|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Culture »
Boliwar Ameryki Północnej [1] Author of this text: Witold Stanisław Michałowski
Wielu, mieszkańców Nowego Jorku nigdy w swoim życiu nie zobaczy gór.
Uwikłani w codzienną gonitwę za dolarami, miażdżeni przez miasto,
bezlitosnego, bezwzględnego molocha, krótkie godziny odpoczynku spędzają
przed ekranami telewizorów lub leżąc w czasie weekendów bezładnie upchani na
plażach Atlantyckiego Oceanu. Są jeszcze i ci, których spotkać można w Central Park lub czasem natknąć się na nich w ulicznym tłumie. Biegną
przed siebie, przyciskając łokcie do boków, łapiąc szeroko otwartymi ustami
hausty ciężkiego od spalin i wyziewów powietrza, „joggują". Patrząc na
nich nie trudno oprzeć się myśli, że obecnie dorastające pokolenie czeka na
konflikt. Konflikt, przy którym wszelkie dotychczasowe antagonizmy polityczne,
rasowe, społeczne czy religijne odejść muszą w cień. To nie będzie
konflikt, to będzie walka. Walka na śmierć i życie o dostęp do… czystej
wody i świeżego powietrza, o możliwość wyzwolenia się choć na parę chwil z paraliżującej obecności tłumu. O możność bycia samemu nad brzegiem
rzeki, w lesie, w górach. Coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z tego co
nadchodzi, ale coraz trudniej jest zrezygnować z miękkiego fotela, drinka i wszystkiego tego, co za cenę ciężkiej pracy większości zaharowanych ludzi
daje dzisiaj „cywilizacja". Tempora
mutantur et nos mutamur in illis — stara łacińska maksyma mówi prawdę.
Czasy się zmieniają, i my zmieniamy się wraz z nimi! Do amerykańskiej
Szwajcarii w stanie New Hampshire jest zaledwie 340 mil od nowojorskiej Piątej
Alei. Najwyższe na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych dumne gniazdo
wspaniałych gór, Białych Gór — White Mountains, park narodowy Białych Gór obejmuje obszar 295 431 ha wysokich gór, lasów,
jezior i strumieni. Z łańcucha Appalachów wyrastają ku niebu szczyty, na ich
wierzchołkach żyli bogowie czerwonych ludzi. W 1642 roku niejaki Darby Field wspiął się
jako pierwszy na najwyższy granitowy wierzchołek, znajdujący się 1916 m nad
poziomem oceanu. Nazwano go później imieniem pierwszego prezydenta Stanów
Zjednoczonych. Dziś prowadzi nań wysypany żwirem trakt, a tysiącom
turystów z całego świata sprzedaje się „T-shirts" z napisem „This body
climbed Mt. Washington". Podobne napisy spotkać można i na zderzakach
samochodów z tym, że „body" zastępuje stosowny rzeczownik. Koszt wjazdu i zdobycia tytułu wspinacza niewielki. Zaledwie 8 dolarów od samochodu i 2
dolary od każdej siedzącej w nim osoby. Drogę na szczyt udostępniono do
publicznego użytku już 120 lat temu. Później konne omnibusy zastąpiły wehikuły
bardziej nowoczesne.
Pracownicy obserwatorium meteorologicznego na szczycie uważają
zajmowany przez nich budynek za — strongest building in the world. Zdołali
zarejestrować huragan wiejący z szybkością 231 mil na godzinę. Średnia
temperatura roczna wynosi tu zaledwie 27 stopni Fahrenheita (tj. 3°C) trudno więc
się dziwić, że chętnych do dłuższego pobytu na Mt. Washington jest
raczej niewielu. Jednak rozległa panorama, widok niekończących się łańcuchów
górskich, dolin, potoków, szmaragdowych jezior, ciemnych plam borów i płynących
na horyzoncie chmur pozostaje na długo w pamięci.
