|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Various topics »
W poszukiwaniu mongolskiego ałmasa [4] Author of this text: Bolesław A. Uryn
Na
konkretne pytanie — czy i gdzie moi rozmówcy widzieli ałmasa, nie dostaję
jednoznacznej odpowiedzi. Owszem — twierdzą -
spotkał go ktoś inny, oni natomiast widzieli tylko wielokrotnie jego ślady
na ziemi i śniegu, szczątki upolowanych przez niego zwierząt i znają w górach
jaskinię, w której mieszkał. Mogą mi
ją pokazać — oferują się — choć to daleko stąd! Z tydzień jazdy
konno. Jest tam legowisko i kości...
Umawiam się na tę wyprawę w przyszłości, a Erdene szczegółowo
wypytuje gości o lokalizację jaskini.
Na pytanie — „jak wygląda ałmas...?" — dostaję liczne
odpowiedzi. Jest wielki — mówią — ma ze trzy metry wzrostu, małą głowę i wielkie kły. Inny — dobrze poinformowany — twierdzi, że wzrostem i wyglądem
przypomina człowieka, tylko pokrytego czarną sierścią, chodzi z wielkim drągiem i brzydko śmierdzi. Czasem bywa okręcony skórą zdartą z upolowanego
zwierza. Po intensywnym zapachu (a raczej okropnym smrodzie), jaki pozostawia za
sobą, można poznać, że tędy niedawno przechodził lub że jest w okolicy.
Jerry, ciągle wściekły na nocnego gościa za wyrządzone nam szkody, burczy i odgraża się, że … w roku przyszłym już żaden ałmas nie zrobi mu bałaganu w obozie, bo zabierze do Mongolii swojego kanadyjskiego „strażnika" -
odstraszacza niedźwiedzi. Działa
on w ten sposób, że obóz otacza się na noc cieniutką linką, która po naciągnięciu
przez intruza uruchamia mechanizm odpalający nabój hukowy, który odstrasza
nawet grizliego głodnego na wiosnę. Ja już teraz kombinuję jak tu takie urządzenie
raczej przystosować do wyzwolenia spustu migawki mojego aparatu fotograficznego
uzbrojonego w lampę błyskową. Kombinuję jak w przyszłości
ustawiać taką fotograficzną zasadzkę i pytam się Erdene co użyć
jako przynętę na ałmasa. Co on najbardziej lubi...?
Ten śmieje
się i mówi, że najlepiej „ładną
dziewczynę…"
Pasjonująca
rozmowa przeciągnęła się na „trzy kociołki herbaty". Dawno
już zapadł zmrok, ale nasi
goście jakoś nie kwapią się jechać dalej. Jemy wspólną kolację. Popalamy
skręty. Wąchamy tabakę. W końcu dwóch starszych Mongołów idzie spać do
namiotu Erdene. Reszta gości rozkulbacza i pęta konie, rozkłada koło ogniska
wyjęte spod siodeł płaty wojłoku. Sprawdzają swoją broń i naboje w magazynkach. Jeden z Mongołów strzela w powietrze. Raz, drugi, trzeci...
Zwariował? Erdene tłumaczy, że… na postrach! Potem okręcają się w deli i kładą się spać na ziemi. Zahartowani… My idziemy spać do naszych namiotów.
Jeszcze
do ognia dokładam kilka grubych pni drzewa — będą się palić do rana.
Erdene opatula się się w deli i siada z bronią przy ognisku. Trochę jeszcze
posiedzę — mówi. Dodaje jeszcze po cichu — „oni uradzili, że dziś nie
pojadą, bo boją się spotkać w nocy ałmasa...!"
