|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Various topics Kto się boi oceanu [1] Author of this text: Zbysław Śmigielski
Fragmenty (...) Co
by nam mogło grozić? Log pokazywał ledwie 6 węzłów, wiatromierz 25, taka
sobie szóstka, przy której żagle sztormowe zdawały się tchórzliwą przesadą.
Gdyby nie barometr. 986 hektopaskali.
Taki
spadek, w takim czasie — to było jak wyrok śmierci. Swoją drogą, na lądzie
nawet po odczytaniu wyroku ludzie nie umierają tak prędko, męczą się dłużej.
Cele śmierci, apelacje, kasacje. Na morzu nie ma apelacji, pozostaje nadzieja.
Ta nadzieja spełnia się na morzu częściej, niż apelacja na lądzie. Morze
ma większe i głębsze serce.
Ale
na łaskę tutaj należy także zasłużyć.
Nie
znam gorszych kłamczuchów niż przyrządy jachtowe. 6 węzłów na logu nie
oznacza szybkości, choć tak się zazwyczaj przyjmuje. Log mówi o tym, z jaką
prędkością woda napiera na jego propelerek. W zbałaganionym morzu, wobec
orbitalnych prądów fal — w przód na grzbietach, wstecz w dolinach — wskazania logu kłamią jak najęte. Żeglarz zaś chciałby znać
szybkość jachtu względem dna! Jakim cudem? Błogosławione satelity i pozycja
zsyłana z nieba! Podobno z wysokości, na której latają te ptaszki, głębokość
oceanu to jakby chuchnąć na pomarańczę.
A
wiatromierz? Płynąc z wiatrem, tę skłamaną szybkość logu należy dodać
do wskazań wiatromierza, płynąc pod wiatr — odjąć. Trzeba też wziąć
pod uwagę, że jacht nie jest napędzany wiatrem rzeczywistym, prawdziwym co do
kierunku i siły, lecz wiatrem pozornym, czyli wypadkową — prędkość
jachtu też więc jest wypadkową. Wszystko jest wypadkową. I tylko dobry Bóg
na zaciemnionym niebie zna precyzyjnie prędkość jachtu i wiatru, i kierunki
obu — i wiele innych rzeczy, od których zależne jest życie żeglarza,
które nawet mu się nie śnią. Przy takich snach żeglarz nie mógłby spać.
Natomiast
barometr jest świętym pośród motłochu, zawsze mówi prawdę, wyłącznie
prawdę. Lecz ta jego prawda, jak każda, przeznaczona jest dla tych, którzy
potrafią właściwie ją wykorzystać.
Zrobiliśmy
wszystko, co należało zrobić, wszystko w zakresie możliwości. Jacht został
uszczelniony, ustawiony na kursie z właściwymi żaglami. Na dobrą sprawę nie
było już nic do roboty, także i ja z Laurą moglibyśmy się zdrzemnąć. Póki
co, ruchy jachtu nie były gwałtowne — nie wiało jeszcze sztormowo, fale
nie zdołały się rozbudować. Ktoś jednak musiał czuwać, kontrolować
sfiksowany ekran radaru, barometr, wiatromierz, kierunek nadchodzących fal.
Najważniejszą pracę wykonywał autopilot, na razie można mu było ufać.
Laura
zniknęła w swojej kabinie, sir Henry ułożył się w mesie na szerokiej
kanapie. Powiedziałem sobie, że dopóki nie spadnie, będzie okej.
Przytrzymując
się handrelingów poszedłem przygotować ubranie sztormowe. W razie potrzeby
musiałem je mieć pod ręką. Wykombinowałem przed laty ubiór amerykańskich
ratowników morskich, neoprenową piankę podszytą impregnatem, podobną do
stroju płetwonurka, lecz znacznie mocniejszą, bardziej wszechstronną. W licznych
inteligentnych kieszeniach i schowkach kryły się różne przydatne rzeczy. Nóż,
zapalniczka, lampka stroboskopowa, rakiety, pławki dymne, automatycznie napełniająca
się kamizelka ratunkowa. Prócz tego racje wody, suszone i prasowane środki
odżywcze. W takiej piance można wypaść za burtę w najgorszej pogodzie,
byle nie polarnej, przeżyć nawet kilka dni. Co kto lubi: z nadzieją na
ratunek albo na dłuższe męczarnie.
Twierdzę z przekonaniem, że gdyby człowiek był racjonalny, to wypadając za burtę w sztormie,
powinien by umrzeć w locie.
