|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Various topics Kto się boi oceanu [4] Author of this text: Zbysław Śmigielski
Ostre
szkwały znów poczynają dmuchać, choć nie tak bardzo nagle. Bywa, że osiągają
nawet 30 węzłów, sprawdzam na wiatromierzu. Kracząc, nadlatują zza
pogrubionej fali, jakby ją unosiły za włosy gęstymi blond rozbryzgami. „Cinderella"
mało jednak zwraca uwagi na szkwały, nie kłania się na powitanie, lekceważąco
śwista olinowaniem. Niesiemy tylko fok-żagiel, wymieniony wcześniej w miejsce
sztormowego, bo forsowanie na niestałej fali byłoby całkiem bez sensu.
Nadmierna prędkość na posztormowym rozkołysie to wyścig furmanek po
wyboistej drodze. Nie pozostawia miłych wspomnień.
-
Ktoś musi pilnować — pojękiwał Rich. — Jesteśmy na trasie z Europy do Ameryki Południowej, napotkamy statki. Dużo.
Ma
wysoką gorączkę, najczęściej śpi. To sen żołnierza po bitwie. Śpiąc,
rzuca się, stęka, jakby nadal walczył. Karmię go rutiną i antybiotykiem,
witaminami. Co kilka godzin przecieram wilgotnym ręcznikiem, bo okropnie się
poci. Jeść nie chce, jedynie pić. Piłby za to bez końca, przytomnie lub
nieprzytomnie. Okropnie się boję o niego.
I
barometru pilnuję. Wskazuje 980. Wróżby są pomyślne. Przedtem leciał w dół
jak szalony, teraz się wspina z mozołem. Od najniższego stanu wspiął się
65 kresek. Nie wiem, czy to dużo czy mało. Henry powiedział, że rekord
wszechczasów — maksymalna różnica osiągnęła ponad 110 kresek. Nasz
barograf podobno tyle właśnie zaznaczył na wykresie. Co do wiatru, Henry
twierdzi, że sami nie możemy określić
dokładnie. Dowiemy się wtedy, gdy będzie po wszystkim.
Po
co się dowiadywać, kiedy już po wszystkim?
Więc
tak sobie siedzę w kokpicie. Dobrze się czuję, lecz zarazem ciężko. Obsłuchuję
ocean jakby jakimś radarem, który mówi mi wszystko: że fala rośnie,
nadbiega, że łamie się tuż przed rufą albo daleko przed nią, że jacht
przyspiesza z westchnieniem, śpiewa drwiąco wantami. Czasem ogarnia mnie
ciepła struga przelatującej fali, stającej dęba przed dziobem i wędrującej
ku rufie. Przepływa, jacht osiada, resztki wody z paniką tłoczą się u falszburty, uciekając szpigatami z powrotem do oceanu. Jakby zgraja
szkolnych łobuzów wylatywała na przerwę.
Ale
raz się porządnie wystraszyłam. Fala rzuciła na rufę wielki kłąb grubych
oślizłych wodorostów, błyskający uwięzłymi w nim rybami, krabami,
skorupiakami. Kłąb zaczepił się o nadłamany pień masztu, zaczął wiewać
miękkimi wstęgami. Aż wrzasnęłam, że to jakiś potwór morski skoczył na
jacht, bo te ryby błyskały niby ślepia, macki sięgały już po mnie. Ciężko
się napracowałam, wywalając to bosakiem za burtę. Spociłam się całkiem po
mysiemu, z tego strachu, z tej wstrętnej roboty. Jak bym stajnię czyściła,
choć smród inny, wykręcający nos.
Długo
myłam, płukałam ręce w zaburtowej wodzie.
Potem
napiłam się kawy, której sporo zostało w termosie. Nie narzekałam tym
razem, że głupia kawa, „marynarska", z hojną dawką szczypliwego
alkoholu. Umiałam już nawet pluć po marynarsku.
Siedziałam,
słuchałam. Siebie i oceanu.
Bardzo
przywykłam do takiego siedzenia, szczególnie w łagodnej pogodzie, gdy czuje
się wielką dal i niewstrzymany pęd jachtu. Tak dobrze mi, tak swobodnie w obecności morza. Nawet, kiedy mi ciężko, nie odczuwam ciężaru. Znika
poczucie czasu, znika poczucie miejsca, jest chwila, która trwa. Która trwa
wiecznie. Mój sen bywa przedłużeniem jawy, jawa przedłużeniem snu. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co jest prawdziwe. Prawdziwe jest to, co trwa, co się
nie kończy — morze widoków, kolorów, niepowtarzalnych wrażeń. Kiedyś
umiałam żyć bez morza, teraz mi się zdaje, że wcale nie żyłam.
