|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Various topics Kto się boi oceanu [3] Author of this text: Zbysław Śmigielski
Wisiałem
tak, wsparty plecami o linki, zaczepiony pazurami o zrąb falszburty. Wiedziałem,
że nikt mi nie pomoże, sam nie zdołam wdrapać się na pokład. W życiu i śmierci
nie zdołam.
Spojrzałem w górę, ku pokładowi. Jacht nie miał bezanmasztu. Raczej miał kawałek.
Reszta wisiała jak ja, na stalówkach, na olinowaniu, nieco poniżej. Kikut ułożył
się wzdłuż burty, huśtał się jak taran. Pomyślałem, że gdy jacht się
pochyli i przyjdzie fala od rufy, ten taran mnie zabije. Nic więcej nie
pomyślałem, bo rufa zaczęła się wznosić.
Jacht
zatoczył się pijacko, ruszył do przodu stęknąwszy ze zgrozy. Ujrzałem
zdumiony, że ściana załamała się przed kasztelem, wślizgnęła pod kadłub i tylko wielkie jęzory wylizały pokład. Przechył był dostateczny, by złapać
rękami kabestan, położyć się wzdłuż kokpitu. Niewiarygodne, jak szybko
owinąłem końcówkę pasa wokół liny asekuracyjnej. Jakim cudem zmieniłem
karabińczyk na solidną szeklę? Kiedy nadeszła kolejna twarda, kamienna fala,
kolumna bezanmasztu znalazła się na poziomie pokładu. Topiąc się, łykając
wodę, zacząłem rozpaczliwie mocować ten kikut linami do knag i kabestanów.
Pozostawić go za burtą nie było można, rozbiłby jacht. Nie miałem pojęcia,
gdzie są nożyce do stalówek.
Po
apslu nie został żaden ślad. Po bezanmaszcie nędzny strzępiaty ułomek.
Resztka topsztagu wiewała na grotmaszcie. Jacht zdawał się dziwnie pusty.
Znacznie
się uspokoił bez apsla i bezanmasztu. Zdecydowanie zwolnił i choć
grzywacze dopędzały go częściej, nie każdy się nad nim załamywał.
Uznałem za możliwe, że zwiększona wyporność rufy i dziobu wpływała na
zmniejszenie oporów kadłuba, dlatego fale łatwiej wchodziły pod stępkę. Później
doszedłem do wniosku, że grube maszty w połączeniu z wysoką wolną burtą
same z siebie zapewniały „Cinderelli" sterowność. Kliwer na dziobie
stabilizował kurs i położenie wobec fal — apsel był nieszczęściem.
Pracując
na deku, w ogóle nie myślałem. Bałagan olinowania, rozbryzgów, poświaty i ciemności to niezły tłumik umysłu. Kiedy skończyłem z bezanmasztem, chciałem
zwinąć się w kącie i umrzeć. Mimo otwartych oczu niewiele widziałem, bolało
mnie całe ciało, wszędzie, każdy strzępek pulsował bólem. Przez nogi, ręce
przechodziły kurcze, bolesne, paraliżujące. Miałem szczęście, że nie dopędził
nas jakiś groźny „dziad", w rodzaju tego, który złamał maszt.
Tkwiłem w kokpicie pod osłoną kasztelu, niezdolny do mrugnięcia powieką. Pas
bezpieczeństwa skróciłem wcześniej, owinąłem wokół asekuracyjnej stalówki,
pod którą wcisnąłem kolana. W tej pozycji zalewające jacht grzywacze mogły
mnie wprawdzie utopić, ale nie mogły stamtąd wypłukać, chyba nieżywego.
Wtedy
wymyśliłem, żeby koniecznie nosić w piance metalową piersiówkę z brandy
albo rumem. Bo w tej ciepłej wodzie, mimo grubej pianki, zacząłem trząść
się z zimna. Długo się zastanawiałem, czy zdołam przesunąć tyłek pół
metra do włazu. Cholernie daleki wydawał się ten właz.
Tkwiąc
głęboko w kokpicie jak lis zapędzony do jamy, robiłem to samo co lis, trząsłem
się i bałem. Gdy rufa pędziła w górę, widziałem przed sobą pulsujące
plecy odchodzącej fali, z czarnymi plamami niby worki węgla. Dolinę skupiającą
wszystkie ryki i grzmoty, wygiętą w łuk, o którym wiedziałem, że za moment
wystrzeli. Po każdym strzale wzbijały się w powietrze te dzikie
ptaki-piany, rozszarpywane przez wiatr. Powtarzałem sobie, że jeśli się
tak boję, to po cholerę tu jestem, czy ktoś mnie zmuszał do rejsu? Wódka
tak samo szkodzi, ale kto jej nie pije.
