|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Outlook on life O duchowości ponad bogami [2] Author of this text: Elżbieta Binswanger-Stefańska
Jednak gdy wyrostek-Leopold przestał odmawiać rytualne modlitwy, bo go nudziły, ojciec zaserwował mu lanie życia. Nie zawróciło to jednak krnąbrnego chłopca na drogę wiary: "Jako dziecko wyobrażałem sobie Pana Boga jako olbrzymiego Żyda z dużą srebrną brodą, który patrzy na wszystko zza chmur. Ale gdy ten naiwny i dziecięcy obraz zniknął, nic nie zajęło jego miejsca." Tak właśnie wyrasta się z wiary. I indywidualnie, i jako społeczeństwo. Stopniowo. Najpierw pewne powierzchowne nakazy stają się nieistotne (peruka, chałat...), a zamanifestowanie tego może dać przyjemne poczucie bycia na czasie. Potem rewiduje się również te poważniejsze wymogi religii, bo zaczyna się dostrzegać ich absurdy. I tak ja w wieku 15 lat zagoniona przez siostry urszulanki poszłam do mojej ostatniej świętej spowiedzi w życiu i — z premedytacją — zamarkowałam spowiadanie się, bo już wtedy uznałam to za nienormalne, żebym ja, dorastająca dziewczyna, miała szeptać jakiemuś obcemu facetowi do ucha, jakie myśli mi chodzą po głowie. Bo że chodziły, to jasne. Od tego jednak miałam światłą mamę żeby z nią sobie rozmawiać na te tematy, jak chciałam, ale z jakimś nieznanym mi mężczyzną, usta-ucho? W leksykonie zagrożeń duchowych czytam wprawdzie, że "bardzo trudno jest określić zakres i wielkość nadużyć seksualnych, do których dochodzi w sektach i nowych ruchach religijnych", więc niby Kościoła to nie dotyczy, coś mi jednak już wtedy mówiło, że i Kościół nie jest wolny od takich nadużyć, jako że niejeden spowiednik dziwnie natarczywie drążył temat "nieczystych myśli". Inna sprawa, do jakich nadużyć Kościół zdolny jest naprawdę, do głowy by mi nawet nie przyszło, autorowi listy zagrożeń duchowych widocznie też nie, bo o tym ani mrumru (dziś uważam, że już wydobywanie z zawstydzonych dzieci ich najskrytszych myśli przez księży-celibatników jest wysoce niemoralne i szkodliwe dla młodej psychiki).
Co ciekawe, autor leksykonu nie zauważył też, mimo ostrzeżeń przed widmem ateizmu, że światopogląd ten rozwija się nader dynamicznie i że ma takich światowych apologetów jak Richard Dawkins, Michel Onfray, Daniel C. Dennett i in. z nurtu tzw. neoateizmu. Nie spostrzegł, że neoateiści wydobyli z mroku niepamięci wielkich prekursorów myśli ateistycznej, portugalskiego jezuitę Cristovao Ferreirę z XVII wieku i francuskiego proboszcza Jean Mesliera z przełomu XVII i XVIII wieku i nie przestrzega przed nimi. Nie uświadczysz ich na indeksie nazwisk. Dowodzi to tylko tego, że Kościół nawet w swojej własnej sprawie nie aktualizuje swojej wiedzy. Cóż, jeszcze trochę i ocknie się z ręką w nocniku.
Tym bardziej przyjrzyjmy się my owym zapomnianym sługom Kościoła. Cristovao Ferreira i Jean Meslier, zakonnik i ksiądz. Obaj znali się na rzeczy jak mało kto. Obaj zanegowali prawdy Kościoła. Ktoś zapyta dlaczego na niezliczone rzesze księży i zakonników tylko oni dwaj? Bo rozwinęli się duchowo ponad przeciętność i mieli odwagę zobaczyć zastaną rzeczywistość taką jaka jest a nie jak im kazano. Ferreira na 30 stronach swojego "Szalbierstwa ujawnionego" podsumował całe nasze chrześcijaństwo jak następuje: "Bóg nie stworzył świata; zresztą świat nie został stworzony; dusza jest śmiertelna; nie ma raju, piekła ani predestynacji; martwe niemowlęta są wolne od grzechu pierworodnego, skądinąd nieistniejącego; chrześcijaństwo to czczy wymysł; odpusty, ekskomunika, posty, dziewictwo Maryi, trzej królowie, wszystko to brednie; zmartwychwstanie jest skandalicznym, absurdalnym, grubymi nićmi szytym oszustwem; sakramenty i spowiedź to niedorzeczność; eucharystia, zwykła metafora; sąd ostateczny — niebywała aberracja…" (wg Onfraya).
