|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Culture »
Kilka uwag na marginesie poprawności politycznej oraz innych wkurzających rzeczy [2] Author of this text: Joanna Żak-Bucholc
Takie ujęcie odbiega od stanowiska K. Poppera, który uznawał jednak prawdę za naczelną wartość nauki, rozumiejąc ją klasycznie jako adekwatność i
obiektywistycznie (z tym, że ważne jest u niego dążenie do niej; nie jest raz na zawsze dana).
Konsekwencja, która wydaje mi się aktualnie najistotniejsza jest taka: nie ma żadnej istniejącej obiektywnie instancji, która orzekałaby na pewno, że jakaś
(wybrana) prawda jest prawdą absolutną.
Padło powyżej słowo „postęp". Otóż w naukach społecznych kategoria Postępu, w pojęciu ewolucji coraz doskonalszych form ludzkiej kultury został
zdezawuowany, dokładnie jak wszelkie inne metafory Wielkich Narracji. Warto to zapamiętać, bo to jest punkt, do którego wrócę, by się popastwić nad
antynomiami popo. Tymczasem idziemy dalej, przerzucając uwagę na inny fragment „opowieści" współczesnego Zachodu.
Po czwarte — czy płeć jest do odgrywania jak wszelkie inne seryjne tożsamości ?
W pejzażu przemian zachodzących m.in. na uniwersyteckich campusach pojawił się szereg zjawisk społecznych, w tym feminizm II fali, zmieniający postrzeganie
płci jako danej z „natury", ponieważ rzeczona Natura została odesłana do lamusa jako jedna z metafor Wielkich Narracji, a skoro nie natura, biologia, to
co? Ano konstrukt kulturowy. W sposobie patrzenia proponowanym przez nauki społeczne rysuje się oto optyka konstruktywistyczna: w centrum staje już nie
płeć dana (na podstawie takich niekwestionowanych niegdyś „mocy", jak Natura czy Bóg), ale człowiek uwikłany w warunki społeczne. Pojawia się termin
gender. Sam termin (i rozróżnienie na sex i gender) w połowie lat 60. XX w. został użyty po raz pierwszy przez Roberta Stollera, zresztą w kontekście badań
nad transseksualizmem. System sex-gender pozwalał na dekonstrukcję „naturalnego" sposobu traktowania płci, na obnażenie esencjalizmu traktowanego jako coś
niedowodliwego. Ale na tym nie koniec. Praca Judith Butler z końca lat 80. ubiegłego wieku pt. Gender Trouble, o kłopotach (tytułowych) z pojęciem gender
rozpoczęła kolejną małą rewolucję, pozwalając na pojawienie się nowej teorii — queer, w ramach której w ogóle poddano w wątpliwość rzeczywiste istnienie
dychotomicznie pojmowanych „płci", uznając, że jedyne co można stwierdzić, to fakt istnienia całego spectrum „płci" rozciągających się miedzy krańcowymi
biegunami „męskie" i „żeńskie", zaś role płciowe to rodzaj performance — płcie się odgrywa zgodnie z przyjętymi lub kwestionowanymi przez jednostkę
wzorcami kulturowymi. Super! Przypomnijmy sobie pierwszy cytat, owo przechodzenie od do poprzez różne formy „duchowego", kulturowego spędzania czasu, wszak
tutaj mamy ten sam kod przechodzenia od do — tyle że pomiędzy tożsamościami płciowymi[3].
To wszystko pociągnęło za sobą społeczne konsekwencje, owe zmiany zachodzące w łonie nauki akademickiej i nowe spojrzenia na to, czym jest i jak się
rzeczywistość odkrywa lub jak ją konstruuje. Odrzucono dotychczasowe rozumienie różnic płciowych na podstawach wyłącznie biologicznych, ponieważ odrzucono
samą ideę Natury. Siłą rzeczy musiano przyjąć pogląd, że płeć jest konstruowana, „wytwarzana" w procesie enkulturacji. A ponieważ jednocześnie w
przestrzeni publicznej odezwały się głosy rozmaitych środowisk, grup społecznych, mniejszości etnicznych, w murach uczelni pojawiły się przeróżne koncepcje
dotyczące tzw. grup stłumionych, które dotąd były pozbawione własnego głosu, w odróżnieniu od grup hegemonistycznych, „trzymających władzę", w tym władzę
symboliczną — władzę dysponowania naczelnym ideowym przekazem.
Zwierciadło odbijające rzeczywistość uległo rozbiciu na drobne ułamki i odtąd każdy ma własną opowieść o świecie, obiektywność stała się fikcją. Super!
Zatoczyliśmy koło, czas wracać i poznęcać się nad przekazem, który opowiada, że równość kobiet i mężczyzn jest ok., a jednocześnie, że islam (nie wnikając
w jego różnorodność) jest ok. Będzie zatem o logicznych niekonsekwencjach.