Jacht
szedł już równiej, zaprzestał myszkowania, wielkie fale wynosiły go w górę,
mniejsze rozbijały się u burt, okrywając kadłub wściekłą bielą. Porywy
wiatru wpychały oddech z powrotem do gardła, chwilami zamiast płuc miałem
balon. Każdy haust powietrza napełniał usta wodą.
Sir
Henry musiał mnie obserwować przez bulaj, ponieważ właz otworzył się we właściwej
chwili. Zwaliłem się w korytarzyk z łomotem podciętej sosny, dopiero leżąc
odkryłem, że jęczę przy każdym wydechu.
Wybiegła
Laura, krzyknęła. Rzuciło nią o ściankę i też zajęczała, jakby mi wtórując.
Oczy miała jak ziemniaczane placki, dobre, choć przypalone.
-
Prawa noga — chrypiałem. — Kurcz. Wal pięściami, wal z całych
sił.
Waliła
kantami dłoni o wiele za słabo, to była pieszczota, nie walenie. Kurcz łamał
mi łydki i uda, zgrzytał moimi zębami. Przyglądałem się dłoniom, szczególnie
prawej. Marnie wyglądały obie, pomarszczone, porozcinane, ale krew
ledwie się sączyła. Słona woda działa jak jodyna, za to bardziej boli. Bolało
piekielnie, rwało i szczypało. To był znak, że żyję. Wolałbym inne
znaki.
-
Bezanmaszt — bełkotałem. — Poszedł za burtę. Fala. Przywiązałem
liną.
Przecież
było słychać, jak tłucze o kasztel, o pokład.
Rzucał się niby rekin tłuczony bosakami. Może źle zrobiłem? Nie
istniała możliwość, by go unieruchomić. Pomyślałem leniwie, że trzeba
tam wyjść jeszcze raz, z nożycami do cięcia stalówek. Złamany bezanmaszt
trzeba wywalić za burtę, utopić w oceanie. Albo oplątać linami, wybrać na
kabestanach. To drugie trudniejsze i mniej skuteczne, nawet ryzykowne.
Zgadnijcie, na kogo padnie?
-
Widziałem — sir Henry zmagał się ze sterem. — Widziałem, jak on
się łamał. Myślałem, że już po tobie, leciał dokładnie na twoją głowę.
Powinien
był dolecieć, jeśli mam znów tam iść. Sir Henry wrzeszczał, by go słyszano. I ja chciałem wrzeszczeć, lecz z bólu. Coś gadałem, robiąc przerwy na
oddech, za mną Laura powtarzała głośniej. Chciałem powiedzieć, że nie ma
sensu pilnowanie steru. Tam na górze wybrałem kliwer oboma szotami do osi
symetrii, jacht zachowuje sterowność i robi te kilka węzłów, nie trzeba mu
przeszkadzać. Pozostawało tylko polegać na apelacji — do Boga, który
rządzi oceanem.
-
Wódy — chrypnąłem po polsku. — Gorzoły. Albo utnijcie mi łeb.
Bez łba można żyć, bez gorzoły nie można.
Laura
popychała mnie w kierunku mesy. Gdy jacht zanurkował, gwałtownie przegłębiając
dziób, sam do mesy wleciałem jak do wilczego dołu. Ryczałem niby ranny
karaluch. Spadłem z trapiku, walnąłem głową o stołową nogę i dobrze mi
się zrobiło. Zapadałem w sen, bezczucie, kręciła się karuzela, z której
mnie coś wypychało. Nie opierałem się, leciałem. Karuzela kręciła się,
kołysała, nie potrafiłem odróżnić, czy to jacht się kołysze, czy to
rozkołys mózgu. Zupełnie bez powodu zachciało mi się śmiać, na co też siły
nie miałem, ani odrobiny. Nogi, ręce i głowa, plecy, piersi, czort wie co,
pulsowały piekłem ognistego bólu. Wierzganie, machanie, wrzaski przynosiły
ulgę.
Wiedziałem,
że to Laura zdejmuje ze mnie piankę, ostrożnie, z trudem. Słyszałem,
wzdychanie — oddychanie, było mi przyjemnie. Nigdy mi tak nie było, gdy
dotykały mnie kobiece dłonie. Kto wie, czy nie byłem w niebie. Skrzydełka
nad głową Laury nie były jakoś widoczne.
-
Aniołku, archaniołku, wal mnie po tej nodze. Wal mocno, mocno.
-
Jezu, Rich, jak ty wyglądasz. Masz takie sińce, że krwawią. Cały brzuch,
piersi. Plecy też, o Boże. Dłonie pocięte chyba do kości. Rich!
-
Zostaw go w spokoju, Lauro. Załóż duże plastry na otwarte rany, przykryj go
kocem, niechaj śpi. Na razie nic nie można zrobić. Spróbuj, może zechce
napić się czegoś mocniejszego.
