|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Various topics » Ecohumanism
Hajże na Bieszczady [2] Author of this text: Witold Stanisław Michałowski
Bydło wydeptuje setki hektarów
łąk oraz brzegi strumieni i cieków wodnych, co musi prowadzić do erozji i nieodwracalnego zniszczenia drogocennej ściółki glebowej. Stada bydła w przyległych do pastwisk obszarach leśnych powodują bardzo szybką degradację,
zanik pokrywy leśnej i krzaczastej, a tym samym doprowadzają do zubożenia
fauny kręgowców (ptaków i drobnych ssaków), czyli do faktycznego zaniku różnorodności
biologicznej. Ten sposób hodowli zwany „Free Range Cattle Raising"
uznany został za właściwy na terenach byłego Związku Radzieckiego, gdzie
nie ma odpowiedniej liczby chłodni i zamrażalni wołowiny, co powoduje
konieczność przetrzymywania żywego bydła na pastwiskach. U nas jest
niedopuszczalny. Jesienią w 1992 r. uczestniczyłem w Użgorodzie na Zakarpaciu w polsko-ukraińsko-słowackim spotkaniu z przedstawicielami Banku Światowego i Fundacji Mac Arthura, kora udzielić miała
pomocy niedawno utworzonemu Międzynarodowemu Rezerwatowi Biosfery w Karpatach
Wschodnich. Zainteresowani wymieniali kwoty
rzędu wielu milionów dolarów, potrzebnych, jeśli właśnie tworzony Rezerwat
Biosfery obejmujący po stronie polskiej obszar 108.000 ha ma zacząć prawidłowo
funkcjonować, a nie być tylko biurokratyczną fikcją. Niestety, okazało się,
że Fundacja Mac Arthura na razie gotowa jest wyłożyć nie 40 mln, jak głoszono w kuluarach, a tylko 5.000 dolarów na ten cel, ale widzi możliwość
przeznaczenia nieco więcej, nawet 300 czy 400 tysięcy, jednakże pod warunkiem
zaistnienia „właściwego klimatu współpracy" z Bankiem Światowym. Co to oznacza, w dość
zawoalowany sposób objaśnili mi panowie Schumacher, Bond i Berwick, a więc
oficjalny przedstawiciel i dwaj konsultanci Światowego Banku, po złożeniu oświadczenia
dla ukraińskich środków przekazu: że w Polsce będzie udzielony kredyt w wysokości 150 milionów dolarów na restrukturyzację leśnictwa. Znający
polskie lasy jak własną kieszeń prof. Stojko ze Lwowa, podobnie jak
przedstawiciel strony słowackiej inż. Michalik, nie mogli powstrzymać się od
niepochlebnych komentarzy na temat kompetencji tych, co negocjując tak wysoki
kredyt, jednocześnie oddają jak gdyby w zastaw własne lasy kapitałowi
zagranicznemu. Konsultantów Banku Światowego w Karpatach ukraińskich tak naprawdę interesowała wyłącznie nie ochrona różnorodności
biologicznej regionu, co było oficjalnym tematem spotkania, a lokalizacja
jeszcze nie wyeksploatowanych drzewostanów jodłowych. Mimo wielokrotnych usiłowań
uzyskania wiarygodnej odpowiedzi — na co ma zostać przeznaczony wspomniany
kredyt w Ministerstwie OSZNiL, nie udało mi się jej otrzymać. Panowie z Banku
Światowego wyraźnie stwierdzili, że „dobry klimat współpracy",
gwarantuje złożenie we wskazanych przez nich firmach za co najmniej 40%
przyznanych kwot kredytowych, tj. za około 80 mln USD, zamówień na sprzęt i urządzenia do pozyskiwania drewna. Argument, że w przypadku
naszego kraju z — było nie było — dość potężnym przemysłem ciężkim i zbrojeniowym wykorzystywanym obecnie tylko w nieznacznym stopniu, jedynym
sensownym rozwiązaniem jest zakup koniecznych licencji na produkcję
wspomnianego sprzętu, do nich nie trafiał i trafić nie mógł. Przy całym
szacunku i uznaniu dla amerykańskiej technologii należy jednak pamiętać, że
Tree Farmer jest dużo prostszy i mniej skomplikowany niż czołgi T-72, które
do niedawna produkowaliśmy w nadmiarze. Nieporozumieniem jest również to (nie
chciałbym w tym przypadku użyć ostrzejszych sformułowań), że mając parę
milionów bezrobotnych, w większości zresztą należących do kategorii chłopo-robotników, a więc tych, którzy wiedzą, że młode drzewka należy sadzić „zielonym
do góry", staramy się o zagraniczne kredyty na zalesianie, zamiast
organizować szeroki front robót publicznych w tym zakresie. Nie pretendując
do roli eksperta w dziedzinie leśnictwa, mam poważne powody od obaw, że pożyczce
150 mln dolarów z Banku Światowego mogą towarzyszyć nieodwracalne decyzje,
które przyniosą złowrogie konsekwencje nie tylko dla bieszczadzkich lasów,
ale również okażą się niezgodne z polską racją stanu. Problem likwidowania
bieszczadzkiego „Igloopolu", który dość często gościł na łamach
prasy, nie ma już posmaku skandalu. Z trudem wiążący koniec z końcem ludzie
przywykli do tego, że nieliczne garstki cwaniaków, kombinatorów i zwykłych
łobuzów z byłą nomenklaturową dyrekcją na czele potrafią bezkarnie kraść,
grabić i niszczyć składniki majątku narodowego, bowiem cokolwiek by pisać o igloopolowskich fermach i ziemi, na której gospodarowały, miały wartość
dziesiątków miliardów złotych. Małą pociechą jest wiadomość o wszczynaniu dochodzeń przeciwko komornikom, którzy zgadzali się na śmiesznie
niskie wyceny sprzedawanych na zaaranżowanych licytacjach traktorów i maszyn.