To
chyba musi być śmieszne, bo nigdy nie myślę o sobie jak o żeglarce -
bo pewnie żeglarką nie jestem. Rich, Henry — tak, oni są ludźmi morza,
żeglarzami. Kim jestem ja? Sublokatorką morza. Sublokatorką życia. Bez praw, bez
przydziału. Mimo, iż byłam z nimi, żeglowałam jak oni, po tym samym morzu,
nie czułam się do nich podobna.
Siedziałam,
siąkałam nosem. Z tej ciężkości siąkałam. Południe było ciepłe, jakieś
gęste, duchliwe. Zarazem też zimne. Ciepła była woda i ciepłe powietrze.
Lecz wiatr nie był ciepły. We mnie, w środku, też ciepła nie było. Dlatego
smakowała mi kawa z alkoholem. Głęboka jest mądrość starych marynarzy — jak ocean, w którym spoczywają.
Nie
było we mnie ciepła, kiedy schodziłam w dół, do rozgrzanej kabiny. Kiedy ślizgałam
się w przód po nachylonej podłodze i kiedy się cofałam przed podłogą
wznoszącą się do góry. Trzęsłam się.
(...)Czy
to przerażające? Może głupie po
prostu.
Zerknęłam
do kambuza, choć nie było potrzeby. Wcześniej przygotowałam co trzeba. Posiłek
mógł być gotów w ciągu kilku minut, mam swoje sposoby. Na razie obaj mężczyźni
spali.
Przesłony
zdjęto z bulajów o świcie, gdy przesilił się sztorm. Szare ziarniste światło
obrysowywało przedmioty i meble. Czaiły się w półmroku, jak wystraszone
zwierzaki. Tu, na poziomie morza, w bulajach, tkwił widok martwej szklistej
wody, na pozór nieruchomej. Wymiana fal, kotłowanina w dolinach, nie były stąd
widoczne. Zza burt dobiegało drapieżne głaskanie, głodny tygrysi pomruk.
Jacht zjeżdżał z czoła fali, mozolnie wspinał się na kolejny grzbiet.
Żółty, raczej brudny promień wiszący spod świetlika, szybkimi wahnięciami
kroił szarość jak nóż.
Rich
znów, oczywiście, skopał kołdrę z koi. Leżał gulgocząc, chrapiąc, jeden
wielki siniec. Plastry na piersi, brzuchu, na rękach i nogach. Ręce zresztą w bieli,
dwa grube niemowlaki. Gdy weszłam do kabiny, spociłam się tak samo.
Kurtkę
zdjęłam wcześniej. Teraz szybko ręcznik, pół-suchy, pół-wilgotny,
który za chwilę można było wyżąć. Okryłam go kołdrą, nie słuchając
protestów, wyrażanych gestami i mrukami.
-
Wentylatory w mesie i na korytarzu włączone — powiedziałam wyraźnie.-
Do diabła, Rich, nie możesz zachorować!
-
Nic mi nie jest — wydusił.- Tylko nie mogę chodzić.
Nie
chciało mi się śmiać, prędzej płakać. Przypomniałam sobie jego ręce,
kiedy wychodził po raz drugi na pokład w huraganie. Musiał założyć rękawice,
zbyt ciasne dla dłoni w bandażach. Więc zdarł te bandaże, wcisnął do rękawic
dwa grube tampony z gazy, nasycone rivanolem. Spiął paski w przegubach i poszedł.
Henry
milczał. Milczy zawsze, gdy słowa nic nie mogą znaczyć.
Ja
się głośno modliłam i cicho płakałam. Patrzyłam przez bulaj, niewiele
widziałam. Pokład przesłaniała kipieląca się woda, skłębione kolory — raz po raz i na długo. Słyszałam grzmotliwy ryk huraganu, łoskot
szaleńców tłukących siekierami po dachu. Modliłam się. Cóż więcej mogłam
zrobić? Prosiłam dobrego Boga, by nie dał mu zginąć. By dał mu wrócić z powrotem.
Miałam
chwile zwątpienia. Gdy jacht wspinał się dziobem na prawie pionową falę,
widoczną tylko w części, bo bulaj był zbyt mały. Za rufą rosła przepaść
niby czarna dziura, z której nic się wydostać nie może. Przepaść -
siodło potwora, jeźdźca Apokalipsy. Białe płaty, niknące i powstające od
nowa, potężne strumienie i wodospady, lawiny skalnych olbrzymów toczące
się z grzechotem. Wszystko gęstniało jak pudding w cieniu rodzącej się
groźnej ściany. Wypiętrzała się, nawisała nad głową, potem runęła.
