|
|
The Bible » »
Jezus, którego nie znasz [1] Author of this text: Kaz Dziamka
Od czasu kiedy ok. 20 lat temu przeczytałem słynny esej Bertranda Russella,
„Dlaczego nie jestem chrześcijaninem", często myślałem o dokładnym
przestudiowaniu przynajmniej pierwszej Ewangelii (według tzw. „Św.
Mateusza") i skonfrontowaniu argumentacji Russella z moją własną
interpretacją opisanej tam działalności żydowskiego kaznodziei, powszechnie
znanego jako Jezus Chrystus.
Nie interesuje mnie, w zakresie obecnej dyskusji, podstawowy problem jakim
jest historyczność Jezusa. Jak
powiedział Russell w swoim wykładzie w Londynie w 1927 roku (który to wykład
został później opublikowany w formie ww. eseju), nie ma dostatecznych dowodów
na potwierdzenie tezy, że Jezus był rzeczywiście postacią historyczną: Historycznie rzecz biorąc, jest rzeczą całkiem wątpliwą,
czy Chrystus kiedykolwiek w ogóle istniał.
Nawet jeżeli istniał, to i tak nie wiemy nic o nim, tak że nie
interesuje mnie kwestia historyczna, która jest bardzo trudna.
Natomiast interesuje mnie Chrystus jako postać opisana w Ewangeliach, na
podstawie samych tylko opisów ewangelicznych. I tam znaleźć można pewne rzeczy, które nie wydają się być bardzo
mądre.
I rzeczywiście, dokładna lektura choćby tylko pierwszej Ewangelii ujawnia
szokujący fakt, że Jezus mimo ogólnie znanych, przypisywanych mu zalet był
jednak osobą patologicznie wręcz antyrodzinną jak i również nietolerancyjną i megalomańską. Tak ogólnie można by scharakteryzować jego osobowość na
podstawie samych tylko opisów w Biblii. Oto
konkretne przykłady.
Na początku pierwszej Ewangelii (4:21-22) czytamy o tym jak Jezus powołuje
niejakiego Jakuba i Jana na swoich uczniów w momencie kiedy naprawiają oni sieci rybackie z ojcem.
Jakub i Jan zostawiają ojca i idą
za Jezusem. Autor
Ewangelii nie pisze nic o reakcji starego rybaka, który teraz sam musi naprawić
sieci, żeby móc wyżywić siebie i rodzinę, o której autor nie raczy nic
powiedzieć. Losy ojca Jakuba i Jana jak i jego rodziny wydają się Jezusowi kompletnie nieważne.
„Syn Boży" nie przejmuje się w ogóle tzw. wartościami chrześcijańskimi.
Bardziej jeszcze moralnie oburzające i antyrodzinne wypowiedzi Jezusa mają
miejsce w innej sytuacji (8:21-22), kiedy Jezus otoczony jest tłumem ludzi
gotowym „gdziekolwiek" iść za nim. Jeden spośród uczniów prosi jednak
Jezusa, aby pozwolił mu najpierw pochować swego ojca, który widocznie — tak się
złożyło — właśnie zmarł. Jezus
wtedy odpowiada: „Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych."
Jest to odpowiedź tak skandaliczna, że autorzy polskiej edycji Biblii Tysiąclecia (wydanie IV) spieszą z wyjaśnieniem, że chodzi tu o sens
metaforyczny, tzn. że według Jezusa, „trzeba iść bezzwłocznie za powołaniem
Bożym" i że „obowiązków zwykłych dopełnią równie dobrze nie powołani."
Cóż za koszmarna metafora tego żydowskiego megalomana z Betlejem!
Nie tylko wobec ojców swoich uczniów wykazuje Jezus pogardliwą obojętność.
Według Mateusza 12:46-50, wcale nie lepiej potraktował Jezus swoją własną
matkę i braci. Podczas kolejnego,
płomiennego ma się rozumieć, przemówienia do „tłumów", Jezus dowiaduje się,
że jego matka i bracia dołączyli się do słuchaczy i próbują się z nim
skontaktować. Jezus, któremu ktoś
przekazał tę informację, jest wyraźnie rozsierdzony i powiada: „Któż
jest moją matką i którzy są moimi braćmi?".
Następnie wyciąga rękę w kierunku swoich uczniów i stwierdza, że to
oni są jego matką i braćmi, bo „kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką".
Takie odezwanie się o matce i braciach jest zarówno szokujące jak i niekonsekwentne, bo w innym miejscu przypomina przecież Jezus swoim słuchaczom
tzw. „prawo Boże", które mówi, że trzeba czcić ojca i matkę i że kto
„złorzeczy ojcu lub matce, niech śmierć poniesie" (15:4).
