|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Various topics » Ecohumanism
Hajże na Bieszczady [3] Author of this text: Witold Stanisław Michałowski
Czas zaciera pamięć. Także
tych wydarzeń, które miały miejsce w czasach znacznie nam bliższych. Krwawe
walki o Przełęcz Łupkowską w czasie I wojny światowej pozostawiły kości
dziesiątków tysięcy żołnierzy — Austriaków, Polaków, Serbów, Niemców,
Rosjan, Węgrów, Ukraińców, które lisy dawno już rozwlokły po leśnych
jarach. Rozsypało się w proch c.k. imperium. Nie tylko Szwejk nie zamierzał kłaść
głowy pod kozackie szable, broniąc życia Najjaśniejszego Pana; pomiędzy Łupkowem i Komańczą zdezerterował cały 94 Praski Pułk Piechoty, łącznie z orkiestrą i kuchnią polową. Błądząc po Magurycznem i Krasnej, można jeszcze dostrzec
ślady okopów z I wojny światowej, potrącić nogą leżącą pod warstwą
zeschłych liści, przestrzeloną odłamkiem granatu aluminiową manierkę,
ludzki czerep. Są też pamiątki z czasów, które
wielu ludziom jeszcze mocno tkwią w pamięci — z II wojny światowej i z
tragicznych lat bratobójczych rzezi, które nastąpiły po niej. Gdy cały kraj
przystępował do odbudowy zniszczeń wojennych, tu płonęły wsie, ginęły
kobiety, dzieci. Łzy i krzywda ludzka wołały o pomstę do nieba. Świątynie,
gdzie czczono brodatych unickich świętych, dzieliły los mieszkańców ziemi. Dziś ikony z sanockiego muzeum
znane są w całej Europie. Ocalałe z pożogi cerkiewki pieczołowicie odnawia
się i konserwuje. Atrakcja turystyczna, prawie egzotyka. Trochę żal, że coraz mniej
starych, krytych słomą łemkowskich chyż. Rok, dwa i znikną zupełnie. W zamian bielą tynków świecą nowe, stawiane z rozmachem domy, prawie wille, z balkonami, tarasami, gankami. Solidne. Murowane. Latem prawie na każdej wiszą
tabliczki: „Wolne pokoje", „Noclegi". Tak jak w alpejskich
wioskach. Zarastają szuwarami Duszatyńskie
Jeziorka. Nikt już nie wierzy, że to Zły na ognistej kuli uderzył ongiś z głuchym
łoskotem w Steciw Las. Stara Haratyna widziała go ponoć. Kiedy się pojawił
ziemia drżała i dzwony same dzwoniły. Zerwała się góra, chresty — krzyże odtąd na niej stawiali. Skalne rumowisko Chryszczatej zatarasowało
strumień Olchowaty. Zatopiony został szmat boru. Martwe, sterczące z wody
kikuty drzew są pamiątką po kataklizmie sprzed kilkudziesięciu lat: Steciw
Las na zboczu Chryszczatej znajdował się na trasie przelotu meteorytu. Błotnistego
dna jeziorek powstałych w czasie kataklizmu nie badał nikt. Może tkwią tam
odłamki ciała kosmicznego... Kiedy w Ustrzykach Górnych nie
było jeszcze knajp, barobusów, campingów, parkingów, setek autokarów i tysięcy,
tysięcy ludzi, wschód słońca najczęściej chodziliśmy oglądać na Halicz.
Szczękając z zimna zębami, skuleni, siedząc w okopach z czasów I wojny światowej,
oczekiwanie skracaliśmy sobie opowieściami, że przy dobrej widoczności, nocą,
można dostrzec światła Lwowa i Budapesztu. Nikt ich jednak nigdy tak naprawdę
nie zobaczył. Pasowanie na rycerza turystyki
dawała wtedy wyprawa do „Worka", na Sianki i na „grób
hrabiny". Niedaleko od Przełęczy Użockiej, przytulona jednym bokiem do
niewielkiego strumyczka, przedziwnym zrządzeniem losu ostała się nagrobna płyta
Klementyny z Kalinowskich Strońskiej. Dojść do niej trudno. Łany pokrzyw,
nigdy nie przecinane sosnowe młodniaki, wysokie trawy utrudniają wędrówkę.
Droga prowadząca wzdłuż górnego biegu Sanu obecnie znajduje się poza granicą
państwową. Do „Worka", za Halicz i Rozsypaniec, szło się na trzy, cztery dni, wracało po tygodniu albo i dwóch.
