|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Reading room Lubię dobrą literaturę, a rosyjska jest jedną z najważniejszych [1] Author of this text: Stanisław Karpionok
Mieszkający w Poznaniu Jerzy Czech jest tłumaczem literatury rosyjskiej, jest
również poetą i publicystą. Ukończył studia matematyczne na UAM (1974),
jest doktorem nauk matematycznych (1982). W latach 1974-1987 pracownik nauk. Inst.
Matematyki, w latach 1987 — 2005 pracował na Wydziale Chemii jako kustosz
biblioteki. Był działaczem „Solidarności" (1980-1990), członkiem założycielem
ROAD (1990) i Unii Demokratycznej, z której wystąpił w 1993 r. Wydał: „Roku
pamiętnego" (1984; pod pseudonimem Jan Poznański), „Kamienie" (1991; teksty do
piosenek Przemysława Gintrowskiego), tłumaczył m.in. „Pijcie ocet, panowie"
Daniela Charmsa (1997), „Trawiastą ulicę" Asara Eppla (1999), „Uwaga — orgazm"
(Nikołaj Nikołajewicz) Juza Aleszkowskiego (2001), „Kyś" Tatiany Tołstoj (2004),
„To ja — Ediczka" Eduarda Limonowa (2005), „Merylin Mongoł i inne sztuki"
Nikołaja Kolady (2005), „Głuptaskę" Swietłany Wasilenko(2007), „Życie i los"
Wasilija Grossmana(2009). Tłumaczył także piosenki Bułata Okudżawy, Władimira
Wysockiego, Aleksadndra Galicza, szereg książek Borisa Akunina, wspomnienia i opowiadania Aleksandra Sołżenicyna, wspomnienia gen. Lebiedzia, wspomnienia W.
Toporkowa o Stanisławskim, utwory Ludmiły Pietruszewskiej, Wiaczesława Pjecucha,
Władimira Sorokina, Wiktora Jerofiejewa oraz wielu innych autorów. Jest
współautorem trzech numerów rosyjskich „Literatury na świecie". Z wybitnym
tłumaczem rozmawia Stanisław Karpionok, zastępca redaktora naczelnego „Gazety
Petersburskiej".
S.K. — Jak się Panu udaje pogodzić naukę ścisłą z zamiłowaniem do literatury?
J.C. -Takie
pytania słyszę tylko w Polsce. W Rosji, kraju fizyków-liryków, takie połączenie
chyba nie powinno nikogo dziwić. Aleksandr Sołżenicyn pogodził z literaturą
studia matematyczno-fizyczne, Wasilij Grossman — dyplom chemika. Mój miły
znajomy, poeta i zasłużony tłumacz poezji polskiej, Władimir Britaniszski był
geologiem z leningradzkiego Instytutu Górnictwa, gdzie całą „gorniacką szkołę
poetycką" wychował Gleb Siemionow. Najczęściej za takimi wyborami stała niechęć
do silnie zideologizowanych wydziałów humanistycznych.
Ja też, chociaż z ducha jestem humanistą, wybrałem matematykę, kierunek
najbardziej apolityczny, bo nie chciałem cytować Lenina, jak to robiło wielu
dzisiejszych „Katonów". Dzisiaj wiem już, że postąpiłem dobrze: studia
filologiczne nie są najlepszą szkołą literatury. Poza tym człowiek wykształcony
potrzebuje nie tylko wiedzy, ale i jej podstaw, umiejętności myślenia,
porządkowania świata. Mnie matematyka dała to, co innym zazwyczaj daje
filozofia.
— Kiedy
Pan po raz pierwszy „pokochał" literaturę rosyjską? Czym ona Pana zafascynowała?
Tak jak
wszyscy, uczyłem się języka w szkole, ale w odróżnieniu od innych czyniłem to
chętnie. Z pewnością miała na to wpływ urodzona na dzisiejszej Białorusi mama,
która nie traktowała literatury, czy szerzej — kultury rosyjskiej z niechęcią. W domu był np. wybór Puszkina z „Eugeniuszem Onieginem" w oryginale — czytałem to
jeszcze w szkole podstawowej. Później był Gogol, Czechow — w teatrze telewizji
robiono znakomite adaptacje, z przyjemnością oglądaliśmy je całą rodziną.
Chodziłem też do kina, pamiętam że na 50-tą rocznicę rewolucji cały listopad
poświęcony był radzieckiej klasyce. To wypłaszało normalnych widzów (ja
widocznie nie byłem normalny), więc później imprezę pt. Dni Filmu Radzieckiego
ograniczono do tygodnia. Zawsze znalazłem tam coś dla siebie. A kiedy zdałem na
studia, kupiłem płytę Okudżawy, jego pierwszy longplay. Do dzisiaj piosenki
Bułata Szałwowicza darzę wielką miłością.
Lubię po prostu dobrą literaturę, a rosyjska jest jedną z najważniejszych na
świecie. — Czy często bywa Pan w Rosji? Czy ma Pan przyjaciół wśród pisarzy
rosyjskich?