Oczywiste jest więc, że „Syn Boży" nie tylko co innego mówi a co
innego czyni, ale również zapomina o tym, o czym sam w swoich kazaniach
klepie.
Ale to nie koniec jezusowskiej antyrodzinnej megalomanii. W Rozdziale 19., Piotr pyta się Jezusa, na co on i inni uczniowie Jezusa
mogą liczyć skoro zostawili wszystko i poszli za nim.
Wtedy to Jezus obiecuje nagrodę za opuszczenie domu i rodziny, mówiąc
te szokujące słowa: „Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub
siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie
wieczne odziedziczy".
I to ma być ten, który jest inspiracją dla polskich katolików i partii
politycznych takich jak Liga Polskich Rodzin!
Czy może być coś bardziej absurdalnego w polskim teatrze absurdu
polityczno-katolickiego niż puste ględzenie ludziom o „wartościach chrześcijańskich"
jakich niby nauczał Chrystus?
Czym można tłumaczyć tak patologicznie antyrodzinne nastawienie Jezusa?
Może manią wielkości i chorobliwą chęcią wyłączności?
Taka mania jest bardzo typowa dla kaznodziejów wszelakiej maści, którzy
chcieliby zapewnić sobie monopol na całkowite posłuszeństwo swoich „uczniów" i mieć nad nimi niekwestionowaną kontrolę
umysłową.
A co obiecuje Jezus tym, którzy się z nim nie zgadzają?
Dla takich, ten żydowski kaznodzieja nie ma żadnego miłosierdzia:
wszyscy oni pójdą do piekła. „Idźcie
precz ode Mnie", rzecze „Syn Boży", „przeklęci, w ogień wieczny,
przygotowany diabłu i jego aniołom!".
O karach piekielnych przygotowanych przez Boga i jego syna, wszyscy chrześcijanie
wiedzą, a przynajmniej wydaje się, że wiedzą — choć może nie całkiem
sobie zdają sprawę z nieludzkości takiej kary.
Natomiast nie wszyscy chyba wiedzą w jaki sposób wyraża się o swoich
przeciwnikach ten mędrzec z Betlejem. Nie
wszyscy wiedzą, że Jezus wcale nie przebiera w słowach i nazywa wszystkich
tych, którzy się z nim nie zgadzają „wężami" i „plemieniem żmijowym"
(12:34, 23:33). Taki dobór słów
świadczy, jak podkreślił Russell w swoim eseju, o „mściwej furii" tego,
który ciągle uważany jest, jeżeli nie za boga, to za najlepszego, moralnie
niedoścignionego z ludzi. Dla
Russella jednak, sposób wypowiadania się Jezusa i ton jego wypowiedzi nie
wskazują wcale na doskonałość moralną. I dlatego Russell uważa, że Budda i Sokrates, na przykład, byli na
wyższym poziomie moralnym niż „twórca chrześcijaństwa".
Wyobraźmy sobie przez chwilę, jak byśmy obecnie zareagowali na tego typu
publiczne oświadczenia jakiegoś współczesnego kaznodziei, których ciągle
nie brakuje. Wyobraźmy sobie, że np. nauczyciel w szkole nazywa uczniów, którzy się z nim nie zgadzają, „wężami",
żmijami", czy „plemieniem żmij". Czy
nie należałoby takiego „nauczyciela" zwolnić z pracy i skierować na
badania psychiatryczne?
Według chrześcijan, Jezus to symbol nie tylko szczęścia i ładu
rodzinnego, ale i pokoju w ogóle. Znowu trudno się z tym zgodzić czytając uważnie
Nowy Testament. Oto np. w Rozdziale 10. Ewangelii Mateusza, Jezus nagle stwierdza co następuje:
Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na
ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić
syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi
człowieka jego domownicy. (34-36)
I wreszcie to oświadczenie, które szokuje swą antyrodzinną patologią:
Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest
Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie
godzien. (37)
Z pewnością jakiś zawodowy egzegeta, uciekając się do metaforycznej
interpretacji Biblii, będzie przekonywał, że powyższy tekst nie znaczy to, co
znaczy. Że w tak prostym języku ukryta jest „wielka tajemnica boża", dostępna
tylko tym, którzy wierzą, ale nie myślą logicznie. Albo tym, którzy wierzą, ale nie czytają
Biblii, tylko zdają
się na zawodowych interpretatorów żydowskich opowieści i mitów (księży,
biskupów, papieża, itd.), aby im wytłumaczyli, dlaczego ten, który
„przynosi miecz" kocha pokój, i dlaczego ten, który chce, żeby go kochać
bardziej niż kogokolwiek ma coś innego na myśli niż to, że chce żeby go
kochać bardziej niż kogokolwiek.
