|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Reading room » Publishing novelties
USA według Baracka Obamy [1] Author of this text: Piotr Napierała
Dziwię
się, że tak niewielkim zainteresowaniem w Polsce cieszą się dzieła liderów
politycznych z zagranicy. Dlatego zainteresowała mnie przetłumaczona na polski
książka Obamy (The Audacity of Hope. Thoughts on Reclaiming the American Dream z 2006 roku, przetłumaczona i wydana przez warszawskie Wyd. Albatros w 2008
jako: Odwaga nadziei. Moja droga życiowa, wartości i ideały polityczne), wówczas senatora Partii Demokratycznej,
której tytuł stanowi nawiązanie do jego mowy programowej wygłoszonej na
konwencji wyborczej Partii Demokratycznej w czerwcu 2004 roku. Książka zrobiła
na mnie na tyle dobre wrażenie, a jej autor zaskoczył mnie na tyle pozytywnie
swym trzeźwym realizmem, niezbyt ostatnio często spotykanym wśród
sentymentalnych polityków USA, że postanowiłem
napisać tą recenzję. Jako liberał szczególnie ciekaw byłem jak dalece
liberałem jest Obama, i byłem pozytywnie zaskoczony. Okazuje się, że wbrew
korwinowym i libertariańskim zawodzeniom, rdzeń amerykańskich Demokratów można,
bez problemu nazwać liberałami pod niemal każdym względem. Opinie, jakie
Obama wygłasza w książce na niemal każdy temat, są bardzo bliskie
liberalnemu credo, no chyba, że ktoś pomyli liberalizm z anarchokapitalizmem,
nierealnym ideałem państwa-minimum, lub wolnorynkowym konserwatyzmem, co
niestety zdarza się często. Obama, choć prawnik, rozumie i szanuje reguły świata
biznesu, ceni innowacyjność i energetyczną samowystarczalność (alternatywne
źródła energii itd.), której to potrzeby nie pojmuje szefostwo GOP (np.
Romney zależny od nafciarzy z Teksasu). Obama rozumie potrzeby pracodawców i specjalistów z klasy średniej, i nie ma w sobie nic z roszczeniowej i populistycznej postawy europejskiego socjaldemokratycznego związkowca typu
Harolda Wilsona. Jednym słowem liberał, i jak prawdziwy amerykański liberał odwołuje się do tych samych wartości,
które przypisywał liberałom Kennedy; odwagi wprowadzania zmień, wiary w postęp, w wolność indywidualizm i odpowiedzialności jednostkowej. Obama przyznaje się,
że wiele pomogła mu jego redaktorka Rachel Klayman, i już to budzi sympatię.
Zacznijmy jednak od
początku. Główną troską Obamy jest to, by zwolennicy różnych opcji
politycznych w USA mogli się porozumieć, używając tych samych słów i podobnie rozumiejąc ich znaczenie (s. 17), czyli przewrócenie jakiegoś
podstawowego konsensusu lat 1776-1800 gdzieś między liberalizmem obyczajowym, i decentralizmem Jeffersona i centralistycznym konserwatyzmem Hamiltona. Obama mówi w sentymentalnym tonie o Danielu Websterze i dawnych krasomówcach senatu, w czasach kiedy, senatorzy przychodzą do Sali Senatu USA właściwie tylko by głosować,
nie słuchając przemówień swych kolegów, lecz spiesząc na spotkania z wyborcami, sponsorami itd., co nie sprzyja porozumieniu, o jakim marzy (s.
26). Obama pisze o współczesnym senacie, jako o miejscu gdzie partia mająca
choćby tylko niewielką przewagę, po trupach przepycha swe ustawy nie zważając
na bezsilny opór mniejszości. Pisze o starszych senatorach, którzy z rozrzewnieniem wspominali czasy, gdy razem z przeciwnikami palili cygara i ustalali kompromis (s. 27), i konfrontuje to z kłamliwymi atakami
wykorzystywanymi zwłaszcza przez Republikanów np. wobec Maxa Clelanda, senatora DP z Georgii, weterana wojennego, którego oskarżyli o… sprzyjanie Al.-Kaidzie
(s. 30). Obama pisze, o pojawiających się przestrogach by DP i RP porzuciły
wzajemne animozje i razem pracowały dla kraju, lecz minimalna przewaga jednej
partii nad drugą temu nie sprzyja. Według Obamy polaryzacja pogłębia się,
daje przykład demokraty z Georgii Zella Millera, członka NRA, który jak wielu
polityków Południa, zraził się do DP i poparł Busha (s. 32). Obama pisze
ciekawie o skrajnie prawicowych autorach typu Ann Coulter czy Seana
Hannity’ego, iż nie traktuje ich tyrad poważnie, lecz jako chwyty mając
poprawić sprzedaż ich książek, jednak denerwuje go nieustanne
wylewani pomyj na obecne USA, jako rzekomego siedliska faszyzmu itd., i jak sam
pisze, odpowiada wtedy wspominając mutiny act i allien act prezydenta Johna
Adamsa, internowanie Amerykanów japońskiego pochodzenia przez rząd
Roosevelta, hitleryzm, czy losy Sołżenicyna i Mandeli (s. 33). Najpoważniejszymi
problemami polityki USA w 2006 roku, były obok bezkompromisowości, zdaniem
Obamy, kryzys systemu edukacji i manichejska wizja polityki zagranicznej (ciągłe
interwencje lub izolacjonizm). Problematyczne są też nierealne obietnice
polityków. Np. Republikanie obiecując narodowi wojnę bez ofiar i obniżenie
podatków bez cięć w sferze usług, sami uniemożliwili sobie sprawne rządzenie
(s. 35), oraz teorie spiskowe radykalnych konserwatystów i wywrotowych liberałów.