Po chleb czasem posyłano umyślnych do najbliższej piekarni w Stuposianach,
ponad trzydzieści kilometrów w jedną stronę. „Worek"… Zarosły
zupełnie młodymi drzewkami, przedwojenny gościniec, krzyżujące się tropy
dzikiego zwierza. Bezruch, cisza i spokój zielonego morza. Zbite z grubych
bierwion myśliwskie chatki na Mucznem, Wołowcu, nad Nerylowem. Parę bacówek, w których jesienią można było mieszkać z ukochaną dziewczyną. Skrzypiący
„trianguł" na Jeleniowatem, na którym wyznawała miłość... Przy żarzących się paru
konarach długo w ciepłą noc można było słuchać tajemniczych szeptów
karpackiego boru, szmeru kryształowo czystych strumieni, głosów dzikiego
zwierza. Samotność. Minęły już lata, gdy studenckie turnusy za wydarzenie
dnia uznawały spotkanie na szlaku innych wędrowców. A w „Worku"
nadal do niedawna mogłeś być sam. Zupełnie sam. Bezwzględna, naturalna
selekcja. Ostre kryterium wagi plecaka i umiejętności chodzenia po górach.
Bez żadnych punktów dodatkowych. Ci, którzy tam docierali, mogli być śmiało
zaliczani w poczet „Wielkiego Bractwa", sympatyków Wielkiej Przygody i Wielkiej Wyrypy. Tylko dla mieszkańców
nizinnego kraju, położonego między Odrą i Bugiem, za góry może uchodzić
parę grzbietów i garbów, z których na palcach jednej ręki dadzą się
zliczyć wzniesienia przekraczające 1300 m n.p.m. Brak tu imponujących
skalnych turni, granitowych ścian. Nie ma też zapierających dech w piersiach
przepaści. O przepraszam, jest jedna. Na Rabiej Skale. Idąc graniczną ścieżką,
należy uważać, aby przy słupku 15/8 skręcić w nikłą ścieżynkę pomiędzy
łopiany i karłowate buczki. Widok, jaki się otworzy na dolinę potoku Hlboky i Velky Bukovec, jest rzeczywiście wspaniały. Ale nie popadajmy w przesadę. W górach naszego południowego sąsiada i w Bałkanach podobnych pejzaży jest na
pęczki. Z malowniczymi widokami i rozległymi panoramami w Bieszczadach jest dość
kiepsko. Odkąd zmurszały belki wież triangulacyjnych, przegniły szczeble
drabin i zwaliły się wystające ponad korony drzew wieżyce, można całymi
dniami przemierzać błotniste „ceprostrady" pasma Chryszczatej, Wołosatego
czy Otrytu i nie widzieć nic więcej poza plecami lub piętami poprzednika oraz
szarymi pniami buków. Ale są połoniny. „Zaliczyć" je można jednak w niespełna trzy dni. Nie tylko Wetlińską i Caryńską, ale również te na
Wielkiej Rawce, Bukowym Berdzie, Szerokim Wierchu i Kińczyku. Tak, właśnie
„zaliczyć". Najczęściej we mgle i deszczu. Słońce dość skąpo
obdarza swymi względami „Sanockie Alpy", a Cisną uważana jest przez
meteorologów za swoisty biegun opadów. Jakież więc atrakcje czekają
nas w Bieszczadach? Oczywiście — flora i fauna, prawie egzotyczne. Ale nie
przesadzajmy. Gadów jest tu rzeczywiście sporo: powiedzmy, że prawie tyle
samo, ile w Górach Świętokrzyskich. A przeważającą większość żyjących
tu ptaków, zwierząt, roślin, można, i to znacznie częściej, spotkać na
terenie całych Karpat. Jest wszakże zwierzę, którego bezskutecznie szukalibyśmy
na całej kuli ziemskiej. Żyje tylko w Jeziorkach Duszatyńskich — endemit
dobrze widoczny pod mikroskopem. Nazywa się Neumania
Callosa, jeśli to kogoś interesuje. A folklor? Owszem, istnieje. Znałem
nawet osobiście paru jego najwybitniejszych przedstawicieli: Piotrka Francuza,
Stasia Odlewnika, Leona. Każdy dzień zaczynali jak ludzie, od pół litra na głowę.
