|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Philosophy »
Sokrates – rewolucjonista czy mędrzec? Author of this text: Adrian Gajewski
Gdybym był
starożytnym Grekiem, w dodatku jeszcze majętnym Ateńczykiem-sofistą, oskarżyłbym
Sokratesa dużo wcześniej niż uczynili to Meletos, Antynos i Lykon. Kierowałbym
się, jednakże czymś innym niż nieuznawaniem przez niego państwowych bóstw czy
deprawowaniem młodzieży. Zarzuciłbym mu, iż uosabia największe zło i zepsucie,
dowodząc, że płynie ono z jego zewnętrznej brzydoty, którą to napiętnowała go
sama natura w imię antycznego porzekadła — potwór na twarzy, potwór w duszy.
Zabiłbym go jego własnymi słowami, że brzydota to coś przeciwnego (niż piękno,
które jest przyjemne albo pożyteczne albo jedno i drugie): to ból i zło. Tak, Sokrates
niewątpliwie był człowiekiem brzydkim. Mały był i w ogóle gruby. Miał wyłupiaste
oczy i zadarty nos. Nie mógł, więc uosabiać dobra. Kłóciłoby się to z greckim
wiązaniem piękna z dobrem. To, co jest piękne, jest dobre. Tak, więc to, co
brzydkie, czyli przeciwne pięknu, siłą rzeczy musi być złe. Jednym słowem
kalokagatia. Przykro mi, Sokratesie.
Oskarżenie
moje byłoby nie mniej absurdalne jak pierwotne wypociny greckich dyletantów.
Cóż, nie da się ukryć, że Sokrates żył w mieście demagogów, pysznych mężów
przechadzających się po ulicach w czystych himationach, których musiał
codziennie spotykać, gdy rozmawiał z młodymi ludźmi na ateńskim rynku koło
straganów, czy nieopodal świątyni.
Musiał z politowaniem patrzeć na stylistycznie piękne mowy Gorgiasza czy Protagorasa i ktoś, kto mu się przyglądał zza kolumn na pewno mógł dostrzec ironiczny uśmiech
na jego twarzy, gdyż on wiedział, że cała ta ich retoryka działa jedynie na
motłoch, który przyswoi wszystko, cokolwiek mu się powie. Patrzył na nich i od
razu wiedział, że ci wszyscy mędrcy i tak padną w dyskusji z nim. On stał zawsze
na jednej szali, oni zaś na przeciwnej, która to zawsze była przeważana. Rozum
był tym, co przeważało na stronę Sokratesa, ale czy on rzeczywiście doceniał
swój intelekt? Ależ nie! Czy w takim razie ja mam cenić mądrość tego, kto nawet
sam jej u siebie nie ceni? Sam jej u siebie nawet nie dostrzega? Pomyślmy…
W celu
uznania, bądź nie uznania Sokratesa za mędrca rozpatrzmy dwie płaszczyzny. Za
pierwszą posłuży jego własne, bardzo krytyczne spojrzenie na swoją wiedzę, drugą
natomiast niech będzie oko znające go z zewnątrz, jedynie z dzieł Platona
próbujące prześledzić jego myśl i jej dziejowe konsekwencje.
Nawet
największemu laikowi Sokrates kojarzy się z maksymą „wiem, że nic nie wiem". I od niej właśnie zaczniemy. Sam mówił, że ani do dużej ani małej mądrości się nie
poczuwa. Można stwierdzić nawet, że w przeciwieństwie do sofistów, którzy,
nazwijmy to wprost, reklamowali swoją wiedzę, Sokrates afiszował u siebie jej brak,
który jednocześnie implikował chęć jej zdobycia, a raczej wydobycia. Nie chciał,
by nazywano go nauczycielem, gdyż niczego nie nauczał, ale raczej filozofem,
czyli tym, który kocha mądrość, vulgo: szuka jej. Należało mu uwierzyć,
gdyż sam przecież zna siebie najlepiej i paradoksalnie wie, na co go stać. Nie
dam, także wiary, żeby posługiwał się on pojęciami typu intelegibilny czy
teleologiczny. Na pewno mówił w sposób prosty i mało wyrachowany.
