|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Culture » Art »
Grzechy polskiej kultury muzycznej Author of this text: Paweł Franczak
De gustibus est disputandum
Powyższa modyfikacja znanej łacińskiej sentencji i najczęstszego
argumentu subiektywistów nie sygnalizuje bynajmniej aksjologicznej polemiki:
obiektywizm vs. subiektywizm. Artykuł ten ma na celu krótką analizę
czynników kształtujących gust muzyczny, a ściślej: gust muzyczny typowego
polskiego odbiorcy i wytknięcie grzechów, które ten gust charakteryzują.
Zadanie to niełatwe. W oryginalnym brzmieniu maksymy dodane tam non
uniemożliwia jakąkolwiek dyskusje, stając się często formułą-kłódką,
zamykającą drogę do sensownej wymiany zdań, a oprócz tego sympatie muzyczne
wywołują często bardzo skrajne emocje. Na dodatek oceniając smak muzyczny
rodaków łatwo narazić się na oskarżenia obesserweiseryzm i brak dystansu. Aby oszczędzić sobie trudu słownej szermierki z oskarżycielami
wyjaśnię, że nie jest moim celem udowadnianie, że nasz „Muzyczny Gust
Narodowy" to siermiężne i przaśne kuriozum, a raczej, że cechuje się
posuniętą do absurdu indolencją i ortodoksyjnością. Ten fundamentalizm był i jest balastem dla polskiej sztuki, ponieważ nic bardziej sztuki nie zabija niż
indyferencja odbiorcy wobec tego, co w niej nowe.
Na domiar złego od jakiegoś czasu sprawy kultury wciąż spychane są
na margines dyskusji politycznej i dopóki główne ugrupowania polityczne
bardziej zajęte są opluwaniem oponentów niż np. dotacjami dla artystów, dopóty
nie ma co liczyć na zmianę.
Zdaję sobie sprawę, iż materia, w której się poruszamy na tyle jest
płynna, że niczym diabły z pudełka pojawić się mogą setki kontrargumentów.
Zagadnienia muzyczno-aksjologiczne nie mogą być rozwiązywane tak
jednoznacznie jak w matematyce. A jednak wystarczy zadać sobie kilka fundamentalnych pytań: jaka jest
kondycja rodzimego przemysłu muzycznego? Krytyki muzycznej? Jaki jest przeciętny
poziom wiedzy muzycznej przeciętnego Polaka?
Sądzę, że nie sposób racjonalnie i świadomie zaprzeczyć, że każde z wyżej wymienionych pytań wymusza smutną odpowiedź: wszystkie te dziedziny — pozostające przecież w permanentnej relacji — mają się w naszym kraju
źle. Z naszej to także winy, bijmy się więc w piersi...
Gust jaki jest, każdy słyszy...
Skoro zacząłem od krytyki gustów, w dobrym tonie jest odpowiedzieć,
co krytykuję. Nie ma powodu, aby ukrywać, że taka krytyka może (acz nie
musi) być obciążona błędem generalizacji, ale zdrowy rozsądek podpowiada,
że inaczej postępować nie sposób i jest to pewne ryzyko, które należy podjąć.
Summa summarum — sądzę, że w Polsce obowiązuje pewien paradygmat: im coś
nowsze i bardziej rewolucyjne, tym gorzej będzie przyjęte. Rzecz jasna, gust
masowy to zawsze gust zachowawczy — wedle znanej zasady: „lubimy tylko te
piosenki, które już znamy", ale w kraju nad Wisłą uwydatnia się to szczególnie.
„- Znacie? [...] — Znamy! — Więc posłuchajcie!" — tak ten model
opisuje za pomocą cytatu z „Pana Jowialskiego" Fredry Maciej Nowak w piśmie
ETHOS. [ 1 ]
Do tej zasady dodać należy listę „muzycznych świętości",
obszaru zainteresowań przeciętnego fana muzyki, (bo o słuchających muzyki z doskoku nie mówimy), o których po prostu nie sposób mówić źle. Ba, kto
porwie się na np. Pink Floyd czy Metallicę narazi się nie tylko na ostracyzm — grozi mu ukrzyżowanie.
Ta święta lista to z jednej strony wykonawcy z kręgu muzyki heavy
metalowej, rocka progresywnego i grunge’u, oraz ci, których w Niemczech zwie
się „Beethoven-Tschaikovsky-Publikum" [ 2 ].
Jak widać najmłodszy gatunek ma ponad dwadzieścia lat. Z drugiej strony
znajdują się miliony młodocianych wielbicieli hip hopu: do niedawna muzyki
buntu, odpowiednika punk rocka.
