|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Outlook on life »
Leopold albo o religii światła i barwy [3] Author of this text: Andrzej Rusław Nowicki
Oto i cały sen. Po przebudzeniu długo jeszcze było we
mnie obecne wspomnienie niewysłowionej rozkoszy, w której drogą analizy wyodrębniłem
trzy różne składniki: pierwszy — związany z podnieceniem erotycznym, z zaspokojeniem pragnienia, drugi — związany z brakiem wyrzutów sumienia,
ponieważ uznawany przeze mnie zakaz nie miał na terenie snu mocy obowiązującej, i wreszcie trzeci składnik — podziw dla własnej pomysłowości, dla umiejętności
wymyślenia sposobu obejścia moralnej cenzury, a także i przede wszystkim
zachwyt nad stworzonym przez siebie słowem: Nieliczka, czyli taka cudowna
kraina, w której każde pragnienie może zostać zaspokojone, ponieważ nie
obowiązują w niej żadne zakazy, a to, co się robi, nie liczy się; w tym
sensie, że nie ponosi się za to żadnej odpowiedzialności, nie trzeba się
tego wstydzić, nie trzeba nic ukrywać.: Ta wymyślona przeze mnie Nieliczka była potrójną zbitką:
po pierwsze z kopalni soli w Wieliczce, która znajduje się głęboko pod
powierzchnią ziemi, a więc w świecie podziemnym, gdzie nie obowiązują prawa
świata ziemskiego; po drugie z Ekwadoru, który znajduje się gdzieś na
drugiej półkuli, a więc tam, gdzie wszystko jest odwrócone do góry nogami:
to, co dla nas jest na dole, dla nich znajduje się na górze, a więc i to, co u nas jest zakazane, to u nich jest dozwolone; po trzecie z dźwięku słowa
„Wieliczka", kojarzącego się z liczeniem i z nieliczeniem się z zakazami. Gdybym kiedyś napisał książkę o marzeniach sennych, to
na pewno umieściłbym na okładce tytuł: Nieliczka, bo słowo to znakomicie
odsłania istotę wyzwalającej i kompensacyjnej funkcji snów. HANKA Czy wiesz, że pod kierunkiem profesora Witwickiego
prowadził badania nad marzeniami sennymi doktor Bagno? FRYDERYK Tak. Czytałem jego pracę, referującą wyniki badań. Była
wydrukowana w „Księdze pamiątkowej ku czci profesora Witwickiego" i początkowo
miałem nawet taki zamiar, żeby w książce o Witwickim uczynić doktora Bagno
główną postacią jednego z dialogów. Miał to być oczywiście dialog o marzeniach sennych. Ale nie mogłem sobie przypomnieć ani rozmów, które z nim
prowadziłem, ani jego wyglądu i ostatecznie, zamiast o snach napisałem dialog o poezji sądząc, że czytelników bardziej zainteresują, związki łączące
Witwickiego z Leopoldem Staffem niż mało znany szerszym kręgom doktor Bagno. HANKA Witwicki często mówił o tym, że poezja jest czymś zbliżonym
do marzeń sennych. Zauważyłam, że LEOPOLD jest znacznie krótszy od pozostałych
dialogów, możesz więc jeszcze uzupełnić rozważania o poezji rozważaniami o snach. Na razie jednak opowiedziałeś mi dopiero jeden sen. A dwa
pozostałe? FRYDERYK Drugi sen śnił mi się, jak już powiedziałem, kilka
razy. Przychodził zawsze w podobnych okolicznościach, kiedy kończyłem jakąś
większą pracę. Bo kiedy piszę książkę, to zwykle jest tak, że początek
jest trudny i przypomina pchanie ciężkiego wozu pod górę. Zdarza się, że
mam czas, dużo „czasu w jednym kawałku" jak mawiała Beata Obertyńska,
czy też może jej matka, Maryla Wolska, a więc jakieś trzy czy cztery dni
przeznaczone wyłącznie na pisanie. Niestety, układanie zdań idzie opornie, a kiedy po całym dniu siedzenia przed maszyną do pisania odczytuję dwie
wystukane stroniczki, dochodzę do przekonania; że należało napisać jakoś
inaczej. I tak to się ciągnie mniej więcej do połowy książki. Wtedy nagle
wszystko się zmienia. Jakbym wjechał na szczyt góry i teraz zjeżdżał na dół.