Nie miał
na tyle ambicji by być oryginalnym. Jak mówi Leszek Kołakowski żaden z wielkich
filozofów jej nie miał, gdyż ona wykreśliłaby go z kultury. Wyobraźmy sobie
starca, w brudnej szacie, w dodatku bosego, wokół, którego codziennie na mieście
zbiera się grupa młodych ludzi, którzy pragną go słuchać. Na pewno większość
pomyślałaby, że ten człowiek ma wielką wiedzę i właśnie wygłasza jakiś wykład o prawdzie i dobru, niczym jakiś wędrowny sofista. Tymczasem nic bardziej mylnego,
gdyż on nie wiedział, czym jest prawda i dobro. Jak sam mówił próbował je
jedynie wydobyć z wnętrza człowieka, gdyż był przekonany, że właśnie tam one
drzemią.
Sokrates
nie stworzył wyraźnego systemu filozoficznego, ba nie napisał nawet pół zdania w swoim siedemdziesięcioletnim żywocie. Czy to i jego autokrytycyzm upoważnia do
stwierdzenia, iż nie był mędrcem? Nie, bo cały ten zwrot retoryczny „wiem, że
nic nie wiem", to tylko sztuczka, próba ucieczki od dusznych sal i mównic. Poza
tym przecież, to ktoś inny ocenia nasz warsztat intelektualny. Więc celny
oksymoron Sokratesa i w ogóle jego opinia o sobie są tu niefunkcjonalne.
Jednak na
pewno zdawał sobie Sokrates sprawę z tego, kim jest, a dokładniej z tego, kim
jest w oczach swoich słuchaczy. Przed śmiercią powiedział, że „(...) będą o mnie
mówili, że jestem mędrcem, jakkolwiek nim nie jestem". Iście to profetyczne
zdanie i dające jednocześnie okazję by bardziej rozwinąć jego pierwszą część i zająć się zarazem drugą płaszczyzną, na której można rozważyć w miarę
obiektywnie, skupiając się na jego działalności, czy był mędrcem już bez jego
natrętnych wtrąceń.
Wielu
widziało Sokratesa, gdy stał godzinami i nad czymś myślał, nie zwracając uwagi
na to, co się wokół niego dzieje. Niektórzy interpretują owe transe jako
przeżycia ekstazy czy uniesień jak również, co może być bardziej prawdopodobne
jako długie skoncentrowanie się umysłu na jakimś problemie. Tak, więc Sokrates
mędrcem był. Tylko, co tak naprawdę kryje się pod terminem mędrzec? Mnie
osobiście kojarzy się on właśnie z takim starcem z brodą i o lasce. Trochę to
infantylne, ale taki właśnie topos mędrca mi zaszczepiono, bo ten biedny i stary
zawsze jest dobry, a bogaty i nazbyt pewny siebie zły. Ale nie o wygląd przecież
tu chodzi.
Mędrca
należy utożsamiać raczej z filozofem, choć sam Sokrates nazywał siebie
filozofem, a nie mędrcem. Ale myślę, że na przestrzeni wieków znaczenie tych
dwóch terminów zbliżyło się do siebie i chyba nie będzie wielkim błędem, gdy
stosować się ich będzie zamiennie. Filozof nie stawia na piedestale własnej
erudycji, suchej encyklopedycznej wiedzy, w którą każdy w zależności od
predyspozycji może obrosnąć, ale właśnie mądrość, która można powiedzieć, że
jest stanem ducha. W słowie „mędrzec" natomiast dopatrzyć się można mądrości, a dokładniej nazwę człowieka, który ją posiada i emancypuje.
Sokrates
przede wszystkim poruszał się na innej płaszczyźnie niż inni. Znał poglądy
Jończyków, ale nie rozwodził się nad materialnymi przyczynami świata. Swoją
uwagę skupił na człowieku. Mówi się, że znów winni są temu bogowie, gdyż
Sokrates wziął sobie do serca napis na delfickiej świątyni, głoszący poznanie
samego siebie. Wcześniej niż on człowiekiem zaczęli zajmować się sofiści, ale
jak już było wspomniane poruszał się on na innym poziomie niż oni, przede
wszystkim etycznym i moralnym.
