The RationalistSkip to content


We have registered
200.153.429 visits
There are 7364 articles   written by 1065 authors. They could occupy 29017 A4 pages

Search in sites:

Advanced search..

The latest sites..
Digests archive....

 How do you like that?
This rocks!
Well done
I don't mind
This sucks
  

Casted 2991 votes.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"
 Various topics » Ecohumanism

Hajże na Bieszczady [1]
Author of this text:

Od prasowych polemik na temat koncepcji zagospodarowania Bieszczadów minęły lata. Stłamszono, złachmaniono, zmarnowano jedyną szansę uratowania skrawka wspaniałego, bujnego ni to stepu, ni to tajgi — kresowej krainy Bieszczadów. Były unikatem na skalę światową. Oczywiście takie, jakie były: nie zaludnione, zdziczałe, opanowane przez prastary żywioł — zielone morze.

Stanowiły jedną z największych atrakcji turystycznych Polski, znacznie ciekawszą niż mikroskopijne Tatry, czy coraz bardziej zaśmiecone jeziora Mazur. Niestety, stało się. Brak wyobraźni, prymitywizm myślenia, głupota i zwykłe cyniczne wyrachowanie nomenklaturowych decydentów przypieczętowały los tego regionu. Towarzysze z centralnego aparatu przewodniej siły narodu i lokalni komunistyczni kacykowie wiedzieli lepiej, co należy uczynić, aby Bieszczady „zagospodarować", czyli w ich rozumieniu doprowadzić do średniej krajowej. Tych, którzy mieli inne zdanie, po prostu brało się za mordę: zakazywano drukowania nieprawomyślnych poglądów, zmuszano do milczenia, skłaniano do dobrowolnej, rzecz jasna, emigracji.

Decyzją ówczesnych partyjnych władz województwa krośnieńskiego skierowano na przemiał część nakładu nieprawomyślnej — „po uważaniu" PZPR-owskiej „wadzy" — książeczki „Spór o Bieszczady" (W. Michałowski, J. Rygielski, „Sport i Turystyka", 1976), bezlitośnie zresztą, bo aż o jedną trzecią, skróconej przez cenzurę. Obaj autorzy znaleźli się poza granicami kraju. Zwolennicy polityki faktów dokonanych triumfowali. Tam, gdzie nie pomógł dynamit, nagminnie stosowany przy karczowaniu drzew (choć to zaimportowane ze Wschodu „know how" przez leśników na całej kuli ziemskiej uważane jest za wyjątkowe barbarzyństwo, przynoszące więcej szkody niż pożytku), pod pretekstem konieczności niszczenia chwastów leśnych najcięższe spychacze ruszyły w zarośla szarej olchy i jałowca. Obrócono w perzynę bajkowo piękną dolinę Wołosatego. Zwiezione do odkwaszania połonin wagony chemikaliów, spłukane przez deszcz, skutecznie zatruły kryształowo czyste strumienie. Ustawione w Ustrzykach Górnych tablice informujące o zakazie połowu pstrąga powinny przejść do muzeum czarnego humoru.

Miary zniszczeń dopełniły fermy. Fabryki zwierzęcego ryku i gnoju wzniesiono z pogwałceniem wszystkich elementarnych zasad budowania tego typu obiektów. Ferma, obliczona na 10.000 dorodnych bukatów, produkuje tyle organicznych odchodów, co dziesięć razy liczniejsza populacja ludzka. I taką właśnie fermę zlokalizowano w górze strumienia, przepływającego przez letniskową wieś Wetlina, na zboczach połoniny, o której wiadomo, że wcześniej czy później włączona będzie w obszar parku narodowego. Zawartość silosów na kiszonkę i nawozy fermy na Tarnawie już po paru deszczowych miesiącach niezwykle skutecznie zatruły nie tylko źródła, ale cały górny bieg Sanu, uznawanego jeszcze w latach siedemdziesiątych za jedną z najczystszych polskich rzek.