Wóz zjeżdża sam, książka pisze się sama. Zaczynam pisać dziennie po
dziesięć i dwadzieścia stron, a zdarzają się dni rekordowe: trzydzieści
stron maszynopisu dziennie. I oczywiście to, co jest pisane w taki sposób,
jest znacznie lepsze od tego, co, posiada taką samą objętość a było pisane
kilka tygodni. W pierwszym okresie zastanawiałem się nieraz, czy nie zaplanowałem
zbyt wielu arkuszy i czy potrafię je wszystkie wypełnić interesującą treścią, a w ostatniej fazie pracy przekraczam zwykle limit o kilkadziesiąt stron, a ponieważ nadchodzi termin oddania maszynopisu do wydawnictwa, oddaję tekst z żalem, że nie starczyło miejsca na to, co miałem jeszcze do powiedzenia. I w takiej właśnie sytuacji zjawia się ów sen. Noc.
Jestem sam w małym pokoiku. Byłoby zupełnie ciemno, gdyby nie cudowny blask
bijący od zeszytu leżącego na stole. To jest właśnie ten „wyśniony
zeszyt", w którym znajduje się coś najcenniejszego, jakieś moje wiersze
czy myśli, przewyższające odkrywczością, głębią, trafnością sformułowań
wszystko, co kiedykolwiek w życiu napisałem. Ogarnia mnie wtedy uczucie niewysłowionego
szczęścia, wyrastające z przekonania, że nie żyłem na próżno, że
zrealizowałem to gadanie, dla którego przyszedłem na świąt. Wydaje mi się,
że mam skrzydła. Zbliżam się do okna i przyglądam się szafirowemu niebu z milionami maleńkich brylantów. I płynę przez to niebo, między gwiazdami,
cudownie lekki, bo nie dźwigam już żadnego ciężaru, bo wykonałem zadanie,
które miałem wykonać. Budzę się i przez pewien czas rozkoszuję się tym szczęściem,
jakie daje latanie we śnie i poczucie, że stworzyło się coś doskonałego.
Potem, zdając sobie sprawę, że to nie sen, chcę się upewnić, że ten
zeszyt, który widziałem we śnie, istnieje rzeczywiście. Będę więc mógł
za chwilę wziąć go do ręki i odczytać sobie jeszcze raz tekst, będący
najwyższym osiągnięciem mojego życia. I wtedy pojawia się niepokój, czy
ten tekst istnieje, czy rzeczywiście udało mi się zapisać to, co chwilami
pojawiało się w ostatniej fazie pracy nad książką, ale zaraz znikało,
zanim zdążyłem zanotować. Potem niepokój przechodzi w pewność. Niestety,
to był tylko sen, tego doskonałego tekstu nie ma. Miejsce szczęścia zajmuje
żal za czymś, co było tak blisko i zostało utracone. HANKA Czy w ostatnich dniach też miałeś taki sen? FRYDERYK Jeszcze nie. Ale mój stan na jawie przypomina to, co przed
chwilą opisałem. O napisanej przez siebie książce myślę z mieszanymi
uczuciami: jedną cząstką mojej osobowości cieszę się z tego, co napisałem,
bo to, co wyszło, jest mniej więcej tym, co zostało zaprojektowane i, być może,
jest lepsze od tego wszystkiego, co napisałem w poprzednich latach. Niestety,
drugą cząstką mojej osobowości odczuwam dziwny niepokój, że jeszcze czegoś w tej książce brak, że w ostatniej fazie pracy, wtedy właśnie, gdy
wystukiwałem na maszynie po dwadzieścia kilka stron dziennie, obrazów i pomysłów
było znacznie więcej, a ponieważ pojawiały się nie po kolei, ale wszystkie
naraz, więc tylko niektóre zdążyłem utrwalić, a inne — i to właśnie te
najcenniejsze, najbardziej niezwykłe i odkrywcze — rozwiały się. Więc żal,
że utraciłem je, być może, na zawsze. I chyba na tym tle pojawił się ten trzeci sen, który
chciałem ci opowiedzieć. Ten sen, który śnił mi się dzisiejszej nocy. Początek był nawet dość przyjemny. Rozmawiałem z jakąś
miłą panienką: ona po jednej, ja po drugiej stronie biurka. Ona była u siebie, a ja przyszedłem do niej w jakiejś sprawie, która wydawała mi się
mało ważna, a wkrótce miała się okazać groźna. Panienka była ubrana na
zielono. Miała nie tylko zieloną sukienkę, ale także zielone oczy i pomalowane na zielono powieki. Przypomniało mi to pewną sytuację sprzed
trzech lat. Byłem w szpitalu, na stole operacyjnym, za chwilę miałem zostać
uśpiony, a przy mnie stała anestezjolożka i też wszystko było zielone: ściany,
światło, kitle lekarzy, zabawne czapeczki na ich głowach, a przede wszystkim