Sokratesa
należy uznać za piewcę Rozumu (piszę go wielkiej litery, gdyż on był właśnie
największą dla Sokratesa cnotą), choć może tego sam wyraźnie nie określił.
Jednakże uważał, że dojść do jakiejkolwiek prawdy można jedynie przy wytężonym
wysiłku intelektualnym, że trzeba ją wydobyć, a przynajmniej spróbować wydobyć z siebie, ze swojego wnętrza, ze swojego Rozumu właśnie. I można sobie jedynie
wyobrazić jak musiał być rozczarowany i zły na Anaksagorasa, gdy czytał, że
nous, czyli rozum stanowi arche świata. Już pewnie uważał, że znalazł
kogoś, kto przedstawia nowy niematerialny pogląd na rzeczywistość. Jednakże, gdy w dalszym ciągu czytał, ostatecznie stwierdził, że „(...) ten człowiek do
niczego nie używa rozumu ani innym przyczynom nie przypisuje porządku
wszechrzeczy, tylko za przyczyny podaje wiatry i etery, i wody i nie wiadomo co
jeszcze". Cóż tak bywa, gdy się wymaga zbyt wiele.
Odrzucając
filozoficzne spekulacje pierwszych filozofów przyrody i przenosząc się na grunt
bardziej empiryczny możemy przypisać Sokratesowi dwa ulepszenia w nauce, a mianowicie wnioskowanie dedukcyjne i ogólną definicję. Ateńczyk zajmował się,
pojęciami ogólnymi, tj. dochodzeniem do stałych pojęć, przeciwnie do relatywnych
doktryn sofistów. Uderzało go to, że pojęcie ogólne pozostaje zawsze takie samo i mimo, że szczegóły mogą się różnić, to jednak definicja pozostaje w mocy. Jego
wnioskowanie dedukcyjne polegało na dialektyce. Przez rozmowę i pytania
uzyskiwał czyjeś wyobrażenia na określony temat. Skoro rozmówca użył jakiegoś
zwrotu musiał wiedzieć, co on oznacza. Wtedy mógł Sokrates wykazać
nieodpowiedniość proponowanej mu definicji. Następnie rozmówca przedstawiał
kolejną definicję i tak konwersacja mogła trwać w nieskończoność bez
zadowalającego rozstrzygnięcia.
Rozum był dla niego
największym autorytetem, do tego aż stopnia, że utożsamiał z nim cnotę, a tę z kolei ze szczęściem i pożytkiem. Mało tego, głosił, iż czynienie zła jest
wynikiem niewiedzy, bo niemożliwe jest świadome czynienie złego. Człowiek, gdy
wie, co jest dobre, czyni wyłącznie dobro. Wniosek: nikt nie grzeszy z własnej
woli. Śliski i niebezpieczny to pogląd, ale Sokrates tak zaufał Rozumowi, że dla
niego pewnie było to oczywiste. To właśnie on, wiążąc szczęście i dobro z intelektem i wskazując, że jednak w moralności istnieją jakieś absolutne
wartości, których nie da się podważyć stał się prekursorem etyki. Wszak już u Demokryta pojawiły się jej elementy, były one jednak marginalne i dopiero w koncepcji Sokratesa widać ich naczelność i pełno wartościowość.
Kołakowski mówi, że
właśnie przez intelektualizm etyczny był nasz Ateńczyk znienawidzony przez
Nietzschego, który twierdził, że prawdziwie wielkie duchy, wybrańcy przeznaczeń
powodują się instynktem, a zimny, świadomy siebie Rozum Sokratejski, przeciwny
instynktom jest oznaką dekadencji. Ale z drugiej strony czyż Sokrates nie
zakończył jakiegoś etapu w historii greckiej myśli? Czy nie zaczął nowego
rozdziału? Bo przecież wskazał myśli nową drogę, mianowicie taką, że trzeba
zająć się tym, co jest niezmienne, a nie fizyczną rzeczywistością, w której to
wszystko nieustannie się zmienia i przemienia, aż w końcu siłą rzeczy musi
zginąć. Było już powiedziane wyżej, że istnieją jakieś niezmienne pojęcia, idee,
które mają głównie znaczenie moralne. Sokrates dochodził do istoty rzeczy
poprzez wspomniane już wnioskowanie dedukcyjne. Mówił, że jest jak jego
ojciec-rzeźbiarz i podobnie jak on, tylko nie w kamieniu, ale poprzez pytania
formuje człowieka, który zmuszony jest odrzucić wiedzę pozorną (metoda
elenktyczna), a następnie naśladując matkę-akuszerkę pomaga rodzić się wiedzy
prawdziwej, która jest w nas ukryta (metoda majutyczna).