-
Ale co on tam przeszedł na pokładzie!
Co przeszedłem?
Gdzie przeszedłem? Wiedziałem, nim zasnąłem, potem zapomniałem.
VI.
Oglądałam kiedyś pewien obraz — nie pamiętam, gdzie i kiedy. Możliwe,
że sama go w wyobraźni namalowałam. Wiele razy, śniąc, odtwarzałam go
sobie.
Nieokreślona
przestrzeń w wieczornej mgle, panorama rozległych wzgórz, niby gromada najeżonych
jeży, kępy scherlałych zarośli, pęki traw, podtrzymujące się wzajemnie wątłe
drzewka, sączące soki z ran. Martwi żołnierze w barwnych poszarpanych
mundurach. Złamany karabin, rozbite działo, kulawe na jedno koło. Pochyloną
armatnią szyję krwawym bandażem spowija poległy sztandar. Z boku gdzieś,
tak jakby bez znaczenia, najważniejsze: oficer z twarzą ukrytą w dłoniach,
siedzący przy zabitym koniu. Wszystko w niewyraźnej dymnej szarości,
przetarte brudną ścierką. Gdy sobie to odtwarzałam, prawie czułam okropny
smród śmierci, umęczonej pracą i zadowoleniem.
Nie
wiem, czy obraz tak właśnie się nazywał, czy może sama wymyśliłam tę
nazwę lub tylko skojarzyłam — „Zmęczenie po bitwie". Wiele razy
przypominałam go sobie, z sensem i bez sensu.
Po
sztormie, huraganie, znów mi to przyszło na myśl. Zmęczenie po bitwie. Taka
sama brudna szarość, smród, pobojowisko. Z obrazu nie wynikało, że
bitwa została przegrana. Oficer płakał nad tymi, którym nakazał umierać.
My,
po naszej bitwie, nie musieliśmy płakać. Udało nam się przeżyć za cenę
przyzwoitą. Za maszt z przyległościami. Za okropne rany Richa. „Cinderella"
tak naprawdę ucierpiała niewiele. Starczyło sprzątnąć, usiąść,
zwyczajnie wypoczywać.
No i właśnie usiadłam.
Patrzyłam w nieokreśloną przestrzeń rozchwianego wciąż oceanu, zamgloną zgagę
wieczoru. W panoramę rozległych nastroszonych wzgórz. Jeże maszerujące.
Słońce w aerozolu. Reszta to tylko plamy, piany i kolory. Wszystkiego można
się dopatrzyć. Tyle, że wzgórza ruchome, w ruchomości wciąż groźne. Ja
nie chowam twarzy w dłoniach. Nie mam poczucia ani zwycięstwa, ani klęski. Mój
koń nie został zabity. Lecz moja wina była taka sama, jak wina oficera.
Ocean
nie uspokoił się jeszcze. Od rufy nadchodzą te czarne pagóry, bełtają się,
pienią, załamują ręce pod jachtem, wyprzedzają go, nikną w półślepej oddali.
Lecz po nich przychodzą następne, następne, bez końca, rytmu, nadziei. Kiedyś
tak samo bez końca umiałam na to patrzeć, zachwycać się, podziwiać. Dziś
patrzę z niepokojem. Jacht syczy i szumi, jakby mruczał przekleństwa
pod nosem, zwalnia i przyspiesza, raz zadziera dziób, raz rufę. Przyspiesza z rufą w górze, zwalnia z dziobem wzniesionym. Czasem zapada się w falę,
miękko ląduje, jak narciarz sypiąc bielą z boków i za sobą. Ocean szybko
marszczy się cieniem, mamrocze narastającym rykiem rodzącej się gniewnej ściany — wyczuwa się w tym rezygnację, propozycję ugody: no dobrze, udało wam
się, udało.
Wiadomo,
ugoda krótka, do następnego razu.
Siedzę
tak swoim zwyczajem, słucham oceanu. Więcej słucham, niż patrzę. Nie wiem,
jak to powiedzieć — boję się, lecz nie odczuwam strachu. Od wielu godzin mężczyźni
śpią umęczeni w kabinach. Rich pojękuje tam głośno, stęka, czasem
niezrozumiale krzyczy. Można by rzec, że trzymam wachtę za nich. Najsłabsza,
najmniej zmęczona. Nie byłam wojownikiem. Wciąż jestem przywiązana, wciąż w pasie bezpieczeństwa. Ocean może wyciągnąć po mnie mokrą łapę,
dmuchnąć szatańskim szkwałem. Głupio byłoby dawać mu okazję bez żadnego
powodu.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Various topics (Published: 27-08-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Private site Numer GG: 3401579
Number of texts in service: 22 Show other texts of this author Newest author's article: Nostalgia | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5529 |
|