The RationalistSkip to content


We have registered
204.465.286 visits
There are 7364 articles   written by 1065 authors. They could occupy 29017 A4 pages

Search in sites:

Advanced search..

The latest sites..
Digests archive....

 How do you like that?
This rocks!
Well done
I don't mind
This sucks
  

Casted 2992 votes.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"
« Articles and essays  
Czego się uczyć? [1]
Author of this text:

Pojawił się alarmujący komunikat informujący, że wiedza naukowa Polaków znajduje się na nader niskim poziomie. Nie wiedząc, przeciętnie, że w czasach dinozaurów nasi praszczurowie bardziej byli podobni właśnie do tego niesympatycznego gryzonia, niż do któregokolwiek z dziś żyjących naczelnych, o człowiekowatych nie mówiąc, nie wiedząc, jak to jest z elektronami, których dostarcza nam elektrownia lub które możemy sobie kupić niemal na sztuki w opakowaniach firmy „Alkaline", tudzież bez znajomości kogoś spośród noblistów, wleczemy się w intelektualnym ogonie zjednoczonej Europy. Niby każdy rozumie, że ktoś musi pierwszym, a ktoś ostatni, i trudno wymagać, aby 27 państw zajmowało jednocześnie pierwszą i jedyną pozycję, może więc nie powinniśmy z tej racji specjalnie lamentować, jednak fakt, że nasze przodujące uniwersytety, wg szanghajskiego rankingu, znajdują się gdzieś na końcu stawki, specjalnie dumą chyba nie napawa.

Nie ukrywam, w pierwszej chwili obudził się we mnie demon odwetu i wydało mi się sensownym, aby w rewanżu, dając należyty odpór wrogim siłom, któraś z naszych rozlicznych akademii, ewentualnie któryś z uniwersytetów, sporządziła swoją listę rankingową, jednak już po pobieżnym zapoznaniu się z historią powstania tej szanghajskiej listy i międzynarodowymi koneksjami jej twórców, zmieniłem zdanie. Uznałem, że jest to sprawa beznadziejna, bardziej może sprawie zaszkodzić, niż jej pomóc. A już oczyma wyobraźni widziałem listę, na której czołowe miejsca zajmują jedynie słuszne uczelnie, a na nieco dalszych plasują się jakieś tam uniwersytety czy byłe politechniki. Moje lekceważenie wyników tych europejskich i chińskich ocen jeszcze mocniej zmalało w momencie, gdy jeden z uczestników teleturnieju „Jeden z dziesięciu" nie potrafił podać polskiego odpowiednika słowa 'Ewangelia', inny zaś nie znał nazwiska aktualnego prymasa. Sprawa wygląda więc wyjątkowo poważnie i nie polepszył mojego nastroju nawet komunikat, że gliwiccy chirurdzy są gotowi do przeszczepu twarzy, czyli zrobienia czegoś, co niedawno było niewyobrażalnie trudnym, a w naszym kraju wydawać się mogło nawet niewykonalnym.

Jakby mało było jednego zmartwienia, kilka dni temu usłyszałem w radiu, że jakaś ankieta wykazała, iż młodzież po gimnazjach nie orientuje się, w jakim wieku pójdzie na emeryturę, o ile kolejny Sejm nie zmieni obowiązującej ustawy, co oznacza słowo 'bessa' i w jeszcze paru podobnych sprawach wykazuje godną pożałowania ignorancję lub beztroskę. Dla komentującego nie ulegało wątpliwości, podobnie jak i dla mnie, że uczyć należy przede wszystkim ekonomii. Z nieukrywaną satysfakcją odkryłem, że mój pogląd jest także zbieżny z poglądem prof. Krzysztofa Rybińskiego, który sądzi, że najbardziej w całej aferze Amber Gold zawiniły Ministerstwo Edukacji Narodowej i Ministerstwo Pracy, bo ich dziełem jest całkowity analfabetyzm finansowy większości rodaków. Jeszcze bardziej rozsierdziły mnie wypowiedzi zamieszczane w Onecie, związane z akcją 'Oszukani'. Utwierdzają mnie one w przekonaniu, że państwo powinno trzymać się jak najdalej od prób budowania własnych fabryk, co się marzy także niektórym politykom. Wystarczy jeden produkt, do którego wytwarzania i obowiązkowej dystrybucji upoważnione jest jedynie państwo, czyli obowiązujące prawo, za przykład jakości i kosztów państwowych produktów. Przykładami codziennie służą prasa i telewizja.