Zaś skromny wiejski proboszcz Jean Meslier przez całe swoje życie sumiennie wypełniając obowiązki duszpasterza (wiedział, że tylko w ten sposób może pomagać wiernym swojej gminy nie narażając ich i siebie na represje ze strony panujących panów i wspierających ich władz kościelnych) formułował równocześnie radykalną krytykę wiary chrześcijańskiej. W opublikowanym pośmiertnie "Testamencie" zajął wobec panujących tego świata, panów świeckich i duchownych, jednoznaczne stanowisko, oskarżył ich o wyzyskiwanie najbiedniejszych przy pomocy najperfidniejszego z instrumentów, wiary. Wiary we wszechmogącego Boga, zaświaty, kary, winy i czcze obietnice pośmiertnych nagród. Skrytykował chrześcijańskie cierpiętnictwo i podwójną moralność… Filozofowie Oświecenia brali go sobie za przykład. I słusznie, był ponad wiarę w Boga.
Niespełna trzy wieki później, w roku 1982, niemiecko-argentyńska pisarka-eseistka Esther Vilar w reakcji na medialną popularność polskiego papieża napisała niewielką rozprawkę o rewolucyjnej treści, "Mowę intronizacyjną amerykańskiej papieżycy". Szczęśliwie mogłam ją sobie przeczytać w oryginale zaraz po ukazaniu się i — jako sztukę teatralną — zobaczyć światową premierę na deskach teatru zuryskiego w 1984 roku. Do Polski trafiła z prawie dwudziestoletnim poślizgiem. Papieżycę zagrała Joanna Trzepiecińska, widziałam i tę inscenizację. Ale, co zastanawiające, krytyki polskie i niepolskie różniły się między sobą zasadniczo. W Polsce pisano, że sztuka jest pozornie obrazoburcza, bo tak naprawdę autorka martwi się o przyszłość Kościoła Katolickiego… Czyżby? Spójrzmy.
Oto próbka tekstu (w moim tłumaczeniu): "Wyobraźmy sobie, że faktycznie żył w tamtych czasach pewien młody mężczyzna, który wszystko to (całe zło tego świata) chciał zmienić. Mężczyzna, który nie Boga ponad wszystko, ale ludzi sobie ukochał, i chciał im pomóc raz na zawsze żyć ze sobą w pokoju. Czy człowiek ten, jeśli chciał osiągnąć swój cel, nie powinien był robić dokładnie tego, co zdaje wam się tak bardzo nie do pomyślenia? /.../ Dużo rozmyślałam o tym waszym Chrystusie. I dochodzę do wniosku, że musiał być ateistą albo przynajmniej agnostykiem. Nikt inny nie ośmieliłby się podawać za syna bożego — za bardzo by się bał zemsty Boga".
Tekst jest obrazoburczy! Taki właśnie ma być! Esther Vilar sięgając po prowokację pokazuje prawdziwy mechanizm wiary. I proszę, nie o Boga, nie o ducha, nie o duchowość w Bogu tu chodzi, a o jasne, proste i niezmienne wytyczne podane w odpowiednio spektakularnej formie. Mówiąc językiem współczesnym: chodzi o show. Oraz o zwolnienie ludzi z ciężaru odpowiedzialności za własne życie po to, by można było nimi łatwiej rządzić, ale też by odciążyć ich od zbyt ciężkiej do udźwignięcia wolności. W razie gdyby ktoś chciał mi zarzucić, że to ja przeinterpretowuję, dodam, że poznałam autorkę "Amerykańskiej papieżycy" osobiście i że potwierdziła moją interpretację. Zresztą inna interpretacja pozbawiłaby tekst jego prawdziwego przesłania a więc sensu.
Fikcyjna papież Joanna II z niedalekiej przyszłości jest papieżem głęboko niewierzącym. Stoi ponad wszelkimi wierzeniami. Rozumie tylko, czego wierni Kościoła oczekują od papieskiej funkcji i dla ich dobra postanawia się poświęcić. L'abbé Meslier właśnie tak postąpił wobec swoich parafian. I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby historia kryła więcej takich "wierzących". Że nie wspomnę o tych, którzy po prostu dla władzy, korzyści materialnych lub innych sobie tylko znanych powodów zostawali lub pozostawali duchownymi. Duchownymi a-teistami, trans-teistami.