Na mocnym człowieku ostatniej dekady, osławionym dyrektorze Brzostowskim, o — przepraszam — eks-towarzyszu dyrektorze Brzostowskim, szefie dębickiego „Igloopolu" — władza ludowa mogła polegać. Miał siłę przebicia i dysponował potężną mocą przerobową podległych mu, rozpełzających się jak macki polipa po całych Bieszczadach przedsiębiorstw. Komunistyczny menager bajdurzeniem o konieczności ochrony przyrody i strefach chronionego krajobrazu, o ekologii, ekosystemach i biotopach absolutnie się nie przejmował. Istniał cel nadrzędny. Dostarczanie wołowiny dla intendentury garnizonów zaprzyjaźnionej armii. Miał oddanych przyjaciół wśród radzieckich generałów. A z przyjaciółmi przecież o pieniądzach się nie rozmawia. Darmową robociznę zapewniali utrzymywani z budżetu państwa, czyli przez ogół obywateli, żołnierze Brygady Nadwiślańskiej Wojsk Ochrony Terytorialnej i kredyty bankowe. Duże kredyty, najczęściej bezzwrotne. Towarzyszowi Brzostowskiemu, tow. Kandeferowi — I sekretarzowi Komitetu Wojewódzkiego PZPR, towarzyszom sekretarzom z Sanoka, Leska i Ustrzyk Dolnych Bieszczady zawdzięczają bardzo dużo. To oni właśnie wysyłali w bój przeciwko rezerwatom przyrody spychacze, asfalt i beton. Oni utopili w gnoju i błocie środki porównywalne z nakładami na budowę Portu Północnego. Ci ludzie i garstka im podobnych bezwzględnych, zadufanych w sobie karierowiczów i nomenklaturowych tępaków bezpowrotnie zniszczyła najpiękniejszy zakątek naszego kraju. Oni — zupełnie realni i konkretni współobywatele Rzeczypospolitej, znani z imion, nazwisk, adresów, numerów bankowych kont, a także daczy i postawionych za psie pieniądze — dzięki wiadomym układom - willi. I właśnie im należy wystawić właściwy rachunek, podpisany przez biegłych i księgowych, za wymierne nawet w tych inflacyjnych złotówkach szkody i zniszczenia, jakie spowodowali. Wystawić i wyegzekwować — zgodnie z przepisami, duchem i literą obowiązującego prawa. Uzyskane w ten sposób fundusze, zupełnie niewspółmierne zresztą do skali szkód i dewastacji, jakie poczynili, powinno się zainwestować właśnie w Bieszczadach w ochronę przyrody.

Nie do zaakceptowania jest wydawanie pozwoleń na kręcenie fabularnych filmów w Parku Narodowym, a więc lokowanie w nim choćby przejściowo filii fabryk snów z elektrowniami polowymi, ekipami zdjęciowymi, efektami pirotechnicznymi, dziesiątkami ciężkich pojazdów i setkami ludzi.

Zimą 1992 r. w Suchych Rzekach, a więc już na terenie Parku, paru panów i jedna pani z zapałem komenderowali brygdami robotników, pośpiesznie wznoszącymi makietę sowieckiego łagru, w którym więziono głównego bohatera realizowanego właśnie filmu. To, że zgodnie z treścią znakomitej zresztą, mającej charakter autobiograficzny książki Drewnowskiego, łagier znajdował się za kręgiem polarnym, w Republice Korni, a więc w rejonie świata, gdzie dominuje w szacie roślinnej brzoza i świerk (w otoczeniu Suchych Rzek prawie wyłącznie występuje szara olcha i buk), dla panów filmowców nie miało istotnego znaczenia.

Jak gdzieś ma być dziko, strasznie i upiornie, to właśnie w Bieszczadach. W tym, o dziwo, jest zgodny zarówno homo sovieticus, jak i homo solidaricus.

Pierwsze pociągnięcia nowej „naszej" władzy w odniesieniu do tego nieszczęsnego południowo-wschodniego skrawka Polski budzą zgrozę i oszołomienie. Jaki cel przyświecał tym, którzy zgodzili się na zorganizowanie światowego zlotu „Rainbow" w Tworylnem? Zlotu tysięcy ludzi, być może w większości prawdziwych miłośników przyrody i natury, którym jednak towarzyszyła olbrzymia liczba różnego rodzaju dewiantów i zwykłych ćpunów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na hałaśliwy piknik takiej ciżby w stołecznych Łazienkach, mimo że są do tego dużo lepiej organizacyjnie przygotowane i, moim zdaniem, brzydsze niż ostatnia naprawdę niezupełnie jeszcze zmasakrowana przez człowieka bieszczadzka dolina. Chce międzynarodowe bractwo radzić, spotykać się, chodzić, jak ich natura stworzyła, palić ogniska i trawkę, kochać nago w rzece — proszę bardzo, są do tego celu wytypowane plaże nudystów w Chałupach, w podwarszawskich Błotach. Kosztowałoby to jednak organizatorów kilkaset razy więcej niż śmieszne 1000 dolarów, wpłacone do kasy gminy w Czarnej.

Nic nie wiem o arystokratycznych koneksjach eks-klawisza i ubeka Gawronika, ale na pewno w jego żyłach musi płynąć sporo błękitnej krwi; bo gdy zaszczycił Tarnawę wraz z bandą „goryli" i przyczepami na własne konie do jazdy wierzchem, polecił opróżnić z dotychczasowych lokatorów hotel robotniczy, w którym miał się zatrzymać, aby nie ocierać się o motłoch. Podobało mu się nawet. Wybrał już miejsce na lądowisko prywatnego helikoptera, gdy kupi cały „Worek", gdy nareszcie dawne włości „Igloopolu" pójdą pod młotek. Prywatne rancho Gawronika (oczywiście o ile wcześniej biegli prawnicy nie udowodnią mu aktywnego udziału w jakiejś dotychczas nie znanej motłochowi aferze) będzie imponujące. Blisko 2000 hektarów — od Sokolików po Muczne. „Goryle" na pewno sprawnie dopilnują, aby żaden plecakowy włóczęga nie niepokoił koni jaśnie pana.