Doszliśmy w końcu do
wniosku, że Sokrates rzeczywiście był mędrcem, ale równie dobrze mogliśmy od
tego założenia wyjść. Jednak ukazanie pokrótce jego myśli miało posłużyć
uznaniem go za kogoś większego niż za mędrca, bo nie każdemu filozofowi dane
było zmienić tak radykalnie filozofię świata. Tak, był on niewątpliwie
rewolucjonistą i architektem i to nie wiadomo czy nie największym. I nie jest
najważniejsze to, że nie stworzył wyraźnego systemu filozoficznego, ale bardziej
istotny jest nowatorski sposób, przez który starał się przekazać to, co go
gnębiło i fascynowało zarazem.
Wagę dokonań Sokratesa
można zrozumieć lepiej, jeśli postawimy sobie pytanie: czy bez niego powstałby
platoński idealizm i czy bez platońskiego idealizmu powstałby realistyczny
system Arystotelesa? A jeżeli zajęcie się tym, co jest niezmienne nastąpiłoby
powiedzmy sto lat później i to przez kogoś innego, kto nie miałby tak genialnych
następców, czy cała historia filozofii była diametralnie różna od tej, która
jest? Z pewnością byłaby inna. Można spekulować, że ktoś inny niż Platon i to
znacznie później podzieliłby byty na konstytutywne i przypadkowe. A czy ktoś
stworzyłby wtedy teorię form, którą to przecież antycypował Sokrates? Możliwe.
Ale idąc dalej czy spór między esencjalizmem a nominalizmem, czyli spór o uniwersalia rzeczywiście miałby miejsce w średniowieczu? Czy w ogóle by się
toczył? A może miałby miejsce na przykład w romantyzmie, ale przecież
romantyzm nie byłby wtedy romantyzmem. Czy powstałby w ogóle tomizm? Czy
napisałbym ów tekst czcionką dwunastką, stukając palcami w odpowiednie miejsca
na klawiaturze? No może teraz trochę przesadziłem, co nie zmienia tego, że pytań
jest wiele. A może największym filozofem byłby… Protagoras ze swoim
antropos metron ton panthon?
Nie ucieknę chyba od
przyrównania Sokratesa z Jezusem. Obaj wpłynęli decydująco na los kultury, obaj
nie napisali żadnego zdania, a wiemy o nich z pism ich uczniów jedynie. Nauczali
na ulicach i prowadziła ich jakaś siła zewnętrzna, transcendentalna. W przypadku
Jezusa był to Jahwe, zaś Sokrates podkreślał, że jego wewnętrzny głos,
daimonion, odradza mu pewnych rzeczy. Obaj też traktowali to, co robili jako
misję. Obaj w końcu zostali skazani i zabici. Stworzyli jednakże fundamenty
budowli, która przetrwała do dziś.
Nie chcę teraz
niczego nazbyt przejaskrawić, szczególnie, gdy to jest już koniec mojego wywodu, ani
tym bardziej dokonać jakiejś profanacji, ale żeby powyższe porównanie nie było
bezcelowe… Postawiliśmy pytanie, co by się stało gdyby nie było Sokratesa.
Odpowiedź jest trudna i niejednoznaczna i jeśli już zestawiliśmy postacie Jezusa i Sokratesa może łatwiej będzie można odpowiedzieć i uzmysłowić sobie, co by
mogło się stać, zadając pytanie następne: Co by się stało z historią kultury i ludzkości w ogóle gdyby Jezus Chrystus nie przyszedł i nie umarł na krzyżu?
« (Published: 22-07-2010 )
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7421 |
|