|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
» Religious state
Jedna katoliczka więcej Author of this text: Jan Hartman
Chrzest zmienia życie człowieka — także to doczesne. Mój
dziadek i babka ze strony ojca jeszcze w XIX w. zostali ochrzczeni (w Kościele
Ewangelicko-Augsburskim), dzięki czemu mogli wyrwać się z getta, jak nieco
pogardliwie spolonizowani Żydzi nazywali żydowskie dzielnice Warszawy. Dziadek
został wziętym warszawskim adwokatem, babka mogła studiować. Swego syna, a mojego ojca, też ochrzcili. Całe szczęście. Gdyby nie to, nie przeżyłby wojny. W 1943 zwolniono go z Pawiaka „z braku dowodów na żydowskie pochodzenie"...
Dziadkowie zresztą też przeżyli, w Milanówku. Dla nich wszystkich chrzest był
bramą życia ziemskiego — w istnienie Boga i Ducha Świętego nie wierzyli. Mnie
już nie trzeba było chrzcić, bo w komunistycznej Polsce bynajmniej nie wydawało
się to niezbędne dla powodzenia w życiu. Zostałem agnostykiem, mającym wszelako
swoje przekonania religijne. W skrócie pogląd mój jest taki, że skoro nie wiemy,
czy istnieje Bóg, kim jest i czego od nas żąda, to nie należy wiązać się z żadną z konfesji; trzeba wziąć na siebie ciężar niewiedzy i pokornie go nosić.
Żywiąc taki pogląd na sprawę religii wolałbym, aby moja córka odebrała
wychowanie całkiem świeckie, a w sprawach wyznania decydowała w przyszłości
sama, już jako osoba dorosła. Stało się inaczej. Ma dopiero dziewięć lat i została małą katoliczką. Było to nieuniknione. Gdybym upierał się, aby do tego
nie doszło, zrobiłbym dziecku krzywdę. Zresztą nie miałem prawa się upierać,
gdyż brałem ślub kościelny „z wyłączeniem", obiecując, że nie będę przeszkadzał
katolickiemu wychowaniu swego potomstwa. Nie powinienem więc narzekać. Gdybyśmy
jednak nie brali z żoną ślubu katolickiego i na przykład byli zawziętymi
ateistami (a takimi, broń Boże, nie jesteśmy), nic by to nie zmieniło. Naszą
córkę katoliczką uczyniło bowiem przedszkole i szkoła.
Dla katolickiej większości na ogół to żaden problem — wiedzą, że lekcje
religii w przedszkolach i szkołach nie są obowiązkowe. Nie ma przymusu
religijnego, więc nie ma o czym mówić. Owszem, jeśli przez przymus rozumiemy
prawo nakazujące coś czynić, pod groźbą sankcji, to takiego przymusu nie ma.
Jeśli jednak rozumiemy to słowo w znaczeniu potocznym, czyli jako konieczność
znoszenia przykrości w następstwie niezastosowania się do jakiejś normy
zachowania, to taki przymus jest, i to bardzo silny. Wyobraźmy sobie, jaką cenę
musiałaby zapłacić moja córeczka, gdybyśmy uparli się z żoną, że nie będzie
podlegać wychowaniu religijnemu w przedszkolu i szkole, na przykład dlatego, by o sprawach swej religijności mogła postanawiać świadomie w wieku dojrzalszym.
Dodam, że wyobraźnią należy przenieść się w tym przypadku do Krakowa, gdzie
pewnie jest trochę inaczej niż w Warszawie. Nie sądzę wszelako, aby to Warszawa
była typowa; raczej już właśnie Kraków.
W przedszkolu wyglądało to tak, że dwa razy w tygodniu do sali, gdzie na
co dzień przebywała „nasza grupa", przychodziła katechetka i prowadziła swoją
lekcję. Teoretycznie mógłbym zażądać, by moja córka nie brała udziału w tych
zajęciach, ale oznaczałoby to, że na czas ich trwania zostanie wyprowadzona do
innej sali. Tylko, że w przedszkolu wyprowadzenie dziecka do innej sali to
najsurowsza forma kary… O żadnym proteście nie było mowy.
Sądzę, że
moja córka wierzyła w to, co mówi przedszkolna katechetka, bo czemu nie?
Przecież decydując się na oportunizm, nie mogłem teraz wzbudzać w swoim dziecku
wątpliwości. Mój ojciec też tak postępował. Chciałem robić to, co inne dzieci,
więc zacząłem chodzić na przykościelne katechezy. Było to w roku 1973, we
Wrocławiu. Nie nachodziłem się jednak długo, bo pewnego razu, gdy wyraziłem
wątpliwość w kwestii Biblii i Pana Jezusa, o których to przecież nie uczy się w szkole, katechetka popatrzyła na mnie spode łba i rzekła: „Ej, Jasiu, ty to
chyba Żydek jesteś". Wyręczyła w ten sposób mego ojca w trudnym dziele
uświadomienia dziecka, ale wcale mu się to nie spodobało, bo powiedział:
„Owszem, jesteś Żydek i jak widzisz lekcje religii nie są dla ciebie". W ten
sposób nie dane mi było zostać chrześcijaninem z wyboru, jak niektórzy moi
krewni.
