The RationalistSkip to content


We have registered
204.317.469 visits
There are 7364 articles   written by 1065 authors. They could occupy 29017 A4 pages

Search in sites:

Advanced search..

The latest sites..
Digests archive....

 How do you like that?
This rocks!
Well done
I don't mind
This sucks
  

Casted 2992 votes.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"
«   
Demokracja po polsku
Author of this text:

Jakiś przyszły historyk ukuje zapewne nowy termin, desygnujący ten typ systemu politycznego, który obserwujemy dziś w Polsce. Jeśli system, który funkcjonował w tym rejonie Europy w pierwszych czterech dekadach drugiej połowy XX w., historycy zechcą nazywać, po staremu, demokracją ludową, to niezłym korelatem tego terminu, określającym system zrealizowany w Polsce w ostatniej dekadzie, byłaby „demokracja konfesyjna". Nazwy te łączy w każdym razie to, że obydwie noszą znamiona żartu słownego: pierwsza jest pleonazmem (znaczy wszak tyle, co „ludowa władza ludu"), druga zaś zawiera jawne contradictio in adiecto. Nadto, każda z nich ma się do pojęcia demokracji mniej więcej tak, jak „Królestwo Niebieskie" do pojęcia monarchii: jest jedynie metaforyczną doń aluzją. Daleko idące uzależnienie instytucji swoistych dla demokratycznego państwa od instytucji skrajnie antagonistycznych wobec demokracji — przedtem od samozwańczej Awangardy Przodującej Klasy, dziś od samozwańczych Strażników Prawdziwych Wartości - prawdopodobnie skłoni też historyków do objęcia obu tych systemów jakąś wspólną kategorią nadrzędną: może będzie nią „semidemokracja", a może — co wydaje się trafniejsze — „demokratoid". Niewykluczone, że system dzisiejszy zostanie uznany za lepszą imitację demokracji niż poprzedni; w końcu postęp w technologii polityki jest równie naturalny, jak postęp w technologii produkcji, a wszak produkowane dziś dermatoidy znacznie lepiej imitują skórę, niż te sprzed pięćdziesięciu lat. Granica między autentykiem a imitacją zawsze jednak pozostaje ostra. Trudno rozstrzygnąć, w jakiej mierze podobieństwa między tymi dwoma systemami są efektem dziedziczenia. Fakt, że polska nowa klasa polityczna tak ochoczo włączyła do swego instrumentarium mgławicowe „wartości chrześcijańskie" i równie mętną „naukę społeczną Kościoła" (sowicie opłacając dostawcę tych ideologicznych narzędzi sprawowania władzy), można by tłumaczyć wyniesionym z przeszłości przekonaniem, że utrzymanie władzy wymaga wsparcia ze strony jakiejś silnej instytucjonalnie, a do niczego nie zobowiązującej ideologii. Ale fakt, iż gdzie indziej — na przykład w Czechach czy na Węgrzech — nowi politycy nie sięgnęli po taki instrument, podważa to wyjaśnienie; demokracja ludowa była zresztą w późnych swoich fazach zbyt anemiczna ideologicznie, by móc przekazać następczyni gen tego rodzaju. Jednakże klimat ideowy obu tych polskich pseudodemokracji jest w uderzająco podobnym stopniu nasycony irracjonalizmem, a triumfalna obecność „jedynie słusznego światopoglądu" stanowi tylko jeden z komponentów tego klimatu. Składa się nań także zjawisko, które w połowie lat pięćdziesiątych nazwano kultem jednostki, upatrując w nim (raczej nietrafnie) źródło „błędów i wypaczeń" stalinizmu. Zjawisko to odrodziło się w bliźniaczej postaci kultu osoby „papieża-Polaka" — równie pracowicie i podobnymi, iście bizantyjskimi środkami organizowanego, podsycanego i chronionego przed uszczerbkiem. Innym trwałym rysem tego klimatu jest metafizyczna idea tzw. sprawiedliwości dziejowej: poprzedni system w pierwszych latach swego istnienia skazał na zagładę społeczną wszystkich przedstawicieli dawnej „klasy wyzyskiwaczy"; system obecny od początku forsuje, pod hasłem dekomunizacji, identyczny zamiar wobec wszystkich, którzy „brali aktywny udział w popieraniu" tego poprzedniego. W obu przypadkach propagatorzy takiej „sprawiedliwości dziejowej" nawet nie próbowali (bo zapewne wiedzieli, że to niewykonalne) ukazać jakiegoś pożytku społecznego płynącego z jej realizacji; i w obu jednakowo skrzętnie ukrywali całkiem wymierne korzyści, jakie przynosi ona im samym.