Postanawiam
jutro powłóczyć się konno po górach. Szukając śladów ałmasa obejrzeć
okolicę przez lornetkę i teleobiektyw. Dotychczas widziałem niedźwiedzia, fotografowałem orły, orłosępy,
bobaki, dzikie wielbłądy — baktriany, burundiuki, ale żadnego dwunożnego
yeti. Może teraz… tutaj...? Szkoda tylko, że przed nami jeszcze zaledwie
tydzień wspaniałej przygody i nikła szansa na spotkanie z mongolskim
człowiekiem gór i śniegów — ałmasem...
Niestety,
przez pozostały, krótki okres pobytu w tundrze nic ciekawego nie odkryłem. *
Tak to było kilka lat temu. Potem, w Ułan Bator, nasza przygoda nie wywołała specjalnego
zdziwienia. Na moje pytanie o mongolskiego człowieka gór i śniegów, usłyszałem,
że "oczywiście, ałmas żyje w Mongolii i pewnie
już niedługo go znajdziemy!" Tak, z głębokim przekonaniem, powiedział mi
Nyambat — poważny, utytułowany naukowiec z Uniwersytetu w Ułan Bator. "Są zachodni sponsorzy i szykuje się poszukiwawcza
wyprawa naukowa wyposażona w noktowizory, kamery termowizyjne, śmigłowce itp.
sprzęt".
Kogo spodziewacie się znaleźć — zapytałem go?
„Człowieka
śniegu", albo inaczej -"człowieka z gór". Yeti nazywanego u nas ałmasem, co znaczy — „dzikim człowiekiem".
Jest on nagi, czarno brunatny, człekokształtny olbrzymi jak żydowski golem
(wzrost
około 2 m — uw. wł.), chodzący na tylnych
łapach [nogach], z długimi rękoma, silnie owłosiony, z małą głową, ale
twarzą większą niż u człowieka. Ma grzywę zasłaniającą oczy i większość
twarzy. Szybko biega, nie mówi, a przeraźliwie gwiżdże, czasem wrzeszczy i ryczy, a głos ma wówczas wstrętny, chrapliwy. Najczęściej jest samotnikiem.
Śmierdzi okropnie. Żyje wysoko w górach, gdzie kończy się tajga, a zaczyna
tundra.. Żywi się polując na
dzikie renifery i jelenie, choć gdy jest głodny to nie gardzi owcami z dolin.
Je także jagody leśne i grzyby. Mieszka w norze lub jaskini. Nie pływa, nie
lubi wody, wręcz boi się jej. W zimie, gnany silnymi chłodami i głodem,
schodzi w niższe partie gór i pojawia się w pobliżu siedzib ludzkich kradnąc
zwierzęta hodowlane. Bywa kochliwy i miewa potomstwo (krzyżuje się — uw.
wł.) z człowiekiem...
Pozostało mi tylko obiecać sobie,
że w przyszłości wrócę tu na dłużej i będę kontynuował poszukiwania
tajemniczego stworzenia. Na taką okazję przyszło mi długo czekać. Dopiero
ubiegłoroczna wyprawa stwarzała szanse podążenia
śladem sprzed lat. Dotarcia do tych tajnych miejsc znanych tylko miejscowemu myśliwemu i szamanowi, który obiecał mnie tam zaprowadzić.
Zaprowadzić mnie, swojego „papę" (tak po latach przyjaźni chłopak mnie
nazywa i traktuje...).
Erdene obiecał mi to, ale i ostrzegł, że będzie to trudna wyprawa, w najdziksze rejony gór i może ona potrwać najmniej cztery tygodnie. Musimy być
obaj uzbrojeni i zabierzemy psa, powiedział.
I tak to
doszło do dwumiesięcznej, survivalowej, konnej wyprawy w bezludne
regiony gór północnej Mongolii. Wyprawy "W POSZUKIWANIU MONGOLSKIEGO AŁMASA".
Улаан
Тайга (Mongolia północna), sierpień — wrzesień
2004 r. Po
pięciu dniach jazdy samochodem dotarliśmy do Mőrőn — stolicy ajmaku
chubsugulskiego. Zrobiłem tam ostatnie zakupy żywności, odebrałem z policji
zgodę na przebywanie w rejonie przygranicznym i natychmiast ruszyliśmy dalej.