Ten analfabetyzm ekonomiczny i finansowy nie jest specjalnie nową rzeczą; przypomniałem sobie plan finansowy Kalasantego Fasolnickiego, naiwnego hreczkosieja, z roku 1873, i jego końcowy wynik, o umiejętnościach rachunkowych Izabeli Łęckiej wspominałem już wcześniej. Znane jest też porzekadło o interesie, jaki zrobił niejaki Zabłocki na mydle, choć podobne historie wydarzyły się i w innych krajach. A przecież przesławny ksiądz Benedykt, w swym równie przesławnym dziele, w rozdziale „Ptactwo, które jaką Artem wynalazło?" pisze „Ekonomiki nauczyły sroki, kukułki na zimę przątające Victualia" i już ten zasób wiedzy powinien w zasadzie wystarczyć do życia.

Żarty na bok. W czasach, kiedy byłem zatrudniony w poważnej państwowej instytucji, zauważyłem, że wiele osób, niezależnie od wykształcenia, ma problemy z gospodarowaniem swymi pieniędzmi. Często brakowało im 'do pierwszego', a w przypadku większego wydatku, gorączkowo poszukiwali możliwości zaciągnięcia pożyczki, zwłaszcza, że system sprzedaży ratalnej nie obejmował wszystkiego. Brak pieniędzy jest problemem znanym od dawien dawna, dlatego od równie dawna znany jest system kas zapomogowo-pożyczkowych. Podobnie było i w mojej instytucji, dlatego prawie każdy, natychmiast po przyjęciu do pracy, radosnym wstąpieniu do związku zawodowego i pobraniu ochronnej odzieży, od razu ochoczo zapisywał się do takiej kasy, w której po kilku miesiącach pracy można było otrzymać pożyczkę, najpierw w wysokości miesięcznej pensji, potem większej. Na rzecz kasy, czyli w celu tworzenia odpowiedniej rezerwy finansowej, jej członkom potrącano z pensji pewną kwotę, chyba pół procenta od wynagrodzenia.

Niektórzy, bardziej przemyślni, stosowali taktykę 'pozornego oszczędzania'. Polegała ona na braniu w owej kasie pożyczki, a jej spłata nie była obciążona żadnymi odsetkami, i natychmiastowym wpłaceniu całej kwoty na książeczkę PKO, która dawała kilka procent odsetek. Ta, powszechnie stosowana praktyka, z ekonomicznego punktu widzenia miała sens, ale u źródeł takiego postępowania nie leżała chęć uzyskania dodatkowego, nieopodatkowanego dochodu, a niezdolność do samodzielnego odłożenia najmniejszej bodaj kwoty. Przykład dawany przez starego Mincla z „Lalki" nie miał, jak się okazuje, większej siły oddziaływania, wręcz przeciwnie, własną niegospodarność, prawdziwą lub pozorowaną, niektórzy traktowali niemal jak cnotę. Moje zdziwienie tymi faktami może stanie się zrozumiałe, jeśli powiem, że wywodzę się z poznańskiego, a w rodzinnej wsi skąpstwo jednej z moich licznych ciotek, ongiś było przysłowiowe, dziś jeszcze jest dobrze pamiętane, tak jak rozrzutność dziadka.

Coś z tego chyba pozostało, ponieważ pomyślność, własną lub cudzą, nader często traktujemy, jako coś nieprzyzwoitego, wręcz podejrzanego. Stąd też chyba bierze się nieustanne wieszczenie nadchodzącego kryzysu, niemal pragnienie jego nadejścia, wręcz twierdzenie o jego apokaliptycznym wymiarze i już dokonywanym pustoszeniu kraju, niezupełnie w zgodzie z faktami. Nasuwa mi się przy tym inne spostrzeżenie. Otóż w czasach, gdy dyplom, a więc i wiedzę uniwersytecką czy politechniczną można było zdobyć względnie niskim kosztem, bo mówienie, że była ona 'za darmo', nie jest pełną prawdą, chętnych do jej nabywania było jakby mniej niż dziś, kiedy trzeba za nią sporo zapłacić. Władza nawet usilnie zachęcała osoby klasowo jej miłe do podejmowania tego trudu, ale i tak w którymś momencie stwierdziła, że na wyższych uczelniach mniej jest dzieci robotników i chłopów, niż to było w latach przedwojennych. Z moich obserwacji wynika, że dziś często bardziej chodzi o dyplom niż o wiedzę, ale po jego uzyskaniu wielu uważa, że posiedli także wiedzę, co też nie jest pełną prawdą. Przekonanie, że wraz z wręczeniem dyplomu w cudowny sposób wpływają do głowy nieobecne w niej wcześniej wiadomości, jest dość rozpowszechnione, ale nie zawsze wytrzymuje konfrontację z życiem, a stąd prosta droga do frustracji, depresji i gadania o 'straconym pokoleniu'. Powszechny run na dyplomy, co uważam za właściwe, jest chyba przykładem prawdziwości poglądu, że dobra cenimy, jeśli są one kosztowne, opisanego ponad sto lat temu przez Thorsteina Veblena w Teorii klasy próżniaczej.