Podkreślę, że nie zarzucam tu niczego pojedynczym gatunkom (sam
znajduję upodobanie zarówno w Beethovenie, jak i w King Crimson), ale pewnej
„muzycznej krótkowzroczności", obojętności na nowe nurty prowadzącej z reguły do opluwania tego, co inne, co „pod prąd", co nieortodoksyjne.
Prowadzi to niestety do paradoksów — artyści tacy, jak: Motion Trio, Kapela
ze Wsi Warszawa, Something Like Elvis, Vader, Urszula Dudziak cieszą się większą
popularnością poza granicami kraju, niż w Polsce.
Grzech zaniechania
Być może socjobiologia daje prostszą odpowiedź na pytanie:
„dlaczego słuchamy tego, czego słuchamy?", mówiąc o genie poszukiwania
nowości. „[...] przychodzimy na świat z jakimś już przygotowaniem na odbiór
konkretnych estetycznych wrażeń." — pisze Lech Borowiec w serwisie
Diapazon. [ 3 ]
Być może tu leży pies pogrzebany i większość Polaków tego genu nie
posiada. Jednak zdaje się, że przyczyna leży gdzie indziej — mianowicie w marginalnym traktowaniu muzyki.
Podczas niedawnej rozmowy z szefem pewnej alternatywnej wytwórni, zwrócił
on uwagę na to, jaki stosunek do muzyki ma polska inteligencja. Otóż według
niego, ci sami ludzie, którzy zachwycają się malarstwem abstrakcyjnym i filmami Bergmana ledwie zauważają obecność muzy Erato. Podobny paradoks ma
miejsce w przypadku Centrum Sztuki Współczesnej i Polskiego Centrum Informacji
Muzycznej. O ile to pierwsze wydaje się spełniać swą rolę nowoczesnej
instytucji kulturalnej, o tyle to drugie, cytuję kolegę: „ma nużącą
atmosferę ciasnego biura podatkowego". Z pewnością winić można za to rząd, który wystrzega się dotacji
dla artystów niczym diabeł święconej wody, a od lekcji muzyki preferuje
lekcje religii. I jak tu nie podziwiać Ministerstwa Kultury w Norwegii, które
wciągnęło growling (technika
wokalna używana w ekstremalnych odmianach metalu) na listę dziedzictw
kulturowych i ochoczo wspiera młodych artystów niejednokrotnie udostępniając
im za darmo sale i sprzęt? Przecież kilka zespołów z naszego kraju to ścisła
czołówka światowego black metalu (np. Behemoth), bezustannie zapełniająca
sale koncertowe na każdym z kontynentów i byłoby kogo dotować. A może nastanie taki dzień, że podobnie jak we Francji muzycy uliczni
dostawać będą od państwa dotacje w okresie zimowym, kiedy nie mogą zarabiać?
Wątpliwe.
Wróćmy do grzechów.
Grzech pychy
Faktem jest, że showbusiness w naszym kraju zawsze miał nieco pecha:
gdy działy się rzeczy artystycznie wielkie, właściwie nie istniał. Mam tu
na myśli wspaniałe dla muzyki lata 50-te i 60-te, gdy polscy jazzmani tworzyli
slavic kind of jazz, a rodzimi
kompozytorzy, jak np. Krzysztof Penderecki byli w szczytowej formie. Ale często
tenże „muzyczny przemysł" grzeszył też pychą. W czasach komunizmu zamiast showbusinessu mieliśmy pokraczną trawestację
tegoż, z decydentami-dyletantami wydającymi zezwolenia na zagraniczne wojaże
itp. Zadufani w sobie aparatczycy zawsze wiedzieli lepiej, kogo promować, a komu podciąć skrzydła, co odbiło się smutnym echem na polskiej muzyce.
Potem, zaraz po zmianie ustrojowej, do szołbiznesu (z premedytacją
pisanego w formie fonetycznej) dorwało się stado nuworyszy-amatorów, którzy o zawodzie menadżera, czy impresario mieli mgliste pojęcie, co pokazuje film
Sylwestra Latkowskiego „Nakręceni". Ci także grzeszyli pychą, i też
wiedzieli lepiej od muzyka skutecznie rujnując karierę wielu obiecujących
muzyków. Przez tego typu specjalistów w naszym kraju do niedawna obowiązywały
zasady Dzikiego Zachodu, a raczej Dzikiego Wschodu. Dlatego też mało który
poważny artysta odważył się na koncertowanie nad Wisłą w latach 90-tych.
Teraz zaś, gdy w końcu Polska doczekała się kilku wytwórni z prawdziwego zdarzenia i porządnych fachowców od reklamy i organizacji, przemysł
muzyczny na całym świecie zachwiał się w posadach między innymi za sprawą
internetowego piractwa i nierozsądnego zarządzania. Obroty wielkich koncernów
drastycznie spadły, na co złożyło się wiele przyczyn.