Nie wiadomo dokładnie, czy legenda wędrującego po świecie "syna bożego" powstała z kompilacji przekazów z życia kilku osób przemieszanych z wątkami mitów już krążących a potem doprawianych — tak w dobrej jak i w złej wierze — przez kolejnych majsterkujących przy niej dopisywaczy, czy faktycznie ziemia nosiła jakiegoś jednego człowieka, który stał się zalążkiem legendy. A może jest to czysta fikcja i nie kryje się za nią żaden żywy człowiek? Może na przykład wędrujący do Damaszku mężczyzna o imieniu Szaweł vel Paweł, postać historyczna, nie wiadomo dlaczego wydumał sobie to wszystko? A może wiadomo dlaczego? Olśniło go, że jest to pod wieloma względami bardzo przydatna do różnych ziemskich celów legenda...
Nie wiadomo, bo jak tu dociec?… Po pierwsze przez prawie wszystkie wieki tworzenia się chrześcijaństwa nie było archeologii jako takiej a po drugie gdy wreszcie się dwa wieki temu narodziła, ciągle jeszcze nie do pomyślenia było badanie biblijnych zapisów uchodzących za objawienie boskie, czyli nie podlegające kwestii, metodami naukowymi. I ich weryfikowanie. Po trzecie chrześcijaństwo zaprzągnięte do celów politycznych z prześladowanej początkowo sekty stało się instrumentem władzy i odtąd podlegało prawom, jakie rządzą polityką, a tu, jak wiadomo, trudno rozdzielić, co jest prawdą a co propagandą, nawet jeśli jest to krótki okres czasu, a co dopiero dwa tysiące lat motania i zaciemniania. My przecież po ledwie czterdziestu latach nie jesteśmy w stanie dociec, czy Lech był Bolkiem, czy był wieloma Bolkami, a może jakieś Bolki chcą Lecha wrobić w Bolka… a co dopiero po dwóch tysiącach lat pracowitego gmatwania faktów i przeplatania ich z mitami.
Paradoksalnie więc istnienie Jezusa jest o wiele mniej pewne, niż na przykład Mojżesza, postaci biblijnej, którego życie przypadałoby na XIII wiek przed Chrystusem i raz opisane już się niewiele w swoim (ufantastycznionym) zapisie zmieniało. Załóżmy więc, że żył naprawdę. Był człowiekiem wykształconym, mądrym i władczym, równym faraonom. Jeśli więc chciał dokonać tego, co mu Biblia przypisuje, czyli poprowadzić w miarę karnie kilka tysięcy Żydów z Egiptu do "ziemi obiecanej", to zaprowadzenie "prawa bożego" byłoby bardzo rozsądnym posunięciem. Historia o kamiennych tablicach mogła więc wyglądać faktycznie tak, że Mojżesz wycofał się na (górę) Synaj kuć bez świadków tablice, a jego brat próbował tymczasem ostudzić nastroje niezadowolenia w narodzie. Po czym Mojżesz wrócił z tablicami i opowieściami o spotkaniu Boga. To zdyscyplinowało tłum. Mojżesz nauczył się tej jakże skutecznej taktyki na dworze faraona. Nie tylko, że nie musiał wierzyć w Boga, ale wręcz przeciwnie, sam wiedział najlepiej, że z żadnym Bogiem nie gadał. Parafrazując Esther Vilar powiedziałabym, że Mojżesz "musiał być transteistą albo przynajmniej ateistą".
Duchowość "transteisty", czyli kogoś, kto jest ponad wiarę, czy też poza wiarą w bogów, jest przede wszystkim wolna od mocowania się z bogami. A-teista jeszcze się ustawia w opozycji do Boga, transteiście do niczego to już nie jest potrzebne. Ateista (często jeszcze) neguje święta kościelne, jest antyklerykałem, boi się kościelnych rytuałów, symboli itd. itp. Tymczasem transteista traktuje święta kościelne jako (fajne, barwne, umilające życie) obrządki zgodne z tradycją społeczeństwa, w którym żyje. I tyle. Tylko tyle i aż tyle. Jednym słowem kościelne obrządki są pozostałościami tradycji religijnych, ale nie są równoznaczne z wiarą w Boga. I proszę, coraz więcej jest ludzi, którzy urządzają sobie święta, ale do kościoła już dawno nie chodzą, lub chodzą jeszcze do kościoła, ale już nie wierzą. Bo nie trzeba wierzyć w Światowida, żeby mieć frajdę z puszczania wianków na Wiśle. Nie musi się być wierzącym, żeby brać udział w pochówku w obrządku kościoła katolickiego (lub jakiegoś innego).
1 2 3 Dalej..
« Outlook on life (Published: 08-02-2009 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 6342 |
|