Ale dla tych, którzy i myślą logicznie, i zadają
sobie trud czytania „słowa bożego", Biblia jest jak
każda inna książka: słowem ludzkim, nie boskim; nie doskonałą w swej mądrości,
ale często pozbawioną mądrości; nie o Bogu, ale o bogu wymyślonym przez
ludzi; nie o Jezusie miłującym pokój i szczęście rodzinne, ale o Jezusie
obojętnie i wrogo nastawionym do życia rodzinnego; o Jezusie mówiącym o kochaniu wrogów a jednocześnie przygotowującym dla nich męki spalania w płomieniach
piekieł na wieki wieków.
Innym problemem jest stosunek Jezusa do swego „Ojca", czyli „jedynego
Boga, stworzyciela nieba i ziemi". Jest
to „Ojciec" tak ważny, że jak twierdzi Jezus, nikt nie powinien nazywać
nikogo „ojcem" z wyjątkiem tego jednego „Ojca w niebie": „Nikogo też
na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie" (23:9). Niewątpliwie
chodzi tu o problem tłumaczenia aramejskiego słowa „Abba", które zwykle
znaczy „ojciec", choć jest bliższe polskiemu terminowi „tata" czy
angielskiemu „daddy". (W języku
aramejskim „Abba" to tytuł „zaszczytny", jak mówi Biblia Tysiąclecia.
Termin aramejski jest użyty w wersji oryginalnej tylko trzy razy w Nowym
Testamencie: w Ewangelii Św. Marka 14:36, w liście do Rzymian 8:15, i w liście
do Galatow 4:6).
Jeżeli Jezus nalega z jakichś powodów na użycie słowa „Ojciec" tylko w odniesieniu do „Boga", to dlaczego wszyscy katolicy nazywają papieża
„Ojcem", skoro nikt poza Bogiem nie powinien być nazywany „Ojcem" i skoro „papież" nie ma oficjalnie nic wspólnego z jakimkolwiek ojcostwem? I dlaczego „Bóg" nie jest nazywany „Abbą", skoro takiego terminu używa
Jezus? Czy dlatego, że nazywanie Boga „tatą" brzmiałoby zbyt niepoważnie?
Teraz i tak jest już za późno, bo większości Europejczykom słowo „Abba" kojarzy się z reguły ze szwedzkim zespołem
muzyki popularnej niż z bogiem wymyślonym w starodawnej, prymitywnej
Palestynie.
Problem, kim naprawdę był ojciec Jezusa, łączy się z wielce niezrozumiałą
kwestią wyboru Żyda na przedstawiciela Boga na Ziemi. Dlaczego tak bezprecedensową i niezmiernie ważną funkcję
miał spełnić przedstawiciel narodu w ogóle wówczas nieliczącego się ani
politycznie, ani kulturowo? I nie tylko to, bo wielce niepojętną jest również
kwestia wyboru kogoś mówiącego językiem aramejskim, równie marginesowym
kulturowo wówczas jak i tym bardziej obecnie.
Sprawa byłaby o wiele prostsza, gdyby „Bóg" w swej „niepojętnej mądrości"
po prostu wybrał na swego przedstawiciela kogoś, kto mówił językiem ważniejszym w tamtych czasach, np. greckim lub łacińskim. A już zupełnie niepojęte jest to, że taki Bóg wybrał na swego syna
niewykształconego biedaka, który nawet nie umiał pisać. W rezultacie wszyscy
ci, którzy próbują zrozumieć „słowo Boże" musieli zawsze polegać na
ewangelistach, Szawle (tzw. „Św. Pawle", który nigdy Jezusa nie widział i nie potrafił nawet raz go zacytować) i innych mniej lub bardziej podejrzanych i anonimowych skrybach. Wielu Żydów z okresu działalności Jezusa mówiło i po grecku, i po łacinie
(jak i oczywiście po hebrajsku i aramejsku). Wielu umiało też pisać.
Nie umiał pisać natomiast, co jest i komiczne, i żałosne, sam „Syn
Boży" i dlatego nie pozostawił ani jednego słowa napisanego przez siebie!
„Zaprawdę powiadam Was", chciałoby się powiedzieć, „takiego
wyboru na mego syna nikt nigdy nie potrafi zrozumieć".
1 2 Dalej..
« (Published: 16-06-2004 Last change: 16-08-2006)
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 3451 |
|