|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Reading room » Publishing novelties
Dlaczego trzeba bać się Michela Onfraya? [1] Author of this text: Paweł Koperski
Rozważania po lekturze „Traktatu ateologicznego"
Rzadko trafić można na książkę, której przedmowa jest jej częścią najlepszą — być może z chwalebnym wyjątkiem niektórych dzieł Stanisława Lema, złożonych z samych przedmów do książek istniejących tylko hipotetycznie. Kto chce zetknąć się z taką sytuacją, tego namawiam do lektury świeżo wydanego „Traktatu ateologicznego" Michela Onfraya, dzieła głośnego i kontrowersyjnego. Według przedmówcy, Mateusza Kwaterko, to książka dla każdego: dla ateusza (by pielęgnować niewiarę), dla dewota (by się gorszył), dla teologa (by szydził), dla kleru (by wyklinał), wreszcie dla nastolatków, ekumenistów, fanatyków i wielu innych kategorii czytelników w celach rozmaitych. To wszystko prawda i do tego bardzo zgrabnie podana przez przedmówcę. Należałoby jeszcze tylko dodać, że to także książka do frustracji dla miłośników i wyrobników nauk ścisłych i przyrodniczych. Ich umysły bowiem, przyzwyczajone do dyscypliny pojęciowej i analitycznej argumentacji łatwo dostrzegą mętlik umysłowy i chaos w przelewaniu myśli na papier u gardzącego twardą "science" Autora. Książkę, której lekturze postanowiłem niedawno poświęcić dwa dni a dwa następne na napisanie tej oto napastliwej recenzji pozwolę sobie porównać, posługując się dość śmiałą przerzutnią, do kobiety-wampa czyli, jak mówią femme-fatale. Tak jak ona fascynuje i nie pozwala się od siebie oderwać a równocześnie swą ofiarę (w tym przypadku czytelnika) odrzuca, irytuje a wreszcie doprowadza do furii. Jeśli chodzi o to pierwsze, to „Traktat…" fascynuje odwagą i radykalizmem, przy czym krytyka monoteizmów w wykonaniu Autora jest tyleż bezkompromisowa, co oparta na faktach i, w niektórych przypadkach, wręcz błyskotliwa. Jako czytelnik w pełni podzielający większość jego poglądów na religię, nie mogę oprzeć się podziwowi dla zręczności i aktualności niektórych zdań, np. tego fragmentu:
„.. Zrównując wszystkie religie i ich krytykę, (...) firmujemy w istocie relatywizm: dekretujemy równość myślenia magicznego i myśli racjonalnej, bajki i mitu oraz rzeczowej argumentacji…". Albo: „Nadzieja na życie w zaświatach, wiara w nieziemskie rozkosze utrwalają rozpacz tu i teraz".
Rozliczne wątki dzieła, jak choćby historia początków chrześcijaństwa a właściwie „paulizmu" i jego losy we wczesnym średniowieczu oraz w czasach współcześniejszych przedstawione są tu skrótowo, ale żywo i sugestywnie, choć właściwie nie są niczym odkrywczym dla czytelnika chociażby Karlheinza Deschnera. Poza tym ostatnim nie znam w polskojęzycznej literaturze tak sugestywnego i uczciwego jak w „Traktacie…" przedstawienia spustoszeń w europejskiej, śródziemnomorskiej, pogańskiej kulturze greckiej ze strony rozzuchwalonych chrześcijan. Na szczególne uznanie zasługuje rozdział o tzw. islamskiej rewolucji w Iranie — wcale nie jest nadużyciem nazywanie formy sprawowania władzy w większości państw islamskich faszyzmem, analogie z faszyzmem europejskim są naprawdę przekonujące. Jeśli chodzi o współczesne europejskie podwórko Autor szczególnie nie oszczędza „religijnych ateistów", uzasadniających istnienie religii w życiu swoim i innych mimo braku wiary w sposób pokrętny i z pogardliwą dla bliźnich hipokryzją. Gdyby cały „Traktat…" tak wyglądał, to byłaby to z pewnością pozycja mądra, cenna i pożyteczna. Tak niewiele jest przecież w księgarniach współczesnych książek przedstawiających deklarowany ateizm jako ideę żywą i atrakcyjną.
Dlaczego więc ta książka odrzuca i frustruje? Dlaczego Michela Onfraya bać się powinien każdy myślący, zarówno ateista jak i deista czy teista a także ten maluczki, co w ogóle nie rozumie tych pojęć i w ogóle nie czyta książek? Dlaczego piszący te słowa boi się wizji Michela Onfraya? Dlaczego uważa, że niektóre tezy jego traktatu są prostackie, błędne i szkodliwe? O, przyczyn jest wiele i należy przedstawić je systematycznie.
