu wzmacnia je kasetonowa
konstrukcja pełna kolców. Kwiat jest jednodniowy rankiem biały, różowieje
wieczorem. Zapyla go kilkanaście ogromniastych żuków które wytrząsamy z ściętego
kwiatu. W drodze powrotnej na dwóch drewnianych dłubankach
siedzi cała rodzina i próbuje coś sprzedać, jedno z dzieci ma na głowie
maleńką małpkę. My nic nie chcemy kupić, są rozczarowani, jest mi przykro,
tym ludziom potrzebne jest parę groszy. 29 kwietnia. Jesteśmy w Leticia miejscowość kolumbijska, granica trzech państw Kolumbii, Peru i Brazylii. Małe biedne miasteczko z paroma zaledwie przyzwoitymi domami.
Sporo wojska i policji. Peru ma ropę i gaz, pozostali zaś chętkę na te
mineralne zasoby. Kupiłem parę
drobiazgów, jakieś peruwiańskie erotyczne rzeźby i wysuszoną piranię. Te
ryby mają zła sławę, ale atakują tylko, kiedy w wodzie jest krew. W smaku są
doskonałe i chętnie jedzone. Zlany potem na chwilę przysiadłem w barze Tio
Toms wypiłem piwo i szybko wróciłem na statek. 30 kwietnia. Już Brazylia,
miejscowość Parana das Panelas. Deszcz. Popłynąłem Zodiakiem. Od spotkanego
rybaka z łodzi kupiliśmy rybę 18 kg. Colossoma macropomus, rzeczywiście
kolosalna i smaczna. Oglądamy ptaki, kolory ostre, kształty dziwne, nie znam
ich i są mi obce. Moje powiedzonko, że z wszystkich najbardziej lubię Kentucky
chicken uznano za dobry żart. Przy kolacji za stołem
usiadł prowadzący nas po rzece pilot. Były oficer marynarki wojennej i kapitan statku Baron de Teffe, emerytowany, pływa jako pilot po Amazonce. Dwa
dni później kolejny pilot był również znajomym. Świat nie jest wielki. 1 maja. Lądujemy na
brzegu. Twarze ciemne czarniawe, inne niż indiańskie twarze w Peru. W chacie
na palach suszą się brazylijskie orzechy, świetne w smaku, wchodzi ich około
30 w jedną skorupę. Obok banany, nieco dalej drzewo kauczukowe, nacięte, ścieka
białym lepkim sokiem. Zielona ściana, coś bzyka, szeleści, gryzie boleśnie i mnie uczula. Nie lubię tego lasu, nie lubię tego tropiku. Nasz przewodnik włazi
na drzewo i zdejmuje leniwca, brzydki zwierzak z długimi paznokciami, mokry
wygląda jak wisząca na drzewie włochata ścierka. Z przybrzeżnego domu wysypuje się dziesięcioro dzieci. Które
kogo, hodują się wszystkie razem, przeżyje pewnie połowa. Dzieciaki mnie
zachwycają, śliczne buzie, ciemne piękne włosy i gładkie ciałka, których
nie gryzą komary. Ciemna mama trzyma roczniaka na nodze i zanurza go co chwila w rzece. Już 3-4 letnie dzieci pływają
samodzielnie w drewnianych dłubankach wiosłują, łowią ryby. Rzeka to ich
droga, ich wyjście na świat. Las jest groźny, drapieżne koty, węże pająki i całe te latające i pełzające świństwo widoczne i niewidoczne, którego
nie lubię. 3 maja. Kręcimy się łodziami
po jeziorze, w sąsiedztwie miasteczka Coari. Dociera tu rura z gazem z Amazonii. Petrobras kompania brazylijska eksploatuje ropę i gaz. Na rzece pełno
barek, łodzi, jakaś kobieta z tulącą
się do niej małpką, jakiś hotel na wodzie, w dali stare kościoły i nędzne
domki. W wodzie skaczą delfiny Bota, różowe
jak prosiaczki o długich mordkach i prawie ślepe, bo woda Amazonki mętna
brudno ceglasta niesie muł do Atlantyku w ilości blisko 3 miliardów ton rocznie i nic w niej nie widać. 4 maja. Wreszcie Manaus. To
miasto leży nad rzeką Negro, czarną wodą, czystą bez mułu, płynącą
wolniej i tworzącą tu ostrą granicę z wodami Amazonki. Kiedyś to miasto
przeżywało boom. Obecnie rozwija się spokojniej. Z dawnych czasów pozostały
budowle baronów kauczukowych, sławna opera, pałac sprawiedliwości, ośrodek
edukacji i parę innych. Wieczór spędzamy w tancbudzie nad brzegiem wody pijąc piwo i ciesząc się beztroską zabawą wśród
radosnej młodzieży. Nie ma agresji, pijaństwa, chamstwa. 6 maja. Rzeka już ogromna,
przed nami i za nami woda po horyzont. Po obu burtach widać jeszcze linię
brzegu, ale rysuje się już cienką kreską. Wieczorem w miasteczku
Parantins oglądamy występy tancerzy w spektaklu który nosi nazwę Boi
Bumba. Obficie podlani serwowaną tu brazylijska cashasą — bimbrem z trzciny
cukrowej przyjmujemy przedstawienie z entuzjazmem. 7 maja. Zatrzymujemy się w małym miasteczku Alter do Chao, jest czyste,
biedne i malowniczo położone. Woda w rzece czarna, płynie powoli z północny, z lasów. Plaże tu piękne, białe,
piaszczyste. Chodzę dwie godziny po okolicy dla rozprostowania nóg, na statku
nie ma takich możliwości. Smakuję senny spokój tego miejsca. Późnym
wieczorem statek zbliża się do dużego
miasta Santarem. Nie wychodzę na ląd. Nocą znowu płyniemy. 8 maja. Po
południu wybraliśmy
się do nadbrzeżnej wioski. Domki na palach, łączące je ścieżki na palach.
Krowy pasą się pływając w wodzie, pod wieczór wyganiane są na podesty na
palach, tam odpoczywają, są dojone, są bezpieczne nocą. Na wolnych krowich
podestach dzieci grają w piłkę, jak wpadnie do wody to się po nią płynie. W skrzynkach na krowim nawozie hoduje się paprykę i cebulę. Odwiedziliśmy
szkolną klasę, dzieci dostały ołówki i piłkę i zaśpiewały piosenkę.
Ludzie dobrze odżywieni, z mleka robi się ser, a rzeka dostarcza ryb. Domy
czyste. Na jednym z drzew siedziały dwie metrowej długości iguany, podpłynęliśmy
blisko. Spłoszone skoczyły do wody. W zapadającym mroku wracaliśmy na
statek, na drzewach gromadziły się stada białych czapli. Moje imieniny miałem
wspaniałe. 10 maja. Wczesnym rankiem
dobiliśmy nadbrzeża Belem. Po odprawie i sprawdzeniu szczepień na żółtą
febrę wyszedłem do miasta. Spacer wśród śmierdzących ulic w upale i hałasie
nie był przyjemnością. Doczekać ranka w chłodzonej kabinie na statku było
moim marzeniem. O świcie wraz z grupą rosyjskiej załogi pojechałem na
lotnisko. Samolotem kompani Varig przez Rio do Săo Paulo, gdzie siedząc
na krzesłach przez blisko 10
godzin doczekałem samolotu KLM do Amsterdamu, tam znowu 6 godzin na krzesłach i lot do Warszawy.
« (Published: 11-02-2007 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5266 |
|