Czas, siły przyrody i fakt, że ostatnia ekipa dyrektorów ferm zapomniała
dopilnować, aby je opróżnić z obornika, wymierza osławionym „hokejkom"
sprawiedliwość. Z tych, które już runęły, na Krywem nawet nie uda się
odzyskać pokrycia dachowego. W tej sprawie winni też są znani z imienia i nazwiska. Im też, podobnie jak poprzednikom, należałoby wystawić rachunek za
niewiarygodne marnotrawstwo i brak dozoru nad powierzonym im naszym wspólnym
mieniem. Na czele listy winnych pobieranych prawie ministerialnych poborów stoi
niewątpliwie mecenas Kwiatkowski, były likwidator Telewizji i „Igloopolu"
jednocześnie. Ten uroczy i inteligentny pan nie zrobił literalnie nic, aby
przynajmniej zahamować dewastację i grabież majątku, którym zarządzał. W Rzeczypospolitej Niepodległej
najważniejszy jest „biznes". Żałosny biznes żałosnego biznesmena i tzw. sytuacja obiektywna. Ograniczmy się do paru przykładów. Do wydarzeń,
jakie miały miejsce w ostatnich kilkunastu miesiącach w dolinie Sanu, na małym
odcinku pomiędzy Zatwarnicą a Rajskiem. W tym fragmencie Bieszczadów, który
mimo uruchomienia kamieniołomu, ustawienia retort do wypalania węgla drzewnego i poprowadzenia po obu stronach doliny utwardzonych dróg mógł jeszcze od
biedy uchodzić jako fragment stosunkowo mało dotknięty ludzkim barbarzyństwem. W połowie 1991 r. Tworylne
zostało przekazane Nadleśnictwu w Lutowiskach, a zdaniem byłego wicewojewody
krośnieńskiego p. Pęzioła, który tę decyzję podjął, gwarantem, że nie
będzie tam prowadzona żadna działalność gospodarcza, miała być zła
sytuacja finansowa tego nadleśnictwa. Tak się niestety nie stało, o czym
zresztą pan wicewojewoda wiedział doskonale. Na kilkunastu hektarach
zrekultywowanej i odkrzaczonej przy użyciu ciężkiego sprzętu ziemi zostały
założone poletka ogryzowe dla zwierzyny, a w ich sąsiedztwie ustawiono ambony
dla myśliwych. Jelenie pozbawione żeru na łąkach i polach, które leżą odłogiem, musiały schodzić z połonin coraz niżej,
tym bardziej że jedyny nie zamarzający zimą w Bieszczadach ciek wodny, to
San. A na Twory lnem czekała je masakra. Wypuszczone na wolność żubry, które
miały uatrakcyjnić pokot nomenklaturowych łowców, powinny wrócić do ogrodów
zoologicznych. Jeśli w dalszym ciągu nikt się nimi nie zajmie, szkody w lasach wyrządzą ogromne. Warto zaznaczyć, że Państwowa Rada Ochrony
Przyrody nie kontroluje ich poczynań, dopuszczając do tego, że w latach ubiegłych
dwukrotnie łącznie przeszło 110 sztuk liczące stada przechodziły wschodnią
granicę i nie wracały. W Sanoku za jedne 1000 USD można kupić od ręki
czaszkę żubra, na skórę trzeba trochę poczekać. Aż dowiozą. Bieszczadzka przyroda,
bieszczadzka flora i fauna jest dziś zagrożona, niestety, w stopniu dotychczas
niespotykanym. Na pierwszy plan w środkach przekazu wybijają się jednak tylko
informacje o rzekomym głodzie, nędzy, strukturalnym bezrobociu. Ochrona
przyrody w takiej sytuacji zaczyna nabierać aspektów politycznych. „Chrońmy
przyrodę! Kto chroni ludzi?" głoszą różnego rodzaju postkomunistyczne
sieroty i mnożący się jak grzyby po deszczu lokalni politykierzy. Bieszczady należą do nas
wszystkich, nie tylko mieszkańców południowo-wschodniej części Polski. Należą
również do przyszłych pokoleń. Stanowią wielkie bogactwo całego naszego
kraju, naszego narodu. Dlatego nie wolno nam zmarnować tego regionu do reszty.