ona była zielona i to właśnie były moje ostatnie słowa wypowiedziane przed
operacją, że podobają mi się jej zielone powieki, bo wytwarzają pogodny,
spokojny nastrój, którego nic nie zakłóca i nie rozprasza. A więc rozmawiam we śnie z lekarką i zamierzam wstać,
pożegnać się, odejść, ale z jej słów wynika, że muszę zostać, że
trzeba będzie natychmiast przeprowadzić różne badania. Nie mogę wrócić do
domu, muszę zostać w szpitalu położyć się do łóżka, bo „rośnie we
mnie jakieś ciało gąbczaste" — tak właśnie to określiła, a ja od razu
domyśliłem się, że to jest rak. — Ależ ja nie mogę zostać — protestowałem — mam wiele
ważnych spraw do załatwienia. Przyjdę za kilka dni. — Nie. Badania trzeba przeprowadzić natychmiast. To ciała
gąbczaste rośnie bardzo szybko. Nie ma już czasu. Wszystko inne nie ma już
żadnego znaczenia. HANKA I co było dalej? FRYDERYK Nic. Obudziłem się i uprzytomniłem sobie całą potworność
tego snu. HANKA Lęk przed rakiem? FRYDERYK Może to się wyda nieprawdopodobne, ale do tego raka ze
snu miałem zupełnie inny stosunek, niż przypuszczasz. Odczuwałem, że to
jest m ó j rak, składnik mojej osobowości, który wywoła pewne zamieszanie,
ponieważ rośnie zbyt szybko i chce osiągnąć przewagę nad innymi składnikami.
Buntowałem się przeciwko operacji, bo nie chciałem utracić czegoś, co nie
tylko przebywa we mnie, ale j e s t w jakimś sensie m n ą. A potworność snu
polegała na czymś innym, na tym, że „nie ma już czasu" na dokończenie
czy poprawienie prac, które rozpocząłem. Nie chodziło w tym śnie o mnie, o moje zdrowie ani o to
„ciało gąbczaste", ale o te sprawy, które znajdowały się na zewnątrz
mnie i zaczynały się jakoś ode mnie uniezależniać, bo zielona anestezjolożka
zadecydowała bezapelacyjnie, że od tej chwili nie mogę już się nimi zajmować. HANKA Jak interpretujesz ten sens FRYDERYK Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że był to sen o Witwickim, a nawet więcej, sen o centralnym problemie tej książki. HANKA Jak to możliwe? FRYDERYK Mówiłem już o tym, że w ostatnich tygodniach żyłem wyłącznie
pisaną przez siebie książką. Wszystko inne straciło dla mnie w tym okresie
znaczenie: chodziło tylko o to, żeby rozpoczętą książkę dokończyć i nadać jej kształt możliwie najdoskonalszy. Rzecz jasna, że w takiej sytuacji
również sny zostały wciągnięte w ten sam nurt. Nic dziwnego, że kilka razy
śnił mi się Witwicki i te osoby, które — jak na seansie spirytystycznym -
wywoływałem kolejno ze Świata Cieni. Mówiłem także o tym, że po ukończeniu książki pojawił
się niepokój. Czułem, że o czymś zapomniałem, że coś bardzo ważnego, co
powinno było znaleźć się w, tej książce, znajduje się wciąż jeszcze
poza napisanym przeze mnie tekstem, chociaż kilkakrotnie pojawiało się — na
jedno oka mgnienie — w mojej świadomości. Nie mogę
jednak przypomnieć sobie, co to właściwie było.
1 2 3 4 5 Dalej..
« (Published: 19-03-2005 Last change: 29-07-2005)
Andrzej Rusław NowickiUr. 1919. Filozof kultury, historyk filozofii i ateizmu, italianista, religioznawca, twórca ergantropijno-inkontrologicznego systemu „filozofii spotkań w rzeczach". Profesor emerytowany, związany dawniej z UW, UWr i UMCS. Współzałożyciel i prezes Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli oraz Polskiego Towarzystwa Religioznawczego. Założyciel i redaktor naczelny pisma "Euhemer". Następnie związany z wolnomularstwem (w latach 1997-2001 był Wielkim Mistrzem Wielkiego Wschodu Polski, obecnie Honorowy Wielki Mistrz). Jego prace obejmują ponad 1200 pozycji, w tym w języku polskim przeszło 1000, włoskim 142, reszta w 10 innych językach. Napisał ok. 50 książek. Specjalizacje: filozofia Bruna, Vaniniego i Trentowskiego; Witwicki oraz Łyszczyński. Zainteresowania: sny, Chiny, muzyka, portrety. Private site
Number of texts in service: 52 Show other texts of this author Newest author's article: W chiński akwen... Wolność w Hongloumeng | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 4023 |
|