W szkole sytuacja się powtórzyła. Okazało się, że w pierwszej klasie dwie
katechezy odbywają się pomiędzy innymi lekcjami i jeśli moja córeczka miałaby w nich nie uczestniczyć, musiałaby iść w tym czasie na świetlicę. Rzecz jasna,
byłaby to dla niej wielka przykrość i wstyd, gdy sama jedna miałaby zostać w taki sposób wykluczona z życia klasy i napiętnowana odosobnieniem. Mowy nie
było, by stawiać opór. Zresztą dziecko było chętne, by na lekcje religii
uczęszczać. Do przymusu społecznego dołączył się wynikający z niego przewrotny
przymus psychologiczny. Miałbymż walczyć z sumieniem własnego dziecka? Gdybyśmy
byli innego wyznania, to sprawa byłaby łatwiejsza. Takie dzieci mają coś w zamian za lekcje religii katolickiej. Wiedzą, że wprawdzie nie uczestniczą w katechezach i różnych uroczystościach, ale za to ich koledzy nie uczestniczą w innym życiu religijnym, które one mają poza szkołą. U niewierzących nie ma
takiej kompensacji. Jest czysta strata i pokrzywdzenie — inne dzieci idą do
komunii, mają piękne ubranka i prezenty, a ja nic… Którzy rodzice będą tak
zawzięci, by skazać swe dzieci na taką przykrość? Swoją drogą, ciekawe, ile
dzieci chodzi na religię i przystępuje do komunii właśnie w takich
okolicznościach? Trudno byłoby policzyć, ilu jest w Polsce autentycznych
katolików, skoro tak silna jest społeczna presja, by się nie wyróżniać przez
nieuczestniczenie w powszechnych manifestacjach religijności. Czy nasi
socjologowie religii znają odpowiedź?
Gdy zawierano konkordat, społeczeństwo uzyskało zapewnienie, że dołoży
się wszelkich starań, aby lekcje religii odbywały się w szkołach tylko na
pierwszych i ostatnich godzinach. Skończyło się na rozporządzeniu ministerialnym w tej sprawie, dawno już zapomnianym i zazwyczaj ignorowanym. Nie zamierzając
toczyć wojny, lecz po prostu dla zasady udałem się na rozmowę z dyrektorką
szkoły, do której chodzi moja córeczka. Powiedziałem jej, że elementarnym
standardem współczesnej demokracji, a także wymogiem polskiej konstytucji jest
gwarancja zachowania przez każdego obywatela prywatności w kwestiach wyznania
lub też jego braku. Nauczanie religii w szkole w zasadzie wyklucza respektowanie
tego prawa, gdyż o każdym spośród nielicznych dzieci, które nie uczęszczają na
te lekcje, tym samym staje się wiadome, że nie jest wyznania katolickiego.
Bardzo ułomnym środkiem zaradczym byłoby w tej sytuacji respektowanie zasady, że
lekcje odbywają się na pierwszych bądź ostatnich godzinach. Uzyskałem obietnicę,
że począwszy od drugiej klasy (a więc rok później) tak się stanie w przypadku
klasy, do której chodzi moja córka. Usłyszałem jednak, że powinienem dać dziecku
możliwość wyboru, że powinienem być bardziej tolerancyjny, a w ogóle to warto,
żeby dziecko poznało religię, po prostu z racji kształcenia się. Poczułem się
jak na planie filmu satyrycznego — czy to na serio? Powstrzymując wzburzenie
odparłem, że w kwestii wyznania małym dzieciom nie daje się wyboru — dzieci
chodzące na lekcje religii są na nie po prostu posyłane, bo tak życzą sobie ich
rodzice, a celem tych lekcji bynajmniej nie jest i być nie może „informowanie o religii katolickiej", lecz formacja katolicka. Hipokryzję i udawanie głupiego
spotykałem potem nie raz, poruszając ten temat w różnych okolicznościach.
Szkoła mojej córki, zwykła samorządowa szkoła podstawowa w Nowej Hucie,
jest niemalże sanktuarium. Pierwszy z nią kontakt mojego dziecka polegał na
poświęceniu tornistrów… Symbole religijne są tam obecne na każdym kroku, a uroczystości religijne i rekolekcje przewijają się przez szkolną codzienność,
często kosztem lekcji świeckich. O takiej wartości politycznej jak „świecki
charakter instytucji publicznych" jak się wydaje nikt tam nie słyszał.