W latach
dziewięćdziesiątych bywałem w Moskwie, niezbyt często, parę razy. Może to i lepiej, bo zawsze wtedy coś się działo. Za pierwszym razem, w 1993 roku,
trafiłem na punkt szczytowy konfliktu Jelcyna z parlamentem. Sześć lat później,
kiedy przyjechałem na Międzynarodowy Festiwal Poetów, zaczęto wysadzać domy, tak
że przez dziesięć dni budząc się powtarzałem słowa pieśni Karpińskiego „Myśmy
się jeszcze zbudzili…". Odwiedziłem też dwukrotnie Samarę, a raz — Czeboksary i rodzinną wieś poety czuwaskiego, Giennadija Ajgiego. Ostatni raz byłem w Moskwie w roku 2001, w ramach Dni Kultury Polskiej. Teraz utrzymuję z Rosją stały
kontakt przez internet. Pewnie warto znowu pojechać, ale nie jestem zbyt mobilny i ciężko mi się ruszyć.
Przyjaciół mam więcej w Moskwie, niż w Warszawie. Przyjaźnię się np. z Michaiłem
Ajzenbergiem czy Aleksandrem Makarowem-Krotkowem; dwa lata temu zaprosiłem ich
do Polski, na festiwal poezji. Dobrze znam też tłumaczy z polskiego, poza
Britaniszskim i Natalią Astafiewą — Ksenię Starosielską i Asara Eppla. Znam też
większość pisarzy, których tłumaczyłem, oczywiście tych żyjących. Niestety,
wielu z nich odeszło, jak Ajgi, Prigow, Ufland czy w połowie maja — Wsiewołod
Niekrasow.
— Czy,
Pana zdaniem, łatwiej jest pisać własne utwory, czy dokonywać przekładu?
O tłumaczach mawia się czasem, że to tacy literaci, którym nie powiodło się w twórczości oryginalnej. Mnie się akurat powiodło, w latach 80-tych byłem lepszym
poetą oryginalnym niż tłumaczem, osiągnąłem sukces pisząc wiersze do muzyki
Przemysława Gintrowskiego, z czego powstał cały program „Kamienie". Ale rodzaj
poezji i tematyka, którą wówczas uprawiałem, zaczęła mnie nużyć. Akurat wtedy
zaczęła się w ZSRR pierestrojka, więc zainteresowałem się tym, co drukowała
coraz bardziej wolna prasa radziecka. Zwróciłem się w stronę poezji
współczesnej. Ona pierwsza zareagowała na pierestrojkę, chociaż nie tak, jak
można się było spodziewać: nie rymowaną publicystyką, ale nawałą wierszy
groteskowych, nasyconych cytatami — od klasyki po partyjne slogany. Nie przeciw
władzy, tylko jakby obok niej, niezależnie. Zafascynował mnie rodzaj wolności,
jaki prezentowali twórcy, których zaczęto wówczas drukować — Prigow, Irtieniew,
czy — nomen — omen — Druk. Poznałem też twórczość oberiutów. Porzuciłem więc
tłumaczenie tzw. bardów, a zacząłem prezentować w Polsce nowe nazwiska. Tak mnie
to wówczas wciągnęło, że stało się moim głównym zajęciem, a po latach — źródłem
utrzymania; nie mam więc czasu na uprawianie własnej twórczości. Ale nie
zarzuciłem jej całkiem — od czasu do czasu piszę miniatury po rosyjsku.
Co jest łatwiejsze? Najogólniej mówiąc, żeby samemu coś napisać, trzeba mieć
pomysł — o czym, co i jak. I to jest główny problem, nieraz całymi latami nic
człowiekowi nie przychodzi do głowy.
Przełożenie czegoś z kolei bywa bardzo żmudne, często długotrwałe, niekiedy wręcz
niemożliwe. Ale już nie trzeba tego wymyślać; rzeczy do tłumaczenia zawsze się
znajdą. Znalezienie pomysłu na pomysł autora często zabiera jednak tłumaczowi o wiele więcej czasu, niż tamtemu. Kiedy wziąłem na warsztat Timura Kibirowa,
piszącego właściwie samymi cytatami, nie tłumaczyłem tego dosłownie, tylko
bardzo długo szukałem odpowiednich cytatów w literaturze polskiej. To, że w końcu udało mi się przełożyć cały poemat „Do Lwa S. Rubinsztejna", jest
właściwie cudem. Wyszło coś, co może istnieć w naszej poezji na prawach utworu
oryginalnego.
— Czy
Polacy czytają współczesną literaturę rosyjską? Jakie tytuły się ukazują? Czy
literatura rosyjska odnosi sukces komercyjny?