Zaparkowawszy samochód na
jednym ze 160 campingów znajdujących się w rejonie White Mountains, mając
plecak i mocne buty można pójść w góry. Z położonego tuż przy stanowej
szosie nr 3 niedużego uroczego miasteczka Woodstock niespełna godzinna
wspinaczka wijącą się zalesionym zboczem ścieżką doprowadza na brzeg
cichego jeziora Lonesome Lakę. Ukryte w lesie schronisko Appalachian Mountain
Club gościnnie otwiera podwoje. Drewniany wsparty na wbitych w skałę słupach
okrągły budynek zaskakuje niezwykłym kształtem. W środku na zmęczonych
turystów zawsze oczekuje waza z cierpkim chłodnym napojem. Pierwsza szklanka
„free of charge", następna już po 25 centów. Ustawione w gwiazdę
drewniane stoły i ławy dotykają kuchennej lady. Młoda załoga schroniska, składająca
się z członków Klubu, przygotowuje posiłki, przynosi na górę produkty żywnościowe,
sprząta i… dźwiękami gitary budzi śpiochów codziennie o 6.30. Śniadanie o siódmej. Piętrowe prycze, wełniane koce. Ład i porządek przypominają
szczenięce, harcerskie lata. Cisza i spokój. Szum lasu, wieczorne mgły otulające
odległy Mt. Lafayette. Kąpiel w jeziorze nocą przy blasku gwiazd i księżyca
szybko pozwala zrzucić z siebie zmęczenie, złe myśli, troski, kłopoty.
Utrzymanie tego ładu i porządku wymaga ogromnych starań. W schronisku
za żadne skarby nie można odnaleźć drzwi oznaczanych zwykle literami WC lub
„Man" czy „Women", natomiast nie wiadomo dlaczego ktoś starannie
wykaligrafował napisy „storage" i „generator". Hałasu „generatora"
jednak nie słychać. Może zepsuty? Komunikat energicznej szefowej załogi przy
kolacji wyjaśnia nieporozumienie. Napisy na drzwiach mają wprowadzać w błąd
gości, którzy nie zamierzają nocować. „Storage" to jest właśnie dla
Panów, a ten drugi przybytek dla Pań. Granitowe podłoże, w którym osadzono
fundamenty budynku, jest nieprzepuszczalne. Ścieki spłynęłyby do pobliskiego
jeziora. Jedynym rozwiązaniem jest więc zwożenie ich na dół. Robi to
helikopter, który od czasu do czasu dostarcza również butle z płynnym
gazem służącym do opalania kuchni i oświetlenia. Godzina lotu helikoptera
kosztuje 300 dolarów, więc należy starać się, aby kursował jak
najrzadziej. Logiczne i zrozumiałe. Podobny system kanalizacji sanitarnej,
wspomagany transportem powietrznym pojemników z nieczystościami, zastosowano
we wszystkich ośmiu schroniskach Appalachian Mountain Club (AMC) odległych od
siebie o jeden dzień wędrówki. Blisko 30 000 rzesza członków AMC utrzymuje
wyznakowany przed wielu dziesiątkami lat szlak w idealnym porządku.
Appalachian Mountain Club powstał w 1876 roku. Jego nakładem ukazuje się
najstarsze w Ameryce czasopismo poświęcone górom — Appalachia. Stale
korygowany przewodnik doczekał się już dwudziestego któregoś wydania.
Wysoko w górach, prawie na granicy lasów, AMC ustawiło też szereg prostych
drewnianych schronów. W większości z nich nocleg jest bezpłatny. Musisz
tylko przynieść ze sobą śpiwór i niezbędny zapas żywności oraz wpisać
się na listę korzystających i… nie mieć za złe bobrom z najbliższego
jeziora, jeśli pracowitym pluskiem gałęzi drzew taszczonych na budowę
podwodnych siedzib nie pozwolą przez większą część nocy zmrużyć ci oka.
Przysadzista ni to szopa, ni to wiata z drewnianych bali, bez drzwi i okien.