Przede wszystkim, Autor traktatu to filozof-humanista, który nie zna i boi się nowoczesnych nauk ścisłych a w każdym razie sprawia takie wrażenie. Może to dla niego część skażonego religijnością, obowiązującego dotychczas „naukowego paradygmatu", co by to nie znaczyło? Być może są dla niego za trudne a może nimi gardzi, w każdym razie nazwisk Darwina, Wilsona, Pinkera czy Dawkinsa ani ich argumentacji w książce traktującej, jakby nie było, o racjonalnym podejściu do wierzeń religijnych nie znajdziemy zbyt wiele, a jeśli (jak Darwina) to tylko, aby pokazać przykładową historyczną niechęć Kościoła do nauki lub (jak Dawkinsa), aby pokazać, że zna się takie słynne nazwisko. Zwłaszcza takie modne nowinki jak: ewolucjonizm, psychologia i psychiatria ewolucyjna, antropologia ewolucyjna, socjobiologia, neurobiologia, najważniejsze współczesne oręża w walce z fundamentalizmem religijnym o racjonalną wizję świata, to byty u Michela Onfraya nieistniejące. Stąd biorą się liczne u niego komunały, uproszczenia, archaizmy i zwykłe bzdury. W książce roi się za to od odwołań do Siegmunda Freuda, przedstawianego jako alfa i omega racjonalnego poznania ludzkiego umysłu. Z kart książki co i rusz straszą Foucaultowie, Deleuze’owie i inni złotouści dekonstruktorzy, mącący w krynicy ludzkiego poznania (kłaniają się Sokal i Brickmont, 2004). Poza ich mądrościami jako argumenty we współczesnej dyskusji służą wyłącznie słowa ludzi niewątpliwie bardzo mądrych, ale żyjących w czasach, gdy współczesna nauka nie istniała a o budowie i działaniu wszechświata wykształcona część ludzkości miała nieporównanie mniejsze pojęcie. Autor chyba rzeczywiście wierzy, że do poznania rzeczywistości wystarcza żonglerka zestawem myśli sprzed wieków i nieostrych pojęć, traktowanych jako cytowana przez niego Foucaultowska „skrzynka z narzędziami" (str. 29). I dosmaczone to wszystko, kompletnie niestrawnymi dla współczesnego genetyka, fizyka czy informatyka Nietzscheizmami i psychoanalizą. Świat i jego problemy to nie literatura! Jeśli to mają być teoretyczne fundamenty postulowanego nowego, po-religijnego, racjonalnego społecznego świata to ja zębami i pazurami trzymać się będę tego obecnego, choćby i bardzo niedoskonałego. Czego i Państwu życzę.
Ktoś obeznany z podstawami metodologii nauk ścisłych wie, że związki korelacyjne nie muszą mieć nic wspólnego z zależnością przyczynowo-skutkową — M.O. jednak zdaje się uparcie twierdzić, że jeśli coś powstało w kulturze zdominowanej przez monoteizm to jest złe ex definitio, jako skażone monoteizmem. Koronny, wałkowany przez Autora przykład jest taki (np. s. 185) — w kulturze judeochrześcijańskiej wybuchały krwawe wojny pochłaniające miliony ofiar, w innych religiach najwyżej tysiące — a więc monoteizm jest bardziej zbrodniczy od innych religii. W chrześcijańskiej i islamskiej kulturze praktykowano niewolnictwo na skalę milionów ludzkich istnień — w innych kulturach w znacznie mniejszej skali — a więc monoteizm jest bardziej zbrodniczy. A to przecież klasyczny przykład korelacji między dwiema zmiennymi, wynikającej z ich związku przyczynowego z trzecią zmienną, nie rozważaną przez Autora — opisującą poziom rozwoju cywilizacyjnego i technicznego. Maorysi, Aztekowie, Persowie i Zulusi byli równie krwawi i wojowniczy jak Arabowie i Europejczycy, ale żyli w wielokrotnie mniejszym zagęszczeniu, nie wymyślili tak skutecznej broni ani nie stosowali przemysłu na wojnie (strzelb, zarazków i maszyn Jareda Diamonda). Taki czy inny, konkretny zbiór religijnych dogmatów, w każdym przypadku równie irracjonalnych, nie ma tu nic do rzeczy. Czasem w tekście widzimy zmianę rozumowania i mamy do czynienia z odwrotnym, choć równie błędnym postawieniem problemu (jak wiadomo, w rozważaniu zależności korelacyjnej nie wyróżniamy zmiennej zależnej ani niezależnej). Porównajmy bowiem treść podrozdziałów Pochwała niewolnictwa oraz Bóg, cesarz i spółka, w