Niektórzy politycy starszego pokolenia potrafili i potrafią się przyjaźnić
mimo odmiennej przynależności partyjnej (np. republikanin John Warner i demokrata z Zach. Wirginii, Robert Byrd (1917-2010), lub przyjaźniący się
Alaskańczyk Ted Stevens (RP), który poniósł śmierć w katastrofie lotniczej
na Alasce 9 sierpnia 2010 roku. i Hawajczyk Daniel Inouye (DP), który zmarł w 2012 r.), co wynikało z ich wspólnych drugo wojennych, żołnierskich wspomnień, a potem ze wspólnego poczucia zagrożenia przez ZSRR (s. 37-38). Być może
jednak wynikało to także z innych przyczyn, w końcu senator z Wirginii, John Warner (ur. 1927) nie jest jakimś radykalnym baptystycznym członkiem
GOP, lecz powszechnie szanowanym przez wzgląd na swoje kompetencje i umiarkowane stanowisko, oraz pewien liberalizm (jest m.in. zwolennikiem
ograniczonego prawa do przerywania ciąży, ograniczeń w dostępie do broni
palnej. Jako jeden z nielicznych republikanów w Senacie głosował w roku 1999
za uniewinnieniem prezydenta Billa Clintona z pierwszego z dwóch zarzutów w procesie o impeachment. Ostatnio zwrócił na siebie uwagę, krytykując iracką
politykę prezydenta George’a W. Busha). Również Byrd, jednocześnie baptysta i mason zwany „chodzącą encyklopedią" był znany z niezależności poglądów.
Być może dziś po prostu idealiści wierni samym sobie są na wymarciu. Obama
zauważa, że DP tworzyli w latach 50. I 60. Rozmaici ludzie, jak liberał z Północy
Hubert Humphrey czy konserwatysta z Południa James Eastland, których łączyła
wiara w słuszność socjalnych zdobyczy New Deal, oraz filozofia: „żyj i pozwól żyć innym", która w praktyce prowadziła także do przymykania oka
na kłopoty czarnych na Południu. Podobnie było w GOP, gdzie było miejsce i dla radykalnych konserwatystów z Zachodu jak Barry Goldwater, liberalnych RINOs
ze Wschodu jak Nelson Rockefeller, czy zwolenników Lincolna i Burke’a (s.
38-39). Całość GOP spajały: silniejszy niż w DP antykomunizm (choć Kennedy
im dorównał), oraz poglądy wolnorynkowe. Zdaniem Obamy ta epoka skończyła
się wraz z ruchem o prawa obywatelskie dla czarnych, kiedy to sam Lyndon
Johnson w 1964 roku wiedział, że podpisując ustawę o prawach, oddaje Południe
Republikanom na nie dającą się przewidzieć przyszłość (s. 40). Potem podziały
zaogniła jeszcze wojna w Wietnamie, uświadamiając masom, że rząd nie zawsze
działa słusznie. Nixon próbował podważyć anty-segregacyjne prawa na Południu, a Carter połączyć pro-mniejszościowe elementy programu DP z tradycyjnymi.
Podejście do kultury i kontrkultury stało się mimo to wyznacznikiem przynależności
do obozu liberalnego lub konserwatywnego, a polityka przestała być sprawą
czysto techniczną i stała się
kwestią moralną (s. 41). Obama pisze, że jego mama wychowała go na liberała.