Wiele
rzeczy wymyśliliśmy od czasu, gdy po raz pierwszy przyszło nam do zakutych
neandertalskich łbów, żeby popływać po morzu. Radary i sonary, stresy i GPS-y,
trójkątne sfery i komputery — wszystko przydatne wtedy, gdy morze nam na
to łaskawie pozwala. Bo gdy założy protest, gdy wścieknie się naprawdę,
pokaże nie filmowy ze specjalnych efektów, lecz rzeczywisty gniew, wtedy
wszystkie nasze wynalazki tracą kompletnie znaczenie. Pozostaje odwieczny
pojedynek — statek, ster i człowiek, nagi wobec natury. Jedyną skuteczną
bronią dla człowieka pozostaje to, co mu natura dała: rozum i doświadczenie.
Tak naprawdę nie liczy się nic więcej. Żaden ludzki wynalazek nie jest
zdolny stanąć do pojedynku z naturą. Tę zdolność posiada tylko to, co sama
natura stworzyła.
Gdy
przyszło to, na co czekałem, przejąłem ster. Wygodnie unieruchomiony na
siedzisku usiłowałem sobie wyobrazić, co bym przeżywał na górze, w targanym kipielą kokpicie. Byłem sam i sam podejmowałem decyzje, do tego
przywykłem. Mogłem zapomnieć o wcześniejszych kombinacjach, które jak
zwykle okazały się do niczego. Sytuacja zdawała się sama wyjaśniać. Zakładałem,
że centrum groźnego niżu wędruje równolegle do nas, kursem około 300º,
czyli podręcznikowym. Wiatr północno-wschodni pozwalał sytuować położenie
jachtu na północ od jego toru. Jeśli nas wyprzedzi, a my utrzymamy kurs,
nasze drogi rozejdą się bezpiecznie. Szybkość postępowa niżu jest zawsze
wyższa od szybkości jachtu, poza tym niże mają tendencję skręcania ku północy.
Oznaką tego będzie wiatr odchodzący w lewo. Chyba że… Chyba że
centrum jest na linii kursu.
Do
łzawienia oczu wpatrywałem się w fale, w okropne łamliwe „dziady",
zmieniające „Cinderellę" w łódź podwodną i niezbyt walczyłem ze
sterem, nie było potrzeby. Jacht brał grzywy raczej pod kil, gnał wraz z grzbietem do przodu. Kiedy grzbiet osiadał, szybkość natychmiast malała.
Wystawiany w górę, burtą jak ścianą do wiatru, skręcał niezbyt mocno, gdy
zwalniał, prostował kurs na powrót. Moim zadaniem było utrzymanie rufy w stałym
położeniu wobec rosnących fal i dbanie, by nie ustawić się bokiem do połyskliwej
ściany. Kurs na wiatr, jak wcześniej życzył sobie sir Henry, nie byłby już
możliwym. Jeśli nas czeka huragan, w co przestałem wątpić, obszar oceanu
ogarnięty depresją musiał być ogromny. Problem polegał na tym, czy trafimy
na wiatr 60, czy 80 węzłów. Na fale ośmio czy piętnastometrowe. O czymś
więcej strach było pomyśleć.
Na
razie wiatromierz pokazywał okolice 40 i 45 węzłów, co oznaczało taki sobie
zwykły sztorm. Do miłego przeżycia.
Słońce
zaszło, lecz złotawo-purpurowy poblask jakby rozproszony wisiał w powietrzu.
Rosnące fale wypiętrzały się nagłą jaskrawością rozrywanych pian,
wzbijane wiatrem rozbryzgi wyglądały niby szeroka nawała armatnich wybuchów
gasnących i znów wytryskujących. Osiadając, fale ciemniały w czerwień,
potem w czerń, gęstą już w dolinach. Tylko wątłe pasemko zachodu
oddzielało morze od nieba. W niebie kotłowało się podobnie, skrzypiąco grając
czarnymi blaskami, żółcią i amarantem. Żałowałem, że nie można tego
uwiecznić.
Jacht
trzeszczał, pracując z wysileniem, stękały głośno gniazda masztów i opętniki,
przez które maszty przechodziły pokład. Płaczliwe jęczenie olinowania świdrowało
uszy. Dziwiłem się, że nie słychać żadnego łomotu wewnątrz, nic się nie
tłukło, nic nie rozbijało. Ruchem, do którego dawno przywykłem, wparłem z siłą dłoń w górne poszycie nadbudówki. Czekałem. Przechodziły fale jedna
za drugą, tłukły mokrymi młotami, dłoń się nie przesuwała, tkwiła w bezruchu. To był dobry znak. Znakiem złym byłoby wyczucie naprężeń
poszycia, niebezpiecznym — drgań, co by wskazywało, że konstrukcja jest
ryzykownie słaba. Zbyt wiele jachtów zginęło dlatego, że fale rozbiły
nadbudówki.
Po
niewczasie zdałem sobie sprawę, że próba była chybiona. „Cinderella"
została od burt i pokładu wyłożona wewnątrz miękką warstwą izolującej
pianki, pokrytej wykładziną. Nadbudówka zaś dobrze była przyspawana do pokładu,
na dodatek wzmocniona solidnymi pilersami.