Istotne podobieństwa rodzinne łączą też obie te pseudodemokracje w sferze praktyki sprawowania władzy. Zjawiskiem, które mogłoby śmieszyć, gdyby nie miało dotkliwych skutków dla interesów państwa i obywateli, jest skwapliwość, z jaką nowa klasa polityczna dba o to, by wszystkie wyższe i trochę wyższe stanowiska publiczne zajmowali „jej" ludzie — choćby całkiem niekompetentni — dokładnie tak samo, jak czynili to dawni „właściciele Polski". Równie uderzające podobieństwo łączy style uprawianego w tych systemach tzw. dialogu władzy ze społeczeństwem. Jak dawniej, tak i teraz ten „dialog" jest w istocie monologiem władzy, przerywanym (dziś częściej niż przedtem) objawami zniecierpliwienia społecznego. Gdy zniecierpliwienie to przybiera radykalne formy, rządzący niekiedy nieco ustępują (lub obiecują ustępstwa) w sprawach partykularnych i stosunkowo drobnych; nigdy natomiast nie pytają społeczeństwa o zdanie przed podjęciem decyzji w sprawach zasadniczych, żywo obchodzących wszystkich lub prawie wszystkich. Być może lekcja referendum z 1946 roku, którego wyniki trzeba było sfałszować, by zachować i twarz, i władzę, działa nadal, bo i po przełomie 1989 roku o nic istotnego obywateli nie zapytano: ani o reprywatyzację (której przewidywany koszt — 180 mld zł — jest wyższy niż całoroczny budżet państwa), ani o prawną dopuszczalność aborcji (mimo że liczba podpisów pod żądaniem referendum w tej sprawie trzykrotnie przewyższyła wymaganą), ani o kształt administracyjnego podziału kraju; w aktualnej dziś sprawie zmiany struktury podatków nie przeprowadzono nawet badań pinii publicznej. Jak dawniej, tak i teraz dezaprobatę dla swoich poczynań rządzący tłumaczą niezrozumieniem ich racji; sobie (a częściej dziennikarzom) mają za złe co najwyżej niedostatki perswazji i reklamy owych poczynań. W to, że sami wiedzą najlepiej, jak urządzić ludziom nowy, wspaniały świat, nie wątpią nigdy. Analogie w schematach autoreklamy i starań o pozyskanie poparcia społecznego dla własnych programów (czy raczej karier) politycznych są zbyt oczywiste, by warto je było opisywać; najogólniejsze z tych schematów mają zresztą charakter ponadustrojowy. Jednakże niektóre ich rysy swoiste zasługują na wymienienie. Jednym z nich jest powoływanie się na domniemane uniwersalne prawa — historyczne, ekonomiczne, a także tzw. naturalne — których rzeczywisty stopień uzasadnienia jest niski lub wręcz zerowy. Innym jest swoista elastyczność argumentacji, umożliwiająca korzystanie z racji przeciwstawnych. Na przykład, o ile większość społecznie dolegliwych posunięć nowych władz uzasadniano potrzebą stopniowego dorównywania krajom ekonomicznie zaawansowanym, o tyle kolejny bulwersujący projekt rządowy - likwidację powszechnie w cywilizowanym świecie praktykowanej progresji podatkowej — jego autor lansuje pod hasłem „Wyprzedźmy innych" (nie ma przy tym żadnych podstaw, by twierdzić, że owe rzekomo wyprzedzane kraje z czasem pójdą w nasze ślady pod tym względem; wiadomo natomiast, że odeszły one od praktyk tego rodzaju wraz z końcem ery dzikiego kapitalizmu).