Wiem,
że zaczęłam krzyczeć, gdy wszystko ogarnął mrok. Gdy zobaczyłam nieludzką
twarz przyciśniętą do grubej szyby. Martwe oczy jaszczura, miażdżone wargi,
straszny nos klowna. Ten mrok ogarnął mnie całą. Ocknęłam się, kiedy
jacht wychodził spod wody, szalonym szczupakiem rzucał się w bezdenną
przepaść. Przeleciałam po podłodze korytarzykiem pomiędzy kabiną
nawigacyjną, kambuzem, przez mesę już w powietrzu, bo korytarz urywał się
na schodkach — trzasnęłam dziwnie jakoś, barkiem i plecami o pilers,
potem luk dziobowy. Nie odczułam bólu, tylko rezygnację, głęboką jak
umieranie. Wtedy też, równocześnie, rzucana z burty na burtę, obijana o meble, o ściany, odczułam ból i zrozumiałam, że żyję. Że znów ocaleliśmy.
To
jest świadomość przejmująca i słodka, paraliżuje. Och, jak się odczuwa życie!
Hałas serca w uszach, ból obijanego ciała, nawet ostre szczypanie moczu w pachwinie
-wszystko jest rozkoszą. Człowiek
nie jest zdolny do samodzielnego ruchu. Długo. Zastyga w posąg wdzięczności.
Na
lądzie, w dawnym moim czasie, niczego nie odczuwałam tak silnie. Ani radości
życia, ani strachu przed jego utratą. Inny był tamten czas, zupełnie inne życie.
Wydaje mi się, że takie zwyczajne rzeczy, jak pragnienie i głód, zmęczenie
lub ochota do pracy — na morzu są o wiele głębsze. Nie wiem, jak
by to określić. Na przykład strach, że się jacht rozleci, że człowiek
zginie bez ratunku — ściska do samych trzewi, prawie odbiera rozum. Lecz
nigdy do końca. Zawsze jest wyraźny margines, jakby granica strachu. Poza tą
granicą człowiek przestaje się bać. Może to fatalizm, pogodzenie się z losem wobec tak wielkiej potęgi. Może po prostu pogodzenie z naturą.
Tak, boję się, jestem przerażona, zarazem spokojna. Gdybym wypadła za burtę,
umarłabym bez strachu. Strach by się rozpłynął jak kropla krwi w oceanie.
Podobnie jak ja sama.
Dziwne
to sprawy, paradoksalne, nie całkiem do pojęcia. Chociaż wydaje mi się, że
pojmuję je coraz lepiej. Z każdym doświadczeniem. Pojmować i opowiedzieć — to dwa odmienne problemy.
Potęga
oceanu polega na tym, że wszystko się w nim zrodziło, wszystko w nim się
skończy. Wobec jego potęgi daleki świat niepotrzebnych, strasznych ludzkich
zasad, żałosnych kamuflaży, przestaje obowiązywać, w ogóle przestaje
istnieć. Człowiek nie stosujący zasad staje się w tłumie bestią, lecz w samotności
świętym. Bestię i świętego rodzi brak pokory. Pokory uczy ocean.
Tak
patrzyłam na Richa, w pokornym, długim milczeniu. Nigdy nie nazwę do końca,
czym było to milczenie. Czas mijał, jakby w miejscu stał. Kiedyś tak,
jeszcze w szkole, patrzyłam na mapy egzotycznych krain, gdzie wszystko było
jasne, nic nie zrozumiałe. Pytać, jak teraz, nie miałam kogo. Nie pytałam,
patrzyłam. Nie oczami patrzyłam. Nie myślami myślałam. (...)
-
Rich, musisz coś zjeść, słyszysz? Koniecznie. Zrobię ci bulion z jajkiem,
mamy jeszcze jajka. Chcesz bulionu?
-
Idź na dek — wystękał. — Pilnuj kursu. Idź. Tu przechodzi dużo
statków, trzeba uważać. Idź na dek. Albo pomóż mi, ja pójdę.
Ocean
był pusty, beznadziejnie szary. Niby gruzowisko ogromnego miasta, rozbijanego
potwornym kataklizmem. Rozkołys wędrujących brodatych pagórów jak
zaciemniony grafitem, popiołem wygasłego pożaru. Chrapliwy ciężki oddech po
wielkim wysiłku, który nie całkiem się skończył. Wagi jednego pagóra nic
na świecie by nie udźwignęło.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Various topics (Published: 27-08-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Private site Numer GG: 3401579
Number of texts in service: 22 Show other texts of this author Newest author's article: Nostalgia | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5529 |
|