|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Catholicism Nawrót Średniowiecza [2] Author of this text: Stefan Rieger
Polskie
nieszczęście
Pod jednym przynajmniej względem jest nawet gorzej, niż w średniowieczu.
Wtedy istniała instytucja Błazna, któremu wszystko wolno. W dzisiejszej
Polsce nawet Błaznowi nie wolno tykać jednego tematu: w kraju rzekomo bez
cenzury istnieje wielka strefa zakazana. Strzeżona jest przez autocenzurę,
zastraszenie, środowiskową presję. Najczęściej też przez głupotę. A w
razie czego i paragraf się znajdzie. Przekonał się o tym na własnej skórze
Jerzy Urban, gdy skazano go za znieważenie papieża. Nie będziemy dyskutować,
czy to błazen, czy inteligentna świnia, w sumie nie ma to znaczenia: nie
chodzi o moralność, lecz o demokrację i wolność słowa. Stawanie w obronie
Urbana nie sprawia mi najmniejszej przyjemności, ale że zrobiło to wcześniej
stowarzyszenie Reporterzy bez Granic, czuję się kryty.
Nie
trzeba wcale zresztą się posuwać do „znieważania papieża", znieważanie
kogokolwiek jest nieładne i każdy ma prawo bronić w sądzie swego honoru
(indywidualnie, nie zaś z pomocą państwa, które wyciąga swój Paragraf
22) — wystarczy szargnąć delikatnie jakąś świętość lub wjechać
komuś na światopogląd, by zostać zlinczowanym. Przekonał się o tym Antoni
Pospieszalski, nazywany przez niektórych „świeckim biskupem", mądry i odważny starzec, człek wierzący i wybitny znawca teologii, który przez
lata w paryskiej „Kulturze" pisał „bez namaszczenia o religii". Pospieszalski został w styczniu niemalże zaszczuty, gdy ośmielił
się napisać, że „pontyfikat Jana Pawła II był nieszczęściem dla Kościoła",
gdyż „odwrócił się od osiągnięć Soboru Watykańskiego II", od
zasad kolegialności i porozumienia, przywracając "rządy absolutu i jednostki"; gdyż trzymając się kurczowo celibatu wyścielił łoże
pedofilii, gdyż zinstytucjonalizował hipokryzję, wyklinając środki
antykoncepcyjne i zarazem przymykając oko na to, że większość katolików je
stosuje… By już nie wspomnieć o prezerwatywie, jako ochronie przed AIDS, zwłaszcza w Afryce. Wszystko to należałoby rozwinąć i zniuansować, to i owo jeszcze
dodać — o pustoszejących w Europie kościołach, o topniejących wciąż wpływach
katolicyzmu w Ameryce Łacińskiej, Afryce i Azji pod naporem sekt i kościołów
neoprotestanckich, — ale nie o tym chcę mówić. Solidaryzuję się z Pospieszalskim,
lecz jego troska o zdrowie Kościoła to nie jest, poniekąd, moja sprawa. Bliższa
mi troska o higienę umysłową ludzkości, a najprzód Polaków. Dlatego też
skłonny byłbym ująć to inaczej, chociaż nie mniej brutalnie: miniony
pontyfikat był najpierw wielkim szczęściem, a potem nieszczęściem dla
Polski.
Gombrowiczu
wróć Roli
Jana Pawła II w obalaniu komunizmu nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie
kwestionował. Nawet gdyby niczego innego nie dokonał — a jakże wiele poza
tym dokonał, by wspomnieć choćby o historycznym pojednaniu z judaizmem — z tego tylko tytułu zasługiwałby na wszystkie te pomniki, które wystawiono mu
za życia, z trochę nietaktownym wszak pośpiechem (aczkolwiek najczęściej z jego przyzwoleniem). Wkrótce po wzlocie zaczęło się jednak dołowanie: w skrzydłach ubywało piór, a przybywało ołowiu. Szacunek i miłość do papieża
rychło sparaliżowały wszelki zmysł krytyczny, nawet u tradycyjnych obrońców
świeckości (jak „Gazeta Wyborcza" et consortes), którzy łacno
ulegli towarzysko-etycznemu szantażowi (rządy Suchockiej, religia w szkole,
aborcja...), zezwalając na stopniowy ześlizg ku republice wyznaniowej. Nawet
Czesław Miłosz, który wówczas odważnie przestrzegał przed „państwem
wyznaniowym", nie omieszkał potem udać się do Canossy. Najtęższe umysły
uległy bezkrytycznej „papolatrii", jak to określał Andre Frossard,
skądinąd wielki przyjaciel papieża. Zagubione społeczeństwo, od furmana po
Noblistę, znalazło sobie wreszcie Ojca, ulegając przyśpieszonej
infantylizacji. Papież, by ująć rzecz językiem Gombrowicza, Polaków upupił.
Pozbawił ich zdolności myślenia o sprawach zasadniczych, we wszystkim ich wyręczając.