NA KRESACH RZECZYPOSPOLITEJ
Tren dla Hrabiny
Senne olszyny
gdzie kiedyś był dwór;
jałowce czarne,
jak czarny dym.
Grób skryty w trawie,
murszejący kamień;
smugi na niebie
białe już zupełnie.
A oto drogi
przebite na oślep
tropem gąsienic
ciągną pod prąd nieba.
Tak się rozwiewa
kamień, imię, sława i łaska ciszy
dana temu miejscu.
Tak naprawdę Bieszczady
zaczynają się w Komańczy. Na pewnej konferencji prasowej dziennikarze z Zachodu zadawali pytania, w której części Syberii leży ta Kuman… Koman...
Komańcza. Tak im jakoś niepolsko i niesłowiańsko brzmiała nazwa wsi. A gdyby wiedzieli, że od pokoleń zamieszkują ją rody Czurmów, Pengrynów,
Czekierdów, Haratynów, zapewne jeszcze bardziej upewniliby się w błędnym
mniemaniu. W połowie lat pięćdziesiątych
była to wieś deskami zabita — ukryty w lesie klasztor Nazaretanek, kilkanaście
cudem ocalałych z pożogi chałup i stacyjka przejeżdżającej raz dziennie
kolejki, kończącej trasę w przygranicznym Łupkowie. Jesienią od wieków wszechwładne
panowanie na drogach łączących ludzkie siedziby obejmował chlupoczący żywioł — błoto. Rokrocznie w tłustej, ciężkiej, brunatnej mazi grzęzły po osie
pojazdy, łamały nogi zwierzęta. Człowiek też nie mógł dać jej rady.
Chyba że wezwał na pomoc biesa. Bies rządził tą krainą. Przenikał do
ludzkich dusz, kusił do złego: rozboju, mordu, rabunku. Kupcy z naddunajskich
nizin, wędrujący na północ z baryłkami wina, bezlitośnie łupieni przez
opryszków, polecali duszę Panu Bogu, gdy przyszło im przekradać się przez
ponure knieje krainy biesów — Bieszczady (do dziś nazwę tę nosi położony
na zboczach Kanasiówki las). Karpaty pokrywała wówczas nieprzebyta puszcza.
Sięgała aż po Dunaj, za którym rozpościerał się ocean stepów, sięgający
po Wielki Mur i Huang-Ho, królestwo nomadów. Chińczycy nazywali ich
„barbarzyńcami z północy", hiungnu — Hunami. Od nich wywodził swój rodowód turecki szczep Połowców (Kumanów),
który z czasem wchłonął inne ludy; koczowników pokonali silniejsi, osiadli
sąsiedzi. Niedobitki ścigane przez tępiących ich zawzięcie Mongołów szukały
ocalenia w leśnych głuszach. Mieszkańcy Komańczy — Kumanczy, jak mawiają
jeszcze starzy ludzie — być może są potomkami owych Kumanów. Komańcza leży na starym szlaku
handlowym, który wiódł przez Przełęcz Łupkowską — „uhorskie
wrota". Nazwa głównej rzeki Bieszczadów — Sanu, jest pochodzenia
celtyckiego. Odnalezione w islandzkich klasztorach stare sagi skandynawskie
podają, że walki Gotów z Hunami toczyły się w Czarnym Lesie; niektórzy uważają,
że Czarny Las, to właśnie kraina biesów — Bieszczady.
1 2 3 4 Dalej..
« Ecohumanism (Published: 20-05-2005 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Biographical note Number of texts in service: 49 Show other texts of this author Newest author's article: Kaukaz w płomieniach | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 4147 |
|