Są tacy, którzy twierdzą, że muzyka po prostu przestała spełniać
swą dotychczasową funkcję kodu kulturowego, uniwersalnej geograficznie płaszczyzny
porozumienia. Świadczyłyby o tym obserwowalny zanik tworzenia się subkultur,
dla których muzyka zawsze była znakiem rozpoznawczym. Trudno oczywiście winić
polskie koncerny za błędy, jakie popełniły firmy fonograficzne na całym świecie.
Miejmy nadzieję, że to stan przejściowy i zarówno polski, jak i zagraniczny
biznes muzyczny stanie na nogi z korzyścią dla wykonawców i odbiorców.
Grzech lenistwa
Co do krytyki muzycznej: mówiąc o jej złej kondycji, nie mam na myśli
jakości wypowiedzi krytyków, lecz ogólnie znikomą recepcję krytyki. Grzech
lenistwa — niezależnie czy chodzi o czytanie recenzji, czy brak poszukiwania
nowych źródeł muzyki jest najcięższym i najbardziej pospolitym z wszystkich
przewin.
Obecnie na polskim rynku znajduje się zaledwie kilka liczących się
tytułów muzycznych. Co prawda, serwis Witryna Czasopism wskazuje 53 magazyny o tej tematyce, lecz po chwili dochodzimy do niewesołej konstatacji — większość z wymienionych pism albo nie ma z muzyką stricto sensu nic wspólnego, albo
przestała się ukazywać. Z papierowych mediów los ten spotkał m. in. Tylko
Rock (odrodzony jako Teraz Rock), Machinę (ta odradzała się dwukrotnie),
Zine, Jazz i Klasykę, czy Antenę Krzyku. Jak widać bardzo to niepewny
interes.
Niektóre z istniejących czasopism (np. Jazz Forum) ukazują się wciąż
dzięki subwencjom rządowym, co znacznie pogarsza ich jakość. Mało co tak
rozleniwia i zmusza do walki o czytelnika jak pieniądze za nic. Pozostałe muszą
toczyć ciągłą batalię o przetrwanie (jak Glissando), lub kierować się
populizmem, co też ma swoje złe strony: aby zachęcić czytelnika schlebia się
najpopularniejszym gustom, zbyt słabo promując nieznanych wykonawców. Ryzyko,
że czytelnik nie będzie chciał czytać o tym, co nieznane jest zbyt duże.
Jak ma się to do Anglii, gdzie jedna recenzja potrafi wznieść zespół
na wyżyny lub natychmiast zrujnować mu karierę — tak ważna jest tam
opinia krytyka? I czy ktokolwiek wyobraża sobie tygodnik muzyczny, będący na
rynku nieprzerwanie od 1952 roku jak ma to miejsce w przypadku NME?! Owszem, można
zżymać się, że w UK co tydzień rodzą się „następcy Beatlesów", ale
spójrzmy jak dobrze ma się tamtejsza scena muzyczna.
Podobnie z audycjami autorskimi w radiu: od śmierci Tomasza Beksińskiego
oprócz Piotra Kaczkowskiego trudno wskazać na równie wyrazistego i popularnego prezentera radiowego. A na pojawienie się tak odważnego i bezkompromisowego DJ-a jak John Peel z BBC nie mamy chyba co liczyć.
To samo lenistwo przejawia się w podejściu do lekcji muzyki w szkołach,
traktowanych jako niepotrzebny przerywnik między matematyką a WF-em. No, chyba że młodzież będzie się uczyć pieśni patriotycznych. Wtedy można
liczyć na wsparcie ministerstwa.
Reasumując: można wysunąć argument, że podobna sytuacja ma miejsce w wielu innych krajach. Gust masowy to zawsze gust zły i większość społeczeństwa
żyje w błogiej nieświadomości muzycznej. Pisał o tym i Teodor W. Adorno, i dziesiątki teoretyków kultury masowej. Obawiam się jednak, że na tle niektórych
krajów Europy, jak chociażby Belgia, Szwecja czy Anglia wyglądamy jak
muzyczny skansen. Nie dlatego, że brakuje nam zdolnych artystów, lecz dlatego,
że przyzwyczajeni przez kulturalny marazm komunizmu i powierzchowny
przekaz w mediach doby kapitalizmu przestaliśmy uważać muzykę za istotną część
społecznego życia.
Footnotes: [ 1 ] M. Nowak, Piękno
to rzecz rzadka. ETHOS, 01/2006. [ 3 ] L. Borowiec, Mój
jazz — bardzo osobisty esej na temat percepcji 'trudnej' muzyki,
www.diapazon.pl « (Published: 21-04-2007 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5353 |
|