Zaopiekował się ich umysłami tak troskliwie, że swą opiekuńczością je
zadusił. Zresztą On sam, człowiek wielkiego formatu, nie byłby w stanie tego
dokonać, gdyby nie miał na miejscu armii popleczników, a często i uzurpatorów,
znacznie mniejszego kalibru, dbających głównie o swój interes. Czy można
przyglądać się obojętnie temu, jak więdnie wolna myśl, jak sformatowany
jest odtąd światopogląd, jak rozszerza się sfera tabu, w głowach i w
życiu publicznym? Być może teraz, gdy opadnie fala emocji, wolna myśl będzie
mieć znów szanse na odżycie. Może też dotrze do kogoś ów paradoks, nad którym
bolał Jerzy Turowicz, lubiący powtarzać (jak i tylu innych), że „Polacy
papieża kochają, ale wcale go nie słuchają".
Podniesie
się zapewne wielki krzyk: „Nie bluźnić! Nie ranić uczuć
religijnych!". Jeśli kogoś zraniłem, najszczerzej przepraszam,
absolutnie nie było to moim celem. Ale odpowiem też na to: „Nie ranić
uczuć wolnomyślicieli!". Czy ktoś się kiedyś zatroszczył o uczucia
niedowiarków? Choćby ich było tylko trzech. Demokrację poznaje się nie po
tym, jak głaszcze z włosem większość, lecz po tym, jak dba o prawa mniejszości.
Usłyszę też pewnie pouczenie: „Szanuj ludzi wierzących". A dlaczegóż
miałbym szanować ludzi wierzących? Szanuję ludzi porządnych. Jeśli
głęboko wierzą i dają temu świadectwo swoim życiem — zasługują na
szacunek (jak choćby Jan Paweł II). Jeśli nie wierzą, a postępują podobnie — tym bardziej. Wierzących byłbym nawet skłonny szanować mniej, gdyż
im łatwiej. Ale tu już prześlizguję się w filozofię. Zapewne tego właśnie
polskiemu katolicyzmowi najbardziej brakuje: odrobiny filozofii i metafizyki.
Wojny
religijne Często
cytuje się słynne zdanie André Malraux o „wieku XXI, który będzie
religijny, albo go nie będzie". Ale rozumie się je opacznie: autor "Nadziei"
nie miał na myśli religii, lecz duchowość. I co gorsza, sądząc po
pierwszych latach tego stulecia, wszystko przepowiedział na opak. Z doszczętnie
zmaterializowanych, skonsumeryzowanych, zglajchszaltowanych przez media społeczeństw
wyparowuje wszelka duchowość, a odpowiedzią na dotkliwy brak sensu jest nawrót
do religijności prymitywnej, wyrażającej lęk, nieufność lub wrogość:
sekty i zabobony, anatemy i krucjaty, fundamentalizm i terroryzm.
Przeciw
religii można ostatnio wytoczyć wiele armat. To zresztą dzisiaj jej
specjalność — wytaczanie armat. Na przekór swemu przesłaniu miłości nie
jest dziś, mówiąc oględnie, wiodącą siłą pokoju — mimo bezwzględnie
pokojowego credo jej najwyższych kapłanów, poczynając od papieża.
Nie zwalajmy wszystkiego na islam, to zbyt łatwe. Winowajców znaleźć można
po obu stronach. Nawet Samuel Huntington, którego "Szok cywilizacji"
wywołał tyle kontrowersji, uważa że Ben Laden i Bush są „współodpowiedzialni"
za wywołanie nowej wojny religijnej. Warto też wiedzieć — gdyż
apokaliptyczne fajerwerki, inscenizowane przez Szaleńców Bożych spod znaku
Allaha przesłaniają dyskretną pracę od podstaw — że w konkurencji zwanej prozelityzmem
ewangelicy biją dziś na głowę islamistów: niezliczone sekty i Kościoły
neoprotestanckie, wyrosłe w większości na amerykańskiej glebie, w oszałamiającym
tempie rozprzestrzeniają swe macki w Afryce, w Indiach, w Chinach i na całym
Dalekim Wschodzie, dobierając się nawet (co wywołuje liczne spięcia, tworząc
nowe, potencjalne zarzewia wojen religijnych) do krajów Maghrebu, jak Maroko
czy Algieria. Oczywiście nie zamazujmy różnic: nie chodzi o to, by postawić
znak równości między fundamentalizmem islamskim, a chrześcijańskim: jeden dąży
do teokracji i zaleca dżihad, czyli podbój i nawracanie orężem, drugi
wyznaje pacyfizm i święcie wierzy w demokrację. Różnice doktrynalne też są
zasadnicze: integryści chrześcijańscy chcą najprzód odmienić człowieka,
by następnie oddziaływać na świat — integryści muzułmańscy zabiegają
zaś o stworzenie islamskiego państwa, a jeszcze lepiej: ponadnarodowej ummy,
aby dowieść wszechpotęgi Boga. Ale w świecie, wydanym grze krzywych luster,
ich odbicia wzajem się dialektycznie dopełniają: jeden jest dla drugiego
Szatanem, łączy ich wspólnota ekskomuniki i anatemy.