Starała się ona zrozumieć motywy radykalnych działaczy kontrkultury, lecz
pozostała liberalna wg kanonu sprzed 67 roku. Barack dorastał politycznie w czasach tuż przed epoką Reagana i wsiąkł w kontrkulturę (nie ufał np.
nikomu powyżej 30 roku życia). Choć nie lubił kowbojskiej pozy i wyniosłości
Reagana wobec biednych, z czasem docenił jednak zręczność z jaką Reagan
trafił ze swym przesłaniem ładu i porządku do klasy średniej w czasie
stagnacji ekonomicznej, oraz przerysował DP jako partię niebieskich ptaków
oddalonych od prostego ludu (s. 44). Baby boom utrwalił ten obraz dopominając
się od polityków prostoty stylu, stąd członek GOP który popiera aborcje,
nie utrzyma się długo w partii, podobnie jak Demokrata należący do NRA nie
utrzyma się długo w DP. Według Obamy, zasługą Clintona była próba
zerwania z tym manichejskim obrazem, Clinton wiedział, że wolny rynek może
przynieść sprawiedliwość społeczną, a dobrze ukierunkowany i ograniczony
interwencjonizm może wzmocnić
rynek. Pokazywał więc, że może istnieć „trzecia droga" (s. 47). Postępowy,
ale nie dogmatyczny rząd Clintona osiągnął wiele w dziedzinie ekonomii, co
doceniono, ale nie przekuło się to w trwałe poparcie dla DP, tym bardziej, że
największy przyrost demograficzny miał miejsce na południu, a w senacie dwóch
republikańskich posłów z małego Wyoming (niespełna 0,5 mln mieszkańców),
liczy się tak jak dwóch demokratów z wielkiej Kaliforni prawie 34 miliony
mieszkańców). Gingrich, Rove i Norquist próbowali zbudować trwały kadłub
konserwatywny, i atakowali Clintona właśnie dlatego, że ten był zbyt
nieszablonowy jak na demokratę, stąd bezprecedensowa doza pomyj, jaka spadła
na tego prezydenta (s. 48). Clinton
obronił się, ale DP nie wyszła z tych utarczek równie skonsolidowana jak
radykalni konserwatyści, którzy w kampanii 2000 zupełnie zagłuszyli swych
umiarkowanych kolegów (przy okazji Obama dziwi się, że tak się stało, bo uważa,
że umiar i wstrzemięźliwość to typowo konserwatywne cnoty...). Ideologią
rządu Busha, według Obamy nie był konserwatyzm, lecz absolutyzm — absolutne
przekonanie, że rząd ma tylko prowadzić wojny i strzec własności (s. 51),
choć Bush osobiście powoływał się na „współczujący konserwatyzm".
Obama zauważa, że nowi fundamentaliści chrześcijańscy z GOP nie szanują sądów,
kompetencji, prasy, konwencji genewskiej, regulaminu senatu, a właściwie
„niczego, co mogłoby spowolnić marsz ku nowej Jerozolimie", uważa, że w DP też nie brakuje tak skrajnych poglądów, ale ich wyznawcy nie mieli nigdy władzy
Rove’a czy DeLaya. Obama pisze, że zna bardzo niewiele osób pasujących do
karykaturalnego stereotypu liberała, skoro nawet John Kerry jest zwolennikiem
utrzymania militarnej przewagi USA w świecie, większość posłów DP wyznaje
kult Jezusa, a Hilary Clinton podkreśla zalety wolnego rynku. Obama żałuje,
że DP daje się wciągać w manichejskie spory i np. „w odpowiedzi na
integryzm religijny", zrównuje tolerancję z sekularyzmem" (?) zamiast podjąć
dyskusję religijną (s. 54), która by wyrwała religię z łap GOP. Obama
postuluje by dostrzegać złożoność losów Amerykanów; rasistów z Południa,
który zaprzyjaźniają się z czarnymi współpracownikami, feministek, które
opłakują dawną aborcję, chrześcijankę, która opłaciła aborcję swej
nastoletniej córki, i byłego członka Czarnych Panter, który zajął się
rynkiem nieruchomości.