Czysto zamiecione deski podłogi muszą wystarczyć za materac. Wrażenie nieco
psuje falista ocynkowana blacha, jaką pokryto dach schronu. Oszczędność czy
zabezpieczenie przed pożarem? Chyba jedno i drugie. Na zewnątrz, w odległości
zaledwie paru metrów, krąg z kamieni, gorący popiół wskazuje, że ktoś
niedawno palił tu ogień. Innych śladów pobytu człowieka brak.
Wszystkie, dosłownie wszystkie resztki jedzenia, zużyte opakowania, każdy
zabiera ze sobą, mając do tego celu parą specjalnie przygotowanych różnej
wielkości plastykowych toreb. Autorzy różnych folderów i przewodników
przypominają, że stanowić one powinny podstawowe wyposażenie wybierających
się w góry. „Plastic trashbags" są wymieniane jako rzeczy absolutnie
niezbędne zaraz po „food", „guidebook", „map and compass".
Wielki Szlak Appalachów ciągnie się głównym grzbietem na
przestrzeni blisko 200 mil od stanu Maine do stanu Karolina. Spotkać można na
nim młode zakochane pary, starsze w dawno emerytalnym wieku panie, samotnych
hippisów i małżeństwa z nieletnimi dziećmi, ale bardzo trudno znaleźć choć
jedną puszkę po konserwach. Rygorystycznie też przestrzegana jest zasada nie
rozbijania biwaku powyżej linii drzew i co najmniej 200 stóp (około 65
metrów) od szlaku i tyleż samo od najbliższego strumienia. Nie do pomyślenia
jest mycie brudnych naczyń przy użyciu detergentów w górskich rzekach czy
jeziorach. Ochrona przyrody, zapobieganie bezmyślnemu niszczeniu naturalnego środowiska
człowieka dla mieszkańców jednego z najbardziej uprzemysłowionych państw świata
nie jest pustym frazesem.
Droga ze schronu nad jeziorem Kingsmana na grzbiet o tej samej nazwie nie
zajmuje więcej niż pół godziny. Intensywnie pachnie żywica spływająca z karłowatych świerków, tworzących trudny do przebycia gąszcz. Białoszara,
szorstka w dotyku granitowa skała prześwieca tu i ówdzie. Na wierzchołkach ułożone
ręką ludzką kopczyki kamieni i wspaniała, rozległa panorama. Bezludzie. Na północy
majaczące na skraju mgieł i obłoków zbocza, a nad nimi szczyty. To dolina rzeki świętego Wawrzyńca, a dalej już Kanada. Na południowym
wschodzie, przy dobrej widoczności, można dostrzec lśniącą taflę wielkiego
jeziora Winnipesaukee i dalej, bardzo daleko, Ocean Atlantycki. Wielki Szlak
Appalachów stromą kamienną rynną schodzi w dół do niedużego jeziora o podmokłych, bagiennych brzegach. Równo ogryzione kłody drzew świadczą wyraźnie o tym, kto w nim zamieszkuje. Dalej znów wspinaczka, a potem zejście wzdłuż
skaczącego po omszałych zielonych skałach strumienia. Dzień pobytu w górach
znanych z młodzieńczych lektur, po których błądzą duchy czerwonoskórych
wojowników, a które na zawsze
zachowasz w pamięci.
Albany Argus" i jej wieczorna edycja „Albany Evening Journal" były szanującymi
się gazetami. Obie wydawane w stolicy
stanu Nowy Jork, reprezentowały niejako oficjalne stanowisko władz. Informowały o najważniejszych wydarzeniach w kraju, zamieszczały przemówienia wygłaszane
na posiedzeniach Kongresu, depesze z Europy no i oczywiście całą masę
wiadomości przydatnych dla ludzi businessu. Cała pierwsza strona z 30 listopada 1838 roku jest zajęta ogłoszeniami reklamowymi („Profilaktyczne
bibułki Cullensa", „Gwoździe, żelazo, stal, łopaty i siekiery Domu
Handlowego F.R. Bachusa", „Papier kolorowy i atrament", „Patentowe buty i trzewiki z korkową wkładką", „Węgiel w najlepszym gatunku", „Tanie
czapki i kapelusze". Pewna pani informuje też damy z Albany i okolic, że
ostatnio otrzymała najmodniejsze stroje, „prosto z Paryża". Siedem kolumn petitem. Ogłoszenia
na pierwszej stronie były drogie. We wnętrzu numeru mamy informacje o pierwszym
wejściu damy na Mont Blanc. Czterdziestoletnia alpinistka nazywała się
Henrietta d'Angevolle, a towarzyszył jej Pan Karol Hoppen, polski gentleman.
