The RationalistSkip to content


We have registered
204.982.482 visits
There are 7362 articles   written by 1064 authors. They could occupy 29015 A4 pages

Search in sites:

Advanced search..

The latest sites..
Digests archive....

 How do you like that?
This rocks!
Well done
I don't mind
This sucks
  

Casted 2992 votes.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"
« Reading room  
Sarmaty i scyty [1]
Author of this text:

Fragment powieści

Historia, jak panienka, chciałaby uchodzić za cnotliwą. Czyni więc starania, by wiele przemilczeć. I to, jak panience, nie bardzo jej się udaje. Obie nie są stworzone dla cnoty, nie są też dla milczenia. Cnotliwa, milcząca panienka — to dopiero historia. Najbardziej godne współczucia są sny adoratorów.

Trudne, beznadziejne było lato czterdziestego drugiego. Jakby kto piołun ssał. Zwycięzcy nie podziwiali lata, zajęci byli zwyciężaniem, mającym dobry wpływ na szybki obieg krwi. Łzawe listy do matek zaczęli pisywać jesienią. Matki nie są od tego, by podziwiać zwycięzców. Od tego są, by koić przegranych.

Z zakurzonego kaspijskiego portu Krasnowodsk, śmierdzącego rybą i rozpaczą, odbijały beznadziejne transporty z pozbawioną broni i nadziei armią, która nigdy armią nie została. Gdy odbił ostatni transport, ujawnił się dezerter. Podpułkownik, szef sztabu dywizji. Inni dezerterowie w tej sprawie nie występują.

Śmiesznie pomyśleć, że podpułkownik — dezerter pierwszy, z własnej woli trafił na front. I najkrótszą drogą powrócił do