Various topics »
Ewangelia adriano-polska [4] Author of this text: Marek Bończak
— Ktoś mnie
dotknął — Jeszua był zaniepokojony.
— Nic
dziwnego, Mistrzu — wszechobecny Piotr torował drogę w tłumie. — Wiele osób
dotyka twoich szat.
— Nie
rozumiesz. Moc uszła ze mnie. Ktoś mnie dotknął z wiarą. Josua
zatrzymał się. Sytuacja zdawała się go intrygować i musiał wyjaśnić ją
do końca.
— Kto mnie
dotknął? — krzyknął.
Czy wiedział,
kto to był? Czy to pytanie miało dać szansę zuchwalcowi do pokornego
przyznania się do winy?
— Panie,
Panie, to ja cię dotknęłam.
Z tłumu
wyszła niewiasta. Wychudła, zgarbiona, ledwo szła, opierając się na
drewnianej lasce. Kobieta upadła na kolana. Chusta zsunęła się jej z głowy,
ukazując rzadkie, siwe włosy.
— Dlaczego? — zapytał łagodnie.
Kobieta zaniosła się szlochem. Był to płacz
oczyszczający i Jeszua czekał cierpliwie, aż kobieta wypłacze się do końca.
Gdy ucichła ujął ją za rękę i podniósł z ziemi.
— Już
lepiej? — zapytał, ocierając delikatnie kciukiem łzy z jej oczu.
Kiwnęła siwą głową.
— Panie,
przepraszam, ale nie miałam wyboru. Od kilkunastu lat choruję na krwotok.
Tłum cofnął
się ze złowrogim szmerem, z którego można było wyraźnie wyłowić słowo
„nieczystość".
Josua
nienawidził zabobonu, który czynił krew czymś nieczystym. Od dawna miał
zamiar z tym skończyć. Miał już nawet plan ostatniej wieczerzy, podczas której
picie jego krwi stanie się koniecznym elementem zbawienia.
Kobieta myślała,
że jego milczenie jest znakiem dezaprobaty a może i potępienia.
— Szukałam
pomocy u lekarzy, panie. Ale, choć wydałam cały majątek, nic mi nie pomogli.
Ten codzienny ból… — znowu zaniosła się płaczem.
— Twoja
wiara cię uzdrowiła — mesjasz wymamrotał regułkę i przytulił ją do
siebie na znak dla tłumu, że jest już czysta. Kobieta pachniała ziołami,
jak… jego matka. Z trudnością przypomniał sobie zapach Miriam. Tak dawno z nią nie rozmawiał. Od wesela z Kany. Wtedy jej ustąpił, choć wbrew swej
woli. Od tamtego czasu nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Zapach
matki… mimo wszystko trochę mu jej brakowało.
Uzdrowiona
kobieta z czcią ucałowała jego dłoń (nigdy tego nie lubił) i wtopiła się w tłum.
Jej czarne
szaty przypomniały mu wdowie odzienie matki. Pamiętał ich ostatnią rozmowę z przed kilku miesięcy. Czy nie wiesz, że ja należę do Najwyższego i jego
sprawy są dla mnie najważniejsze? — zacytował jej powiedzonko sprzed
kilkunastu lat, gdy z Józefem wyciągnęli go niemal na siłę ze świątyni.
Miriam spuściła głowę i nic nie odpowiedziała. Josua nie odważył się
czytać w jej myślach. Biła od niej przedziwna moc, przed którą czuł
respekt.
Z
uzdrowionej kobiety emanowała podobna siła tylko o wiele słabsza. Josua wyraźnie
wyczuł w niej obecność Najwyższego. To, dlatego kochał ludzi. Widział w nich Abbę. Każdy nosił w sobie piękno jego podobieństwa, jak źdźbła
trawy lśnią nad ranem kroplami rosy. Syn rozkoszował się tą boską świeżością,
uważając każdego człowieka za cel swego istnienia. Człowiek, stworzony na
podobieństwo Najwyższego, stanowił dla Josuły źródło doświadczenia miłości
Abby, której Syn nigdy nie miał dosyć.
To nie
znaczy, że ludzie byli dla niego jedynie nosicielami boskości. W każdym z nich wyrażała się ona inaczej i była dostępna jedynie, gdy akceptował i kochał człowieka jako konkretną, niepowtarzalną osobę.
Josua
otwierał się na człowieka i Abbę w nim obecnego: to bosko-ludzkie doświadczenie
miłości stanowiło ostateczny fundament jego życia.
Dlatego
cieszył się, że Najwyższy uzdrowił tamtą kobietę z krwotoku, pomimo, że
była nimfomanką i w tej chwili uwodziła młodego wieśniaka w poszukiwaniu
zapomnianej rozkoszy, za którą tęskniła codziennie przez tyle lat.
Solidna,
drewniana laska tkwiła teraz w drżącej ręce niewidomego.
Zapłacił
dochodem z godzinnej żebraniny — to sprawiedliwa cena.
IX.
Josua czuł,
że umiera.
Niewypowiedziany
ból zmasakrowanego ciała, który pulsował w rytm bicia przeciążonego serca
ustępował. Jego miejsce zajmowało zdradzieckie otępienie, odbierające wolę
walki o oddech i mącące zmysły. Wobec wcześniejszego bólu, marazm zdawał
być się rozkoszą. Lecz Josua, który czuł czającą się na jej dnie lodowatą
groźbę, walczył z całej siły woli, by nie utracić świadomości.