Busha Obama określa
jako sympatycznego człowieka, zdyscyplinowanego, lecz otwartego (s. 59), choć
uważa, że czasem podczas przemówień, staje się dogmatykiem nie znoszącym
sprzeciwu. Obama boleje nad tym, tak samo jak nad tym, że TV pokazuje Amerykanów
jako bardziej skrajnych w poglądach niż są w rzeczywistości. Uważa, że
jego objazd po miasteczkach południowego Illinois dowodzi, iż w rzeczywistości
pastorzy są bardzie tolerancyjni, ubodzy łaskawsi wobec bogatych i krytyczniejsi wobec siebie, a ludzie świeccy bardziej uduchowieni, niż
pokazuje TV (s. 66). Rzadko też można wg Obamy przyporządkować konkretną
osobą pod etykietkę liberała czy konserwatysty. Uważa, że Demokraci popełniają
błąd unikając rozmów o wartościach moralnych, a GOP — robiąc z nich młot
na DP. Obama szuka więc wartości wspólnych ponad podziałami, i uważa, że
taką podstawową amerykańską wartością jest wolność, nie tylko ta
negatywna wynikająca z potrzeby prywatności i godności, ale też ta pozytywna
wolność rozumiana jak w „Poor Richard's Almanach" Benjamina Franklina,
jako swobodę korzystania z różnych okazji (s. 70). Obama uważa Amerykanów
za indywidualistów, odrzucających przeszłość i plemienność, ceniących
patriotyzm i to co lokalne. USA uważa za szczęśliwe ponieważ nie doznały
spazmów rewolucji jak Europa, lecz nawet i w USA patriotyzm, wiara czy
dobroczynność, przeradzały się czasem w ksenofobię, fanatyzm i krępujący
paternalizm (s. 71). Powiem tak, dobrze, że ktoś to zauważa, i że Obamę stać
na krytykę swojego kraju. Problem polega na tym, że konserwatyści i liberałowie
widzą tylko niektóre naruszenia wolności (podsłuch i nadzór nad seksualnością
tak, ale interwencjonizm i kontrola broni — nie — to o konserwatystach, zaś
liberałowie oburzą się na wolność prasy, ale już nie na ciężkie koszty
regulacji prawnych dla drobnych przedsiębiorców). Byłoby dobrze, gdyby obie
strony uznały, że każdy człowiek jest depozytariuszem jakichś godnych
szacunku wartości, i nie dawali się zaślepić ideologią, jak pewien polityk
GOP z senatu stanu Illinois, który potępił w czambuł fundowanie
przedszkolakom śniadań, ponieważ 'zniszczyłoby to ich poczucie samodzielności"
(s. 75). Obama zwraca uwagę na to, że choć ceni wolność mediów nie lubi,
jak podczas oglądania TV z dziećmi na ekranie widzi reklamy leków na
zaburzenie erekcji, zwraca też uwagę na dziwne usprawiedliwienia ideowe częste w polityce, jak np. gigantyczne pensje dla menedżerów, tłumaczone np. na łamach
Wall Street Journal, tym, że niby trzeba czymś przyciągnąć tych
najlepszych, choć nie chciałby ich ograniczać ustawowo. Uważa, ze należy
dawać pieniądze na szkoły, ale też namawiać rodziców, by stymulowali rozwój
pociech. Krótko mówiąc Obama chce prymatu zdrowego rozsądku nad ideologią.
Ubolewa nad cyniczną standaryzacją przebiegu kampanii wyborczej np. „obowiązkowy
postój kandydata przed kościołem czarnej ludności" (s. 80). Chwali
demokratę Paula Simona, swego poprzednika z senatu Illinois, za zdolność
zdobywania głosów ludzi o przeciwnych niż on poglądach, ponieważ wyczuwali
oni jego szczerość i wierność wartościom (s. 82). Ubolewa
też Obama nad częstym stasowaniem obstrukcji w senacie i nad preferowaniem
przez kolejnych prezydentów dogmatyków zamiast umiarkowanych ludzi zdolnych do
konsensusu na stanowiska sędziowskie (s. 99). Obama jest wielbicielem
konstytucji USA opracowanej przez Madisona i przekonania Hamiltona, iż ścieranie
się partii umożliwi bardziej roztropną politykę (s. 105), która to opinia
pochodziła zapewne od Montesquieu, którego pisma ojcowie założyciele znali.
Za sędzią Baeyerem, Obama uważa konstytucję USA za dokument plastyczny,
zmieniający się w ciągu dziejów, którego autorzy nie mogli przecież
wiedzieć co wolność słowa będzie oznaczała w kontekście Internetu (nie do
końca rozumiem, co miałaby oznaczać poza tym co zwykle, że każdy może
powiedzieć wszystko, ale może też być oskarżony o kłamstwo...). Obama
zwraca uwagę, że ojcowie założyciele, od razu po wydaniu konstytucji zaczęli
się spierać o rolę prezydenta w kształtowaniu polityki zagranicznej, o funkcje Sądu Najwyższego w procesie tworzenia prawa itd. A koncepcja Adamsa
polityki bez partii i politykierstwa okazała się przestarzała, jak tylko
dobiegła końca 2. kadencja prezydencka Washingtona (s. 109-112). Konstytucja
USA wg Obamy to sprzeciw wobec wszelkiego absolutyzmu, pochwała zaś rozmowy,
umiaru i kompromisu. Madison chciał by „nikt nie był zmuszany do trzymania
się swoich poglądów, jeśli nie był przekonany o ich słuszności i prawdziwości; wówczas gotów był przyjąć argumenty innych" (s. 113).
Lincoln rozumiał refleksyjny wymiar demokracji i zawierał pewne kompromisy z Południem, by ocalić Unię (s. 116). Przestrzegał przed działaniem tak,
jakbyśmy mieli pewność, że bóg jest po naszej stronie, bo takiej pewności,
nikt mieć nie może.
1 2 Dalej..
« Publishing novelties (Published: 21-03-2013 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 8842 |
|