Do Cagaan Nuur dotarłem po kolejnych dwóch dniach jazdy. Przenocowaliśmy w jurcie u Erdene, odmeldowałem się u pograniczniaków i już następnego dnia
przesiedliśmy się na konie. Szybko dotarliśmy do górnego Tengyzu. Te dni
konnej podróży przebiegające wzdłuż rzek zaowocowały w moim notesie następującymi
uwagami — " zupa rybna zrobiona na głowie złapanego tajmienia jest
pyszna, a marynowane filety rybie robią furorę…";
„w nocy spadł śnieg. Wieje wiatr i jest bardzo zimno, rano straszna
mgła...! Mokro, wszędzie teren zalany wodą, nie ma gdzie rozbić namiotów,
bo albo woda, albo dżungla krzewów… Była straszna burza. Po raz pierwszy
obserwuję poziome pioruny…"
Męczący marsz konny przez góry ciągnął się długo,
nim wreszcie dotarliśmy do najdalszego północnego krańca naszej wyprawy,
skąd dopiero mogliśmy odbić na
południowy zachód. Tyko tak mogliśmy ominąć łańcuch wysokich gór, ze
szczytami sięgającymi 3500 m n.p.m. Ociepliło się. Poprawa pogody zaowocowała
masowym pojawieniem się komarów i meszki. Drobniutkie owady dotkliwie gryzły i było ich tak wiele, że właziły w oczy i usta. Tereny przez które wędrowaliśmy
na koniach były porośnięte gąszczem krzewów, pokryte bajorkami i kamieniami. Nic tylko czarne błoto, a w nim kępy wysokiej trawy i twarde
krzewy. Kalosze grzęzły w bagnie, kilometrami
musiałem skakać z kępy na kępę. Ostre gałęzie krzewów porwały mi
spodnie i obuwie. W tych
warunkach wędrowanie na piechotę było straszną mordęgą. Pozbawiało mnie
sił i oddechu. To także była i wina wysokości.
Gdy już byliśmy wysoko w górach, nadszedł niż.
Jak zaczął padać ulewny deszcz, to lał przez cały dzień. Mróz, zimno czy wiatr
znoszę dobrze, ale wilgoci nie lubię. W nocy namiot pokrył pancerz lodu o grubości centymetra i zrobiło mi
się z niego igloo. Potem przeszedł śnieg. Powierzchnia rzeki dymiła...
Erdene szamanił na intencję poprawy pogody.
Kolejne dni zafundowały nam przeprawy przez trzy
rzeki. Potem były same ostre podjazdy i zjazdy. Upadłem z koniem. Jak zawsze
dziwiłem się, jak te mongolskie koniki potrafią dać sobie radę tak wysoko i w takim terenie?
Mirek codziennie jeździł konno, by penetrować
okolice i ewentualnie coś upolować. Pewnego dnia do obozu przybiegł samotnie
jego koń. Spocony, zabłocony, bez siodła i jeźdźca. Przestraszyłem się
okropnie i uruchomiłem akcję poszukiwawczą. Na szczęście przygoda skończyła
się dobrze. Okazało się, że koń zaczął topić się w bagnie i przewrócił
się. Przeraził się, zrzucił jeźdźca i uciekł. Po drodze — w panice gnając między drzewami, zerwał z siebie
uprząż i siodło. Mirkowi nic się nie stało, ale skórzane siodło porwało
się na kawałki.
*
Znowu wiatr i śnieg. Marzniemy, humory psują
się i mam coraz mniej ochoty włóczyć się po okolicy i szukać śladów
jakiegoś tam ałmasa! Poranne wstawanie też nie należy do przyjemności.