zasadzie opisujących zamierzchłą historię. Autor zdaje się podawać w wątpliwość sensowność np. przestrzegania prawa i płacenia podatków, przestrzegania skromności i powściągliwości, ponieważ są one pochwalane przez religie monoteistyczne, które, jak zostało wykazane, są złe i irracjonalne. W państwach monoteistycznych powstały silne armie — ciach! każda armia i każda wojna w państwie zdominowanym przez monoteizm są złe (Faszyzm lisa i faszyzm lwa) — od Konstantyna przez Hitlera po współczesne Stany Zjednoczone. Per analogiam — monoteizmy zwalczają wolność seksualną, prostytucję, homoseksualizm i narkotyki (np. opis ideologii islamu na str. 212) i w ogóle libertynizm — ergo, dla nas, racjonalistów źródłem natchnienia do obrony powinni być hedoniści, cynicy i piewcy rozkoszy (str. 218). Ciekawe, ale doprowadzając ten sposób rozumowania do absurdu, muzyka Jana Sebastiana Bacha stworzona w religijnym natchnieniu, dla Boga, albo twórczość mojego ulubionego Neala Morsa powstała pod wpływem objawienia i nawrócenia na ortodoksyjne, protestanckie chrześcijaństwo to rzeczy złe i podejrzane! Tak, Michel Onfray to właśnie ten człowiek, który chce stanąć w awangardzie i wzywać ludzi gromkim głosem do racjonalizmu!
Gdyby M.O. uważnie czytał choćby popularno-naukowe, współczesne książki (chociażby Jareda Diamonda i Davida Landesa) to nie napisałby kilku komicznych wręcz passusów (m.in. Forma i treść etyki, Czarne oko monoteizmu, Twór poronionego płodu) przedstawiających autorytarnie tezy, że: rodzina, chciwość, bogacenie się, wierność, monogamia, wojna ludobójcza, asceza, ksenofobia, nierówność ekonomiczna i nierówność ról społecznych płci to twory religii monoteistycznych i ich główna obsesja . Liczba pozycji literatury przedstawiających niezbicie, że jest inaczej jest ogromna! Te zjawiska to przecież wszystko wytwory naszego biologicznego dziedzictwa i wczesnoludzkiego sposobu życia i rozmnażania się w pierwotnych społeczeństwach. Wojna, przemoc i nierówność to rzecz ludzka a nie religijna. Jakoś umknęło uwagi Autora, że skromność, wierność małżeńska i powściągliwość seksualna to normy moralne w kulturach opartych na hinduizmie, buddyzmie i wśród Indian prerii a także w para-religijnym chińskim konfucjanizmie.
Autor z uporem pisze o monoteizmach i ich wpływie na cywilizację, lekceważąc fundamentalne różnice w skutkach jakie przyniosła w pewnych regionach geograficznych dominacja chrześcijaństwa i judaizmu z jednej strony a islamu z drugiej. Pogańskie cywilizacje starożytne w regionie śródziemnomorskim były przecież znacznie bardziej podobne do siebie niż dzisiejszy świat islamu do współczesnej chrześcijańskiej Europy czy współczesnego Izraela (opisywał to chociażby Huntington, można się nie zgadzać z jego koncepcjami ale faktów nie sposób ignorować). Autor kompletnie przemilcza kłopotliwe dla siebie fakty, że to chrześcijańscy europejczycy i Żydzi stworzyli współczesną naukę, demokrację, prawa człowieka i sztukę a równie, a w istocie znacznie bardziej monoteistyczni muzułmanie, czerpiący z tych samych wzorców nie stworzyli nic poza Koranem i komentarzami do niego (tak zwane naukowe zdobycze islamu w średniowieczu zostały przejęte przez nich z Indii i Persji. Czy naprawdę, jak chce Autor, równie destrukcyjne dla cywilizacji skutki niosą wszystkie trzy monoteizmy? Kuriozalne są fragmenty o moralnej równocenności dwóch zbrodniczych, faszystowskich światów — współczesnego zachodniego judeochrześcijaństwa i współczesnego islamu (str. 213), co źle świadczy nie tyle o poglądach Autora, co raczej o równowadze neurochemicznej jego mózgu — aż chciałoby się namówić go na eksperymentalną próbę wygłoszenia tych twierdzeń raz na odczycie w Paryżu lub Nowym Jorku a drugi raz w Teheranie lub Islamabadzie i porównanie skutków.
1 2 Dalej..
« Publishing novelties (Published: 14-10-2008 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 6133 |
|