Pojedynczy tylko z nas zakładali rachunki oszczędnościowo-rozliczeniowe, które zaczęły rozpowszechniać się chyba w latach 70., ale PKO specjalnie tego 'produktu finansowego', wtedy jeszcze tego określenia nie znaliśmy, nie reklamowała, bo jego prowadzenie przysparzało jej raczej kłopotów. Warunki pracy i ówczesne wyposażenie techniczne naszych banków, to jest historia, która dzisiejszym nastolatkom nie zmieściłaby się w głowach. Kiedy w latach 80. i 90. korzyści z posiadania takiego rachunku stawały się coraz bardziej oczywiste zarówno dla osób indywidualnych jak i dla naszego przedsiębiorstwa, wiele osób postulowało wpłacanie pensji bezpośrednio na konta bankowe, ale równie wielu protestowało przeciwko temu pomysłowi. Byli tak przywiązani do banknotów w portfelach i bilonu w portmonetkach, potem bilonu już nie było, że nie wyobrażali sobie posługiwania się czekami lub kartami płatniczymi. Niektórym to pozostało do dziś, bo nie tak znowu rzadki jest widok emeryta niespokojnie wyglądającego przez okno za listonoszem z emeryturą.

Jeszcze większe protesty wywołała propozycja zmiana sposobu naliczania i wpłacania pensji z comiesięcznego na cotygodniowy, a taka także się pojawiła. Nie pomagały tłumaczenia, że pensja płacona z dołu oznacza de facto kredytowanie zakładu przez okres miesiąca, a w czasach szybkiej inflacji straty z tego tytułu były znaczne. Protesty były tak zdecydowane, że głoszący tę propozycję szybko zamilkli.

Fatalnie przedstawiał się ten aspekt życia także u wielu robotników. Ci najbardziej niezaradni albo nazbyt rozrzutni, raz po raz brali tzw. „chwilówki", czyli dodatkowe zaliczki na poczet pensji. Dla wyjaśnienia: pensja robotników była wypłacana w dwu ratach; pierwszą, tzw. zaliczkę w wysokości do 50% całej płacy, płacono około 25 każdego miesiąca, a resztę, czyli „wyrównanie", 10 następnego miesiąca. Biorący chwilówki mieli więc pensję dzieloną na trzy raty, ale płaca cotygodniowa, czyli pensja miesięczna podzielona na cztery raty, zupełnie nie mieściła się im w głowach. Często dziwiłem się, że są rodziny, w których pracowały dwie, a niekiedy więcej osób, i które zarabiały dwa razy więcej ode mnie, a taka proporcja utrzymywała się przez pierwszych kilka lat pracy, które zawsze cierpią na brak pieniędzy. Tu także wyjaśnienie: po tzw. stażu, czyli półrocznym zwiedzaniu fabryki i zaznajamianiu się z jej poszczególnymi oddziałami, zarabiałem 2200 zł miesięcznie, brutto, czyli tyle ile średnio wykwalifikowany robotnik, bo ci o najwyższym uposażeniu mieli ponad 3300zł, też brutto. Dochodził im jeszcze dodatek za 'wysługę lat', na który ja musiałem czekać piętnaście lat, i mnóstwo różnych innych. System płac był naprawdę skomplikowany, a jego obsługa pracochłonna, dlatego na oddziale liczącym ok. 200 pracowników, trzy panienki, którym przybywało lat wraz z moimi, miały przy nim zajęcie przez okrągły miesiąc wypełniając ręcznie olbrzymie płachty papieru, a potem tnąc pracowicie na paski.

Wszyscy wszystkie swoje problemy zwalaliśmy na niskie zarobki, władza też trzymała się kurczowo tego wyjaśnienia, więc każdy protest, odruch niezadowolenia, a potem strajki, łącznie z tymi najsłynniejszymi, gasiła strumieniem pieniędzy, ściślej, biletami Narodowego Banku Polskiego.


1 2 Dalej..
 See comments (13)..   


« Articles and essays   (Published: 07-10-2012 )

 Send text to e-mail address..   
Print-out version..    PDF    MS Word

Jerzy Neuhoff

 Number of texts in service: 97  Show other texts of this author
 Newest author's article: Paradoks
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.
page 8414 
   Want more? Sign up for free!
[ Cooperation ] [ Advertise ] [ Map of the site ] [ F.A.Q. ] [ Store ] [ Sign up ] [ Contact ]
The Rationalist © Copyright 2000-2018 (English section of Polish Racjonalista.pl)
The Polish Association of Rationalists (PSR)