Nowa
krucjata Fundamentalizmy
łączy zresztą znacznie więcej: gdy tylko czują, że są masą,
starają się zaważyć na polityce, prawach, obyczajach… Zastępują
państwo tam, gdzie ono abdykuje — w sferze socjalnej, w pomocy dla biednych i wykluczonych — co byłoby chwalebne, gdyby nie implikowało, w następnym
rozdaniu kart, licytacji obyczajowo-prawnej, graniczącej z moralno-politycznym
szantażem. Mamy bowiem do czynienia — co tu długo owijać w bawełnę — z nową moralną krucjatą, islamsko-chrześcijańską, przeciwko światu
opanowanemu przez ateistyczny materializm. Światu wyzutemu z duchowej
substancji, który na powrót trzeba zaczarować. Nie mam nic przeciwko
powtórnemu zaczarowaniu świata, ale wolałbym go zaczarować inteligencją,
sztuką i miłością, niż anatemą, nienawiścią i bezdusznością oszołomów,
wielbiących okutaną dziewicę, ukamienowujących niewierną żonę i przedkładających
żywot nienarodzonego kaleki nad zdrowie psychiczne, fizyczne i społeczną
szansę przeżycia matki, czyli dojrzałego Człowieka, dysponującego prawem do
błędu. Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, dlaczego — po paru dziesięcioleciach
postępującej sekularyzacji — religia tak nachalnie wprasza się znów na
forum publiczne.
Salman
Rushdi jest tym przerażony. To, co wydawało mu się przed 15-stu laty kabałą
przeciwko jego osobie, okazuje się dziś wyzwaniem, rzuconym w twarz każdemu z nas, wierzącemu pochopnie, że demokracja i sekularyzacja chronią nas po wsze
czasy przed wszelkim odgórnym, arbitralnym dyktatem. Marcel Gauchet powiada, że
„fundamentalizm to religijna riposta wobec świata, który na dobre rozwiódł
się z religią". Psychika ludzka, jak i natura, nie znosi próżni: po
kompromitacji zrodzonych z Oświecenia ideologi postępu trzeba było czymś
dziurę zatkać. Ale dlaczego zatykać ją zwietrzałym kitem, łatą
seksualnych kompleksów, nieustającym wskrzeszaniem figury dominacji
jednej płci nad drugą? Zdecydujmy się, kochani: albo człowieka określa jego
zdolność do uchwycenia tragizmu egzystencji — gnijące ciało versus wieczny duch — albo stara się on
zorganizować cały, otaczający go świat w taki sposób, aby proces jego
cielesno-moralnego gnicia przeszedł niezauważony, aby jego samczych instynktów
żadne prawo nie poskramiało i aby ta hipokryzja, co więcej, stała się
kanonem prawa.
Transcendencja Rozumiem,
że większości ludzi religia jest potrzebna, ale chciałbym przynajmniej, by
mogli mnie wysłuchać, gdy wyjaśniam, dlaczego tak trudno mi się z tym
pogodzić. O ile bowiem doceniam bezdyskusyjną, społeczną rolę religii, na
przemian dobrą i złą — raz cement wspólnoty i pacyfikacja złych instynktów,
raz opium dla ludu i złych popędów namaszczenie — o tyle na gruncie
filozoficznym wydaje mi się abdykacją, jeśli nie kompromitacją umysłu.
Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie mam na myśli religijności, lecz
religie ukonstytuowane i ich ziemskie instytucje. Nie wyobrażam sobie człowieczeństwa
bez wymiaru religijnego: to wręcz jego wymiar podstawowy, zaraz po
imponderabiliach — odżywianie się i rozmnażanie — decydujących o jego
przetrwaniu. Tylko, że religijność — a może lepiej transcendencja — może wyrażać się wszędzie: w życiu, sztuce, filozofii, w poczuciu więzi z naturą. Co było najpierw: jajko czy kura? Argument, że na przykład wielka
sztuka od wiek wieków łączyła się z religią i rozkwitała w promieniach Bożej
łaski, z łatwością można odwrócić. To nie religia dodawała sztuce
splendoru, lecz sztuka religii. Zgadzam się z Cioranem, że „bez Bacha, Bóg
byłby postacią drugorzędną". Wszystko jest w rękach zwierzęcia,
zwanego Człowiekiem. Bogów lepi sobie na podobieństwo najlepszych z jemu
podobnych istot, aby potem ich zawieść. A czasem na podobieństwo najgorszych i wtedy oni go zawodzą, szybko i skutecznie.
1 2
« Catholicism (Published: 09-05-2005 Last change: 10-06-2005)
Stefan RiegerUr. w 1951 r. w Krakowie. Krytyk muzyczny, dziennikarz Radio France Internationale (RDI) oraz publicysta "Tygodnika Powszechnego" oraz londyńskiego "Tygodnika Polskiego". Studiował filologię romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim i historię filmu w l'Ecole des Hautes Études en Sciences Sociales (EHESS) w Paryżu. Od 1981 roku mieszka we Francji, od 1983 r. pracuje w sekcji polskiej paryskiego RFI. Współpracował także z czasopismami: „Klasyka”, „Studio”, i in. Nominowany do Nagrody NIKE 1998 za wydaną przez słowo/obraz terytoria książkę "Glenn Gould, czyli sztuka fugi". | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 4125 |
|