Jedynie Mirek nie traci animuszu. Wstaje pierwszy, rozpala ogień, gotuje
herbatkę i dopiero robi nam pobudkę.
*
Nastąpiła nagła poprawa pogody i ocieplenie.
Noce są zimne z przymrozkami, ale w ciągu dnia można się wręcz opalać. Ani
jednej chmurki. Przy takiej pogodzie wędrujemy chętnie i szybko. Z każdym
dniem dalej i wyżej w góry. Jeszcze dzień-dwa i ponoć będziemy w okolicach
gdzie — jak twierdzi Erdene — żyje ałmas!
Okolica robi się coraz bardziej niedostępna.
Czasami musimy daleko znosić graty w dół po skalnym gołoborzu, by móc rozbić
namioty blisko wody, drewna i na równym terenie. Rzeki płyną w coraz większym i piękniejszym kanionie. Ich pionowe ściany sięgają miejscami kilkudziesięciu
metrów.
Rano znowu śnieg na namiotach. Za to słonecznie.
Życie obozowe rodzi się wraz z promieniami słońca i z nimi zamiera.
*
Już połowa września. Jak ten czas leci...
Biwakujemy na skrawku brzegu rzeki płynącej w kanionie. Miejsce ponure i ciemne, bo słonko późno tu zagląda. Za to piękne. Nie mogę się "nafotografować'.
Te gry światła! Bawię się w robienie zdjęć panoramicznych.
*
Dzisiaj Erdene mówi, że doszliśmy do celu
wyprawy. Właśnie tutaj mamy szansę na znalezienie ałmasa. Jesteśmy w miejscu niedostępnym dla ludzi i zwierząt, i właśnie tu — ponoć — chroni
się on przed ludzkim wzrokiem. Nawet myśliwi tu nie zaglądają, bo boją się.
Mongoł każe mi iść wzdłuż rzeki, wąskim pasemkiem brzegu tuż przy
pionowej, skalnej ścianie wąwozu i szukać tam śladów. Radzi śpieszyć się,
bo jeśli popada deszcz, to poziom wody w rzece podniesie się i wówczas nie będzie
już możliwości przemieszczania się. Wszystkie zwierzęta będące wówczas
na brzegu rzeki wpadną w groźną pułapkę. Woda je porwie i utopi, a my będziemy
musieli uciekać na skały wysokiego, skalnego brzegu kanionu. Ale teraz trafiliśmy
na moment, gdy woda opadła, zwierzęta wędrują wąskim pasemkiem brzegu i łatwo
je (lub ich ślady) odszukać.
1 2 3 4 5 6 Dalej..
« (Published: 16-08-2005 Last change: 11-02-2007)
Bolesław A. Uryn Doktor nauk przyrodniczych, jest pisarzem, niezależnym reporterem i fotografikiem. Propagator survivalu „z ludzką twarzą”, współpracuje z niemiecką JEROME Survival Akadamie. Z zamiłowania podróżnik i wędkarz, publikuje swoje teksty i zdjęcia w miesięcznikach geograficznych, turystycznych, wędkarskich, przyrodniczych, survivalowych i wojskowych. Autor licznych prac z zakresu rybactwa. Już od 10 lat jeździ do Mongolii i – w świecie jurt – jest nazywany „Boleebaatar”. Wydał książki: „Z wędką na aligatora” i „Survival z ludzką twarzą – Wyprawy do Mongolii północnej”. Prezentował w kraju i za granicą wystawy fotograficzne, pt. „Czerwone serce Australii”, „Czyngis-chan A.D.‘98”, „Shangri-La - Mongolia sercem malowana” i „Otwarcie”. Jego cykle ilustrowanych artykułów Wyprawy... i Survival... publikowane na łamach prasy, od lat cieszą się dużym zainteresowaniem czytelników. Mieszka w Olsztynie. Private site
Number of texts in service: 5 Show other texts of this author Newest author's article: Czyngis-chan powrócił... | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 4318 |
|