Nie muszę tej opowieści komentować. Jak jest, to widać. Elementarz
liberalnej demokracji leży już na urzędniczych biurkach, ale jeszcze nie został
otwarty. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. A nadzieję tę żywię nie tylko
jako demokrata i liberał, ale także jako ktoś, komu zależy na tym, by tak ważna
dla polskiego społeczeństwa religia katolicka nie musiała zdobywać kolejnych
pokoleń wiernych środkami administracyjnymi. To nie ma sensu i do niczego
dobrego nie prowadzi. Wiem, co mówię. Uczę studentów filozofii i etyki. Jako
absolwent KUL, pełen głębokiej rewerencji dla tomizmu, zawsze mówię studentom,
czym jest doktryna katolicka w zakresie moralności i jaka stoi za nią
metafizyka. Nie stronię też od elementarnej teologii. Z biegiem lat widzę na
tych zajęciach postępującą barbaryzację religijności młodzieży lub jej zupełny
zanik. Barbaryzacja polega na kompletnej ignorancji a zanik wiary stwierdzam
wtedy, gdy proszeni o wypowiedzi na tematy egzystencjalnie absolutnie
podstawowe, jak istota dobrego życia i powinności dobrego człowieka, studenci
odpowiadają w sposób całkowicie nietknięty przez idee i skojarzenia religijne.
Mówią o urządzeniu się, o przyjaźni, miłości, ale nie o pracy czy tworzeniu, a bynajmniej już nie o życiu chrześcijańskim. Pal sześć, że nie słyszeli o Tomaszu, a nawet o Augustynie, ale czy muszą po kilkunastu latach katechez być
tak mocno przekonani, że katolicy wierzą, iż Bóg zbawia tych, którzy mają więcej
dobrych niż złych uczynków?
Właściwie nie powinno mnie to obchodzić. A jednak obchodzi. I to tym
bardziej, im mniej widzę zwyczajnie religijnej młodzieży, a za to coraz więcej
barbarzyństwa w wyobrażeniach moralnych i religijnych swoich studentów. W pewnym
sensie jestem więc współpracownikiem Kościoła. I zapewne moja córka w końcu
lepiej pozna katolicyzm słuchając mnie niż szkolnych katechetów. Jedna światła
katoliczka więcej.
Artykuł opublikowała
Gazeta Wyborcza 27 lipca 2007 r. Wszedł do zbioru Zebra Hartmana
(2011).
PS. Bardzo osobisty, jak widać,
artykuł pobudził wiele osób stykających się z przymusem religijnym do listów i wyznań. Zwykle po opublikowaniu kontrowersyjnego lub dotykającego drażliwych
spraw artykułu dostaję kilkanaście listów, niezależnie od licznych komentarzy na
forach internetowych. Tym razem tych listów było szczególnie dużo. Moja
opowieść jest blada i nijaka w porównaniu z tym, co przeżywają ludzie w małych
miejscowościach, zwłaszcza zaś w rodzinach podzielonych przez zapatrywania
religijne. Nie muszę tłumaczyć, że pisanie czegoś tak osobistego, jak ten
artykuł, wciąga do gry członków rodziny. Niekoniecznie muszą być z tego
zadowoleni. Nie wiem, co pomyśli moja córka, jak będzie duża. W końcu w jakiś
sposób naruszyłem jej prywatność. Publicysta musi zawsze mieć takie rzeczy na
uwadze i zadawać sobie pytanie, czy w danym wypadku przypadkiem trochę nie
sprzedaje siebie i swoich bliskich. Do pewnego stopnia jest to nieuniknione,
niezależnie od tego, jaki gatunek literatury się uprawia, niemniej jednak trzeba
sobie wyznaczyć jakieś granice. Publikacja mojego artykułu została uświetniona
wybitnym rysunkiem Jacka Gawłowskiego. Miałem szczęście — ten rysunek przejdzie
do historii polskiej sztuki ilustracji gazetowej, a mój artykulik na doczepkę.
« Religious state (Published: 30-12-2011 )
Jan HartmanProfesor filozofii, wydawca i publicysta, profesor UJ i kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki w Collegium Medicum na Uniwersytecie Jagiellońskim, redaktor naczelny "Principia", profesor w Małopolskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej w Tarnowie. Magisterium - KUL, doktorat i habilitacja - UJ. Zajmuje się metafilozofią (heurystyka filozoficzna, autorski projekt teorii neutrum), filozofią polityki, etyką i bioetyką. Zabierając głos w debatach publicznych na tematy polityczne i światopoglądowe, broni rozwiązań liberalnych i demokratycznych. Private site
Number of texts in service: 9 Show other texts of this author Newest author's article: List trzech profesorów do wszystkich, których to dotyczy, czyli do wszystkich | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 7656 |
|