Nie tylko
czytają, chodzą też do teatru na sztuki rosyjskie. No i, jak mawiał pan Zagłoba,
„jam to, nie chwaląc się, sprawił". Po okresie nieobecności współczesnej
dramaturgii rosyjskiej Teatr Polski w Poznaniu zaryzykował wystawienie
przełożonej przeze mnie sztuki Nikołaja Kolady „Martwa Królewna" i odniósł
wielki sukces. Jego „Merylin Mongoł" (Murlin Murło) wystawiło dziesięć teatrów,
były adaptacje w radiu i telewizji. Tłumaczyłem też dwie sztuki jego ucznia
Wasilija Sigariewa — „Plastelina" i „Rodzina wampira". No i potem, jak mówią
Rosjanie, poszło i pojechało. Dzisiaj znanych jest co najmniej kilkunastu
dramaturgów rosyjskich — bracia Priesniakow, Iwan Wyrypajew, Michaił Ugarow,
Marija Łado, Maksim Kuroczkin i inni. Niedawno premierę miała sztuka znanego
satyryka Wiktora Szenderowicza „Dwa angieła, czetyrie czełowieka" w moim
tłumaczeniu — od razu w Kaliszu i w Warszawie.
Oczywiście dominuje literatura anglosaska, bo taki jest dzisiejszy świat. Co do
rosyjskiej, lata dziewięćdziesiąte były u nas okresem słabszego nią
zainteresowania. Prawie nie tłumaczyłem wtedy książek, za to wiele opowiadań i wierszy drukowałem w czasopismach. Może musieliśmy od siebie trochę odpocząć?
Około roku 2000 to się zmieniło. Przyszło nowe pokolenie czytelników, może
nienajlepiej przygotowane do odbioru literatury, ale za to nieobciążone
przeszłością i biorące do ręki wszystko, co uzna za ciekawe; nieważne -
rosyjskie czy chińskie. Dotyczy to nie tylko tzw. literatury wysokiej. Kiedy
zainteresowałem się kryminałami Borisa Akunina, musiał upłynąć rok, zanim
znalazłem wydawcę. Ale kiedy już znalazłem i napisałem o Akuninie artykuł,
pisarz stał się popularny i dziś sprzeda się wszystko, cokolwiek napisze.
Jeśli chodzi o byłe kraje satelickie, Rosja nie promuje własnej literatury
współczesnej. Jeśli więc takowa się ukazuje, to musi przynosić dochody — nikt do
niej nie dopłaca.
— Moim
zdaniem świetnie udaje się Panu przekazywać polskiemu czytelnikowi wszystkie
znaczenia i konteksty oryginału, niepowtarzalny styl i język. Co sprawia
największe trudności podczas przekładu literatury pięknej?
Żadna
istotna praca nie jest łatwa. Ja np. nie umiem tłumaczyć na żywo. Przywykłem do
długiego namysłu nad każdym zdaniem, a tam nie wolno się zastanawiać. Inaczej
też tłumaczy się prozę, inaczej poezję, w dramacie też są odmienne problemy.
Jeśli chodzi o literaturę rosyjską, to kłopot sprawia np. upodobanie autorów do
licznych cytatów literackich. Dotyczy to nawet ludzi dalekich od pisarstwa, jak
gen. Lebiedź, którego wspomnienia tłumaczyłem. Staram się oddawać tę
„intertekstualność" poprzez odniesienia do naszej literatury, chociaż szczerze
mówiąc, jest to sztuka dla sztuki. Młody czytelnik i tak niczego nie rozpoznaje,
bo jest coraz gorzej oczytany, a władze oświatowe robią wszystko, żeby był
oczytany jeszcze gorzej. Choć pewnie wszędzie na to narzekają, wiem, że w Rosji
nawet szefowie mafii miewają ambicje, żeby wspierać literaturę. Nasza klasa
polityczno-biznesowa jest zupełnie inna.
Największą trudność stanowi epoka, absolutnie niestabilna, epoka wielkich
przemian, przesunięć społecznych. Odbiciem tego są zmiany, jakim ulega język.
Przekład ma w tym niemały udział — myślę nie tylko o literaturze, głównie o mediach. Większość tekstów, z jakimi mamy do czynienia, jest tłumaczona z angielskiego. Żeby je dobrze przyswoić polszczyźnie, trzeba sporego kunsztu, a ten — wiem to z własnego doświadczenia — uzyskuje się przez lata. Bardzo trudno
nie ulec naciskowi obcego języka. Tymczasem angażuje się masę tłumaczy źle
przygotowanych, którzy idąc po linii najmniejszego oporu, kopiują obce
konstrukcje, obce zwyczaje językowe. Nikomu to najwyraźniej nie przeszkadza, są
nawet piewcy tego chaosu. Nie ma się więc dziwić, że sztuka przekładu upada.
Dominuje chałtura, wyrobnictwo, brakuje nawet przyzwoitego rzemiosła. Zanika
poczucie stylu, panoszy się ćwierćinteligencka maniera tłumaczenia wszystkiego
na młodzieżowy slang.
Ja staram się iść pod prąd, tłumaczę przeciw epoce. Czynię to z pełną
świadomością, że jestem gatunkiem ginącym. Ale nie tracę nadziei, bo, jak mówi
nasz hymn, „póki my żyjemy"… Tłumaczone książki pozostaną, młodsze pokolenia
mogą zawsze zwrócić się w stronę tradycji inteligenckiej, jaką reprezentuję.
Spotkania z czytelnikami umacniają tę moją nadzieję. Ludzie chcą być traktowani
poważnie, a ja tak ich traktuję.
1 2 Dalej..
« Reading room (Published: 22-12-2009 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7033 |
|