Wreszcie, charakterystyczny jest pewien niezmiennie stosowany rodzaj oszukiwania społeczeństwa przez władze, mianowicie tzw. kłamstwo w żywe oczy (bo zawoalowane sposoby wprowadzania w błąd należą do rekwizytów każdego teatru politycznego). Przed laty pewien Amerykanin tak oto tłumaczył mi, dlaczego wielu jego współobywateli nie wierzy, że w Związku Radzieckim i krajach satelickich wolność słowa jest drastycznie ograniczana: Gdy pytany o to przez dziennikarza, przed kamerami amerykańskiej telewizji, ambasador ZSRR, patrząc prosto w oczy stwierdza stanowczo, że w jego kraju wszędzie wolno mówić to, co się myśli, że każdy ma dostęp do wszelkich publikacji i nikt nie jest represjonowany za swoje poglądy, to słuchacz nie może mu nie uwierzyć, a co najmniej zaczyna wątpić w prawdziwość pochodzących skądinąd informacji, że jest wręcz przeciwnie. Leszek Balcerowicz stosuje tę samą technikę, gdy przekonuje — spokojnym, pewnym siebie głosem profesjonalisty - że ludzie o niskich dochodach nie stracą, a zyskają na jego reformie podatkowej. I zapewne niektórzy mu uwierzą — nawet wbrew własnej wiedzy arytmetycznej. Dodajmy gwoli sprawiedliwości, że AWS-owscy oponenci Balcerowicza postępują w podobny sposób, gdy swój projekt reformy podatkowej nazywają prorodzinnym, zamiast promującym wielodzietność: entuzjastów wielodzietności (także, a może zwłaszcza, cudzej) jest — poza klerem katolickim — niezbyt wielu, a jakąś rodzinę ma prawie każdy, więc nazwa „prorodzinny", chociaż jawnie nieadekwatna, jest na pewno bardziej atrakcyjną etykietą reklamową tego projektu. Rozczarowany polską demokracją Jacek Kuroń tłumaczy moralną i intelektualną ułomność polityków postsolidarnościowych „chorobą kesonową": zbyt szybko wynurzyli się oni na powierzchnię z głębin, w których panowało wysokie ciśnienie dyktatury. Metafora ta miałaby większą wartość wyjaśniającą, gdyby ostatnie jej słowa brzmiały: „w których poddani byli wysokiemu ciśnieniu frustracji". Tłumaczyłaby wówczas objawy swoistej charakteropatii, występujące z jednakowym nasileniem wśród postsolidarnościowej elity władzy i w jej post-KPP-owskim odpowiedniku z pierwszej powojennej dekady: w obu przypadkach na powierzchnię wynurzyli się ludzie, których przez całe dziesięciolecia dławiła niemożność zaspokojenia własnych ambicji politycznych — ludzie dotąd zepchnięci do podziemia, szykanowani i więzieni. Reakcją na gwałtowne wynurzenie stała się degradacja osobowości: megalomania, przekonanie o własnej nieomylności, poczucie historycznej misji, którą trzeba wypełnić bez względu na liczbę ofiar, pogarda dla społeczeństwa, które „nie dojrzało", nienawiść do swych niedawnych — rzeczywistych i domniemanych — gnębicieli i całkowita determinacja, by nigdy już nie oddać władzy. „Choroba kesonowa" nie dotknęła tylko nielicznych i u niewielu przebiega w łagodnej postaci; nadto — jak przed pół wiekiem, tak i dziś — działa mechanizm selekcji negatywnej: ci zdrowsi są usuwani lub sami usuwają się w cień. A kandydatów na następców wyszukuje się i promuje spośród sobie podobnych. Toteż nadzieja Jacka Kuronia na rychłe przyjście młodego pokolenia, które od nowa zbuduje polską demokrację, przysporzy mu zapewne dalszych rozczarowań.

*

[Publikowane w Bez Dogmatu Nr 38. Publikacja w Racjonaliście za zgoda Autorki.]


 See other sites:
Religia a demokracja
Jak Kościół walczył z demokracją
 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Demokracja świątobliwie pogardliwa
Religia a demokracja

 Comment on this article..   See comments (5)..   


«    (Published: 04-02-2004 Last change: 16-06-2005)

 Send text to e-mail address..   
Print-out version..    PDF    MS Word

Barbara Stanosz
Filozof, logik, publicystka; emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka popularnych książek i podręczników do logiki oraz prac z dziedziny logicznej teorii języka. Współzałożycielka i redaktor naczelny czasopisma Bez Dogmatu. Tłumaczka literatury filozoficznej. Ostatnia książka: "W cieniu Kościoła czyli demokracja po polsku" (2004)
 Private site

 Number of texts in service: 19  Show other texts of this author
 Newest author's article: Filozoficzne podstawy ateizmu
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.
page 3241 
   Want more? Sign up for free!
[ Cooperation ] [ Advertise ] [ Map of the site ] [ F.A.Q. ] [ Store ] [ Sign up ] [ Contact ]
The Rationalist © Copyright 2000-2018 (English section of Polish Racjonalista.pl)
The Polish Association of Rationalists (PSR)