Sąsiednie kolumny wypełnia natomiast szczegółowa
relacja o wydarzeniach na kanadyjskiej granicy Potyczka pomiędzy
Patriotami a Rojalistami pod Prescott.
Patriotami dowodził pewien Polak. Zdobył uznanie
korespondenta za próbę zdobycia pogranicznego Fortu Wellington nocnym atakiem
na bagnety. Niestety, amerykańscy wolontariusze to nie wiarusy spod
Olszynki Grochowskiej. Woleli wymianę strzałów.
Uniemożliwiło to wykorzystanie elementu zaskoczenia. W następnych
numerach, gazeta obszernie informuje o przebiegu bitwy pod znajdującym się na
przedpolu Prescott wiatrakiem, stratach obu stron, prowadzonych w tym samym
czasie walkach na terenie Dolnej Kanady. Stanowisko władz amerykańskich
wobec wydarzeń jakie się rozgrywały na północnej granicy
było jednoznaczne. Podjęta przez nie akcja uniemożliwiła udzielenie oblężonym
na przyczółku na drugim brzegu rzeki Św. Wawrzyńca jakiejkolwiek pomocy.
Terminy używane w publikowanych z blisko
tygodniowym opóźnieniem korespondencjach z Ogdensburga, ulegają ewolucji. Określenia takie, jak Patrioci,
Bojownicy Wolności zastąpione zostały innymi, o znaczeniu pejoratywnym. Władze brytyjskie królewskiej kolonii i republikańskich Stanów
Zjednoczonych przemawiały tym
samym językiem. 13 grudnia 1838 roku amerykański czytelnik dowiaduje się, że
miał miejsce: „sąd wojenny nad uwięzionymi piratami". Sprawozdawca
odnotował nazwiska zespołu sędziowskiego, świadków, treść zadawanych pytań,
odpowiedzi oskarżonych.. Najwięcej miejsca zajęła relacja o przesłuchaniu
dowódcy piratów. Szokującym dla żurnalisty był fakt, że Polak Nils
Szoltevcki Von Shoultz, upewniwszy się czy wypowiedziane przez niego słowa
zostaną przekazane Jego Ekscelencji Gubernatorowi zakomunikował Sądowi że...
czuje się winny i nie prosi o łaskę. Przypieczętował tym swój los. Z zeznań
świadków i złożonego oświadczenia wynikało, że zgodził się przyjąć
stanowisko komendanta oddziału, który dokonał inwazji na stronę kanadyjską
dopiero po usilnych naleganiach i dezercji tchórzliwego „generał-majora"
Birge’a. Wierzył, że niosą wolność uciemiężonym mieszkańcom brytyjskiej
kolonii, oraz że dezerterujący żołnierze sił regularnych armii Jej Królewskiej Mości, przyłączą
się do nich jak tylko wylądują na kanadyjskiej stronie. Pomocy nie otrzymał.
Możliwości powrotu nie mieli jego podkomendni. Postanowił ich nie opuszczać.
Dlatego podjął decyzję umocnienia zajętego przyczółka. I bronił go tak długo,
jak tylko było to możliwe. Na zakończenie przesłuchania stwierdził z dumą,
że pomiędzy miastami Kingston i Quebekiem pozycja, jaką zajmowali, nie miała
sobie równej.
1 2 3 Dalej..
« (Published: 02-06-2007 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Biographical note Number of texts in service: 49 Show other texts of this author Newest author's article: Kaukaz w płomieniach | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5392 |
|