Po piąte — dlaczego Natura, Bóg, Historia są be, a Postęp jest ok?
Oto antynomia pierwsza. Skoro postmodernizm i cząstkowe teorie ufundowane na jego gruncie odrzucił samo istnienie Wielkich Narracji, których „bohaterem"
był niegdyś Bóg, Natura, Rozum (w sensie greckiego logosu), itd. — to w takim razie do czego odnoszą się postulaty środowisk forsujących wcielenie w życie
idei genderowych, poprawności politycznej itp.? I w czym może je zakorzenić celem udowodnienia? Otóż w niczym! Zgodnie z własną logiką wewnętrzną wszelkich
teorii skrajnie konstruktywistycznych i skrajnie postmodernistycznych — w NICZYM. Dlaczego zatem jedna „opowieść" z Wielkich Narracji nadal jest w użyciu?
Wszak funkcjonariusze mediów, publicyści głównego nurtu, feministki powiadają, że ci, którzy nie zgadzają się np. na małżeństwa gejów są ciemnogrodem,
wstecznikami, a przecież użycie takich właśnie zwrotów, zgodnie z ich konotacjami logicznie zakłada, że dokonuje się tu odwołania do czegoś przeciwnego.
Niezaprzeczalnie przeciwieństwem wstecznictwa jest — Postęp. Postęp jednak, kochani moi, został jako idea wyrzucony na śmietnik, podobnie jak Prawa
Naturalne etc., (o czym powyżej w cytacie). Jest to zatem logiczna niekonsekwencja.
Oczywiście ową instancją wyższego rzędu mógłby być np. uzus społeczny. Tyle że niegdysiejsze grupy stłumione stały się tymczasem hegemonami w przestrzeni
publicznej, narzucając dyskurs i nie mogą odwołać się do uzusu społecznego, bo przegrałyby z kretesem. Wielomilionowe manifestacje we Francji przeciw
legalizacji związków homoseksualnych tego dowodzą, a to tylko jeden przykład. Innymi słowy — większość (konieczna jako podstawa uzusu) nie akceptuje idei i
praktyk proponowanych przez współczesne grupy dysponentów przekazu symbolicznego (role się odwróciły, niegdyś uciskani dziś są uciskającymi, nihil novi,
nieprawdaż?).
Po drugie. Skoro nie istnieją „byty" dane (Bóg, Natura) oraz prawa obiektywne w nie wpisane (prawa naturalne, prawa historyczne pojmowane po Heglowsku,
ewolucja jako konieczność oraz postęp w sensie linearnym), to jak mogą istnieć jakiekolwiek inne absolutne instancje wyższe, które orzekałyby o sensowności
i prawdziwości jakiejś teorii? Innymi słowy, co zostaje konsekwentnemu konstruktywiście jako instancja pozwalająca orzec, że jego teoria jest prawdziwsza
od innej? Jak można udowodnić na gruncie skrajnych teorii, że głoszone przez jakąś opcję tezy są bardziej godne uwagi (i grantów) niż inne? Ano — NIE
MOŻNA. Skrajne stanowiska pozbawione są — znowu na podstawie swoich własnych przeświadczeń — takiej mocy. Nie ma innego wyjścia — musi się uznać
równorzędność dyskursów. Konsekwentny konstruktywista może powiedzieć do swego adwersarza tylko tyle: „ja twierdzę, że nie ma faktycznie istniejących w
świecie praw naturalnych, ty twierdzisz, że są, nie ma jednak sposobu, by udowodnić, że któryś z nas ma rację, ponieważ nie ma żadnej wyższej instancji, na
którą można by się powołać w celu rozstrzygnięcia sporu, a zasada wewnętrznej niesprzeczności ma zastosowanie i w moim, i twoim stanowisku". Koniec.
Kropka. Nic innego uczciwy zwolennik tego stanowiska powiedzieć nie może.
Tymczasem co widzimy? Ano widzimy w debacie publicznej coś zupełnie innego, forsuje się przeświadczenie, że teoria gender, równorzędność orientacji
seksualnych, wyznań itd. są „jedynie słuszne", pytam zatem — na jakiej podstawie? Wszak nie da się owego przeświadczenia zakorzenić w żadnej ze
zdekonstruowanych uprzednio instancji! Pozostaje zatem poszukać tego, na co powołują się sami zainteresowani. A powołują się.… No właśnie, na co? Padają
chaotyczne sformułowania, na przykład: „bo inaczej byłoby nie po ludzku" (co jest ludzkie, skoro zdekonstruowano obiektywność biologii człowieka?), „bo nie
można rozwiązań prawnych fundować na prawach większości" (a na mniejszości można?), i tak dalej. Innymi słowy, rozbrojony własnymi rękami dyskurs
konstruktywistyczny (skrajny), nie ma do czego się odwołać, uznawszy uprzednio, że KAŻDA teoria jest tylko dyskursem, zaś każdy dyskurs jest arbitralny.