Nie
patrząc na zegarek włączyłem podświetlenie przyrządów i białe światło
topowe, widoczne ze wszystkich stron. Przepisowe lampy pozycyjne na burtach nie
miały żadnego sensu w takiej pogodzie.
Kołysanie
na boki wzmagało się, co zaświadczało o rosnącej stromości fal. Oceniałem,
że dochodzą do 5-6 metrów, nie mniej. Trochę zimno mi się zrobiło.
Wiatromierz beztrosko pokazywał 50 węzłów. Co będzie dalej?
Według
tabeli Beauforta, brakowało trochę ponad 10 węzłów, by mieć prawo użycia
określenia „huragan". Ale można używać określenia „tai-fun". W tabeli nie jest to wzbronione. I zachichotałem: kiedy cię zarzynają, jakie
ma znaczenie nazwa tego kozika?
Dawno
doszedłem do zupełnie beznadziejnego wniosku, że sposobem na bezpieczne
sztormowanie jest ten, którego nigdy nie zdoła się osiągnąć w pełni — żeglowanie z prędkością fali na jej grzbiecie. Z dwóch rzeczy,
które jacht musi nieustannie, raz po raz pokonywać w sztormie, fale są
znacznie groźniejsze od wiatru. Stała żegluga na czole fali zapewniłaby
niemal zupełne bezpieczeństwo, może nawet komfort.
Jest
to niemożliwe nie tylko dlatego, że fale są nieobliczalne. Załamują się,
dzielą i łączą z sobą, gasną, rozmywają się, powstają w nieoczekiwanych
miejscach lub udają powstawanie, nakrywane i tłumione przez inne, większe czy
dłuższe. Swoją brzydką rolę spełnia wiatr, dmuchając z różną siłą, nadając
jachtowi zająkliwą szybkość. Sam jacht także się buntuje, nabierając
przechyłów, odchodząc od wiatru albo ostrząc na wiatr. Mówiąc po prostu,
żaden komputer nie byłby w stanie tych wszystkich czynników przewidzieć na
tyle wcześnie, by je uwzględnić w decyzjach przenoszonych na ster.
Lepiej
lub gorzej, ale jedynie człowiek może z tym sobie poradzić. Instynkt człowieka,
jego doświadczenie. Jeżeli poradzi sobie — uchodzi za zwycięzcę. Jeżeli
nie — winnego brakuje. Wszyscy wiedzą, o kim nie wolno mówić źle.
Gdyby było wolno, ryzykanci dawno by wymarli.
Pierwsza
doba minęła dość monotonnie. Sir Henry nie skomentował zmiany kursu. W dzienniku zapisaliśmy wiatr 60 węzłów, fale siedmiometrowe. Obaj byliśmy
przerażeni: barometr osiągnął 946 hektopaskali. Najpewniej nie mieliśmy
odwagi, żeby to skomentować. Wiatr skręcił nie w prawo, na południe, lecz w lewo, ku północy, potem zawrócił. Jacht trzymał się doskonale mimo głębokich
przechyłów. Kilka razy został położony na burcie, całkowicie zalany wodą.
Musiałynas dopaść wyjątkowo
strome fale. Było to już w dzień, kolor wody w bulajach czarniejszy od
sumienia bandyty. Myślałem, że tak ciemno może być tylko na dnie, gdzie
ocean łączy się z kosmosem. Najgorsze wciąż mieliśmy przed sobą.
Wielki
sztorm to groza szarości. Szare niebo zbyt niskie, zbyt bliska szara głębia,
tysiącorękie brodate olbrzymy w konwulsjach szarości i czerni, na nowo wciąż
rozstrzyganych, nadchodzą szarymi furiami, czernią okrywane, ale ta
czerń jest szara, i biel jest szara, i każdy kolor szary. I euforia spadania,
beznadziejność wspinaczki — i jacht jest także szary. I najjaśniejsze
piany zdają się szare, brudne, jakby kto niewyżętą ścierką chlastał po
szarej twarzy. Nie strach, nie przerażenie, to nierealność świata, poszarzałego w strachu, pokurczonego w gniewie, pazurami drze po plecach, najeża sztywny kręgosłup.
Wzrok nieustannie wędruje, nic nie ogarnia, niczego nie pamięta, niczego też
nie rozumie, bo nic nie wydaje się ważne. Jakbyś był w trzewiach smoka,
gdzie wrą piekielne enzymy, co wszystko trawią szarością. Świadomość
przenosi się w głąb i ruchy człowieka stają się trudne do pojęcia nawet
dla niego samego. Doświadczenie przemienia człowieka w automat, w najsprawniejszą maszynę wszechświata. Wszelkie wynalazki są zaledwie próbą,
by człowiekowi dorównać.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Various topics (Published: 27-08-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Private site Numer GG: 3401579
Number of texts in service: 22 Show other texts of this author Newest author's article: Nostalgia | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5529 |
|