Są jeszcze „dziwy Bieszczadów" — tak przedsiębiorcza pani z Sanoka
nazwała swoje handlowo-kolekcjonerskie przedsięwzięcie, jakim była wystawa
kompozycji z hub, korzeni i rosochatych gałęzi. Mówiąc poważnie — nie ma co
owijać w bawełnę: folkloru nie ma tu od blisko półwiecza, podobnie jak
zabytków. Bieszczady, XX-wieczna odmiana
ussuryjskiej tajgi i ukraińskich Dzikich Pól, kraina zarosłych burzanem
pogorzelisk, podmokłych zarośli, gdzie kluczyło się po ścieżkach leśnego
zwierza, wśród głuchych ostępów i rozsypujących się w proch zmarłych od
mrozu buków, szukając samotności, przygody, możliwości bezpośredniego
obcowania z naturą i sprawdzenia samego siebie. Nie góry, nie step i nie
tajga, a bieszczady. Pisane małą literą. To było to, co należało naprawdę
chronić, ocalić dla przyszłych pokoleń. Zajmowały promile powierzchni
naszego kraju. Kiepskiej, nieurodzajnej ziemi, borów z małowartościowym
drzewostanem. Bez zabytków, folkloru i zagospodarowania turystycznego. Nieporównane,
fascynujące, unikalne. Ludzie, którzy zadecydowali o ich losie, wiedzieli, że
coś trzeba chronić, ale nie bardzo wiedzieli co. Być może powodowani
najlepszymi intencjami, nie tylko chęcią „wykazania się", pragnęli
pokazać ich piękno, udostępnić całemu narodowi. Pracownikom wytwórni
szczotek z Oławy, koszalińskiego PGR-u, dzieciom rzeszowskich przedszkoli i licznym warszawiakom. Po latach wysiłków rzeczywiście udostępnili. Jednak
obietnice i plany zagospodarowania mówiące o strefach ochrony krajobrazu,
otulinie Parku Narodowego, nie doczekały się realizacji do dnia dzisiejszego.
Fakt zniknięcia, zlikwidowania bieszczadów, tych właśnie przez małe
„b", należy traktować w kategoriach "ekonomicznych". Na początku lat siedemdziesiątych
do redakcji „Kultury", „Politechnika", „Polityka" i „ITD" napływały lawiny gorących, sercem pisanych listów o zachowanie południowego skrawka Bieszczadów w kształcie takim, w jakim
jeszcze wtedy był. Środowisko akademickie podejmowało w Bieszczadach wiele
inicjatyw: patronat ZSP nad Komańczą, budowę wioski turystycznej w Łopience,
organizację Jarmarku Bieszczadzkiego. Na dłuższą metę żadna z tych akcji
"nie wypaliła". Spowodowały to przeszkody obiektywne, brak umiejętności
znalezienia wspólnego języka z władzami lokalnymi, nieodpowiedzialność
ludzi, którzy działali w imieniu studenckich organizacji. Wszystkie studenckie
pomysły okupione były ogromnym wysiłkiem grona zapaleńców. Szybko jednak
przyszło zniechęcenie. Zapal studentów był zwykle słomianym ogniem, wypalającym
szybko entuzjazm garstki donkiszotów. Studenci zostali daleko w tyle
za harcerzami, choć sposób realizacji, a nawet sama koncepcja harcerskiej
akcji „Operacja Bieszczady 40" dziś jeszcze budzi kontrowersje. Stanice na kilkuset druhów,
kuchnie polowe z wieloosobową załogą, terenowe „Stary" dowożące
zaopatrzenie, nie zawsze jeszcze właściwe zachowanie w górach i niezbyt
stosowny do uprawiania turystyki strój — to zarzuty. Ale prawdą są również
konkretne dokonania, które „Operacja Bieszczady 40" pozostawiła po
sobie. Dlaczego tak się stało?
Dlaczego zamiast oznaczonej pięcioma gwiazdkami w europejskich bedekerach
atrakcji na światową skalę, porównywalnej do przełomu Dunajca, węgierskiej
puszty czy zabajkalskich „zapowiedników", mamy dziś Bieszczady — dość
nieciekawe „kotłowisko" ludzi i pojazdów, w oszałamiającym tempie
obrastające górami śmieci, gołoborzami z puszek po konserwach, ledwie
zasypanymi dołami po „sławojkach"? Ale za to ponad 5 milionów
„turystów" odwiedziło Bieszczady już w 1977 roku. Magia cyfr i czar krzywych
wzrostu. Mały procent „turystów" wiedział, po co przy wleczono ich
do tego zapyziałego, tonącego w deszczu i błocie zakątka. Większość z nich nie da się nabrać po raz drugi. Co zobaczyli? Owe „miliony turystów"
rzucało się na skalę ocen razem z dawnymi argumentami o bezwzględnej
konieczności pozostawienia choć części Bieszczadów w spokoju. Czy stać nas
było na pozostawienie niewielu kilometrów kwadratowych jako wybiegu dla
garstki plecakowo-wibramowych snobów? To, że garstka rozrosła się w armię,
nie miało większego znaczenia. Zwyciężyły inne racje.
1 2 3 4 Dalej..
« Ecohumanism (Published: 20-05-2005 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Biographical note Number of texts in service: 49 Show other texts of this author Newest author's article: Kaukaz w płomieniach | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 4147 |
|