Zatem — logicznie — on także jest arbitralny, nieprawdaż? Nie ma żadnych podstaw, by uznać go za najlepszy z możliwych. A za taki jest uznawany. Dlaczego?
Bo w tę dziurę logiczną weszła instancja pozanaukowa, pozaracjonalna — polityczna. Poprawność polityczna. Ona ma kneblować usta przeciwnikom, wywoływać
przeświadczenie o własnej wyższości, narzucać normy. Ale ona nie ma żadnych umocowań, poza arbitralnymi. ŻADNYCH. Dlatego nieraz ucieka się do koncepcji z
przedrostkiem „samo"… Samoidentyfikacji, samopostanowień, samoorzekań. Czyż tzw. narcystyczna osobowość naszych czasów nie pozostaje z tym w związku? Bo
skoro wszystko płynie, tożsamości nie są stałe, płcie nie są dane, granice zatarte, zostaje tylko idea gry, spektaklu, kostiumu, a jako instancja — moje
„ja". W kolejce już czeka nurt zwany transhumanizmem, w którym powiada się o hybrydyzacji międzygatunkowej. Super! Tylko jakie to będzie miało konsekwencje
długofalowe, że już litościwie o sens nie zapytam? Teorie, nawet zwariowane mogą fajnie brzmieć w salach wykładowych, ale pytanie brzmi — czy każda
dyskutowana teoria, zwłaszcza taka, która sama o sobie powiada, że jest skonstruowana arbitralnie, za sprawą decyzji grupy badaczy, bez możliwości
powołania instancji sprawdzającej jej prawomocność, musi stawać się wzorcem dla praktyki społecznej? I dlaczego tak się dzieje?
Po szóste — gdzie jest środek?
Za moimi profesorskimi mistrzami zajmuję stanowisko umiarkowanego konstruktywizmu. Mówiąc najprościej — uznaję, że świat JEST. Że jest JAKIŚ. Nadaje się
zatem do badania zarówno on — świat (byt dany), jak i teksty naukowe o nim. Że świat natury, bios — istnieje. Że jest JAKAŚ prawda o nim. Zatem, że
klasyczne metody badawcze są niezbędne, niedowolne. Że do prawdy można się zbliżać, „szlifując" metody. Że funkcjonują intersubiektywne, jeśli już nie
obiektywne, narzędzia sprawdzające, a nie wyłącznie subiektywne. Że istnieją prawa: fizyczne, biologiczne, a nawet, że dopuszczalne jest posługiwanie się
terminem natura, choć zawsze warto mieć na uwadze zmienność historyczną tego pojęcia. Ba, „prywatnie" jestem nawet po części esencjalistką, co zdaje się
być rugowane z uczelni (nie będę zamęczać szczegółami). Dlatego wiem, że porozumienie między feministkami, zwolenniczkami teorii gender, zwłaszcza w jej
wersji „mocnej" (dziś coraz częściej mamy zresztą do czynienia z teorią queer) a osobami podzielającymi naukę KK jest niemożliwe z przyczyn filozoficznych,
a nie tylko etycznych. Jak bowiem znaleźć zgodność między skrajnym konstruktywizmem (wszystko jest wytworzone społecznie, także tożsamość i płeć, jak
głoszą radykałowie) a nauczaniem opartym na boskiej instancji i prawach naturalnych będących obiektywnie ponad ludzkim orzekaniem? Stąd te niekończące się
zmagania, jakie nieraz widzowie mediów mogą obserwować. Zapewne badania genderowe zwłaszcza na gruncie antropologii kulturowej i historii są przydatne,
pozwalają wgryźć się lepiej w zagadnienie, jakie role w danej kulturze lub epoce przypisuje się kobietom i mężczyznom. Zasięg jednak owego „genderowego
narzędzia" ma i powinien mieć swoje ograniczenia, a płeć nie jest jedynym polem badawczym, może nim być np. wiek. Stąd jednak daleko do uznania, że płeć
można „negocjować", że nie ma dwóch płci, jest za to cała ich gama na kształt kontinuum rozciągająca się pomiędzy tym, co męskie i kobiece w oderwaniu od
biologicznego ciała. Bo skoro tak, to czy również wiek jest tylko moją arbitralną decyzją, czy mogę go negocjować? Świetnie! W takim razie proszę o
uznanie, że mam 25 lat.
1 2 3 4 Dalej..
« (Published: 14-01-2016 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 9963 |
|