Następny chętny na „Igloopol" senator Baranowski, główny były współwłaściciel byłej „Westy", która chciała kupić Wołosate i przy okazji cały poigloopolowski „majdan" w Smolniku, ma poważne kłopoty z udowodnieniem, że nie miał nic wspólnego z próbą wyłudzenia 90 miliardów złotych na niezupełnie poprawnie wypełniony czek. Oraz z osiemnastoma innymi przestępstwami, które zarzuca mu prokurator. "Westa" przestała istnieć pozostawiwszy po sobie niesławną pamięć i dziesiątki tysięcy oszukanych klientów, a szanowny pan senator, gdy pisane są te słowa, siedzi.

Pojawiły się też firmy zagraniczne gotowe hodować bydło, budować pola golfowe i dbać o przyrodę bieszczadzką.

Mr. Aron Weinacht, przedstawiciel Interests Inc., przekonywał na prawo i lewo, że jako Amerykanin będzie szczególnie dbał o sprawy ekologiczne.

Przez parę lat mieszkałem w Kanadzie i pamiętam kampanie prasowe i liczące tysiące ludzi demonstracje przeciwko kwaśnym deszczom, jakie padały w stanie Ontario z chmur napływających od strony amerykańskiego brzegu. Śnieg tam często bywał czerwony, a Kanadyjczycy złorzeczyli na „Bloody Yankies".

Po angielsku słowo interests oznacza zyski i o zyski Aronowi Weinachtowi chodziło. Na pewno nie o ochronę polskiej przyrody.

Angielska firma, która weszła w spółkę typu joint venture z władzami Ustrzyk Dolnych celem prowadzenia luksusowego hotelu w Arłamowie, okazała się, delikatnie mówiąc, niezbyt rzetelna, a jej przedstawiciel ukradł lornetkę w sklepie Jedności Łowieckiej w Rzeszowie.

Mr. Weinacht-junior zamierzał rzekomo w Tarnawie budować pola golfowe i hotele pięciogwiazdkowe. Feasibility study, czyli — w tłumaczeniu nieco dowolnym na język polski — analizy techniczno-ekonomicznej projektowanej inwestycji nie przeprowadzono. Pola golfowe musiałyby kosztować wiele milionów dolarów, nie mówiąc już o eleganckim hotelu. Cały szum, jaki pan Aron Weinacht produkował, potrzebny był tylko po to, by różni naiwniacy w kraju nad Wisłą (zakładam, że bezinteresownie) podpisali tzw. list intencyjny, który w pewnych warunkach umożliwiłby panom z Interests Inc. uzyskanie bardzo, bardzo poważnych kredytów i to w dodatku nisko oprocentowanych, najprawdopodobniej zresztą gwarantowanych przez rząd naszego kraju lub rząd Stanów Zjednoczonych. Kredytów, które być może zamierzaliby i zwrócić, ale na pewno nie inwestując w Bieszczadach. Zarobiliby krocie na samej tylko różnicy stopy oprocentowania pomiędzy kredytami przeznaczonymi na inwestycje rolnicze a normalnym kredytem bankowym.

Taki byłby zapewne przebieg wydarzeń, gdyby amerykańska firma Weinachta rozpoczęła realizować swoje interesy na bieszczadzkiej ziemi. Jednak byłoby dużo gorzej, gdyby Amerykanie rzeczywiście zapragnęli prowadzić intensywną gospodarkę hodowlaną, o czym cicho marzyli niektórzy z byłych poigloopolowskich „fachowców". Na szeroką skalę znalazłyby wówczas zastosowanie anabolidy, sterydy i inne chemikalia, znakomicie przyśpieszające tempo przybywania masy mięsnej na bukatach. W Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej już ich stosować nie wolno. Ale w Europie Wschodniej? Nie miejmy złudzeń.


1 2 3 4 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Dajmy odejść legendom
Inny głos w dyskusji o klimacie

 See comments (4)..   


« Ecohumanism   (Published: 20-05-2005 )

 Send text to e-mail address..   
Print-out version..    PDF    MS Word

Witold Stanisław Michałowski
Pisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli.   Biographical note

 Number of texts in service: 49  Show other texts of this author
 Newest author's article: Kaukaz w płomieniach
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.
page 4147 
   Want more? Sign up for free!
[ Cooperation ] [ Advertise ] [ Map of the site ] [ F.A.Q. ] [ Store ] [ Sign up ] [ Contact ]
The Rationalist © Copyright 2000-2018 (English section of Polish Racjonalista.pl)
The Polish Association of Rationalists (PSR)