Niepostrzeżenie
powrócił strach. Opuścił go w kilka sekund po przybiciu do krzyża, gdy minął
pierwszy szok i cierpienie na dobre zawładnęło każdą komórką nerwową
skazańca. Teraz, gdy ból ustąpił zimnemu obumieraniu, wspinającemu się
powoli, lecz konsekwentnie po krwawym, dygocącym ochłapie mięsa, który kiedyś
był pięknym, muskularnym ciałem, lęk powrócił silny, niepokonany. Zwierzęcy
wymiar ludzkiej natury Josuły wył z przerażenia wobec rzeczywistości umierających
tkanek. Jego człowieczeństwo skurczyło się w sobie, niezdolne przeciwstawić
się atawistycznemu lękowi przed śmiercią. Boskość, pozbawiona swej
odwiecznej wszechmocnej nietykalności, kryła się za nędzną zasłoną
skulonego człowieczeństwa. Mrok kładł się nieprzeniknioną kurtyną zasłaniającą
nieodwołalnie scenę rzeczywistości, na której świat jak gdyby nigdy nic
odgrywał swoją wielowątkową komedię o niejasnym przesłaniu. Czasami jakieś
kolory rozświetlały słabo ciemności; co nieraz docierały do niego strzępy
zdań, częściej pojedyncze słowa, przeważnie bluźnierstwa. Josua nie chciał
ich słuchać. Miał dosyć. Więcej nie dam rady, pomyślał i dał za wygraną.
Natychmiast począł spadać w bezdenną przepaść; ciemność wirowała coraz
szybciej. Ostatni umierał lęk, zostawiając miejsce błogości niebytu,
delikatnie nasączonego obecnością Absolutu, czekającego za ostatnim
paroksyzmem umierania.
— Abba — jęknął
Josua.
— Synu -
zapłakała kobieta.
Umierający z trudem otworzył oczy.
Do jego
posiniaczonych, zakrwawionych stóp tuliła się Miriam. Wychudła, siwa -
przedwcześnie postarzała, złamana w pół kobieta, która była jego matką.
Tuż przy niej stał Jan. Nieudolnie podtrzymywał ją, by nie upadła, choć
sam ledwo stał na nogach.
Josua czuł
bijącą od nich miłość. To ona zawróciła go z Ostatniej Drogi. Zrozumiał,
że miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia; może najważniejszą w całym jego
życiu. Od kiedy skończył dwanaście lat przestał kochać swoją matkę.
Traktował jej troskliwość, jak ciężar; drażniła go ona i gdy osiągnął
swobodę działania odizolował się od niej. Przestał też nazywać ją matką — już nie mógł. Tłumaczył sobie, że miał tylko Ojca — Abbę i tylko
on ma prawo do jego synowskich uczuć. Teraz, z perspektywy krzyża, gdy tylko
Miriam i Jan pozostali przy nim, uświadomił sobie jak bardzo błądził przez
tyle lat.
Josua
przypomniał sobie niedawny epizod z drzewkiem figowym. Wówczas tęsknił za
tym, by ktoś spojrzał na niego, jak na Josuę ben Josefa, człowieka zmęczonego
swą boskością; zdolnego do pomyłek i niedorzeczności; dorastającego boleśnie
do miary swego mesjańskiego powołania. Jednocześnie z uporem odrzucał
matczyne uczucie, trochę natrętnej i nie do końca rozumiejącej istoty, która
nie pragnęła niczego nad jego synowską miłość.
Josua
westchnął. Każde uderzenie konającego serca sprawiało mu ogromny ból.
Wstrząsnął okaleczoną głową, by odgonić muchy ucztujące gromadnie na
jego opuchniętej, zsiniałej twarzy i zmusił się do mówienia.
— Niewiasto — nawet w takiej chwili nie potrafił nazwać jej matką — oto syn Twój.
Jan
przytulił do siebie drobną Miriam, która oparła zmęczoną głowę na jego młodzieńczym
ramieniu.
Przepraszam,
Mamo, pomyślał Mesjasz. On da ci tę miłość, której ja nie potrafiłem. Na
niego wyleję całą moją miłość do ciebie. Przez jego czułość będę ci
wynagradzał wszystkie chwile, gdy z mojej winy byłaś samotna i odtrącona...
— Oto twoja
nowa matka, Janie.
Potem opadł z resztek sił i bezwładnie zawisł na trzech gwoździach naszej ludzkiej
sprawiedliwości. Utrzymały — nawet Boga, by nie spłynął w stęsknione
ramiona Matki. Jesteśmy sumiennymi kowalami tego świata.
X.
Ostatnią
myślą, jaką odczytał przed śmiercią Mesjasz, były narzekania drobnego
handlarza fig, którego córka Rachel straciła cnotę za sprawą pewnego Josefa.
Biedak nie wiedział, że za kilka miesięcy stanie się dziadkiem jednego z najważniejszych członków gminy chrześcijańskiej, późniejszego męczennika,
co zapewni mu dostatni byt i szacunek do końca jego dni.
Tak,
nadchodziły ciekawe czasy; nowe ciekawe czasy.
Na tę myśl
Josua uśmiechnął się pierwszy raz od bardzo dawna; i umarł z tym uśmiechem
na spękanych wargach.
Cierpkim.
1 2 3 4
« (Published: 08-04-2003 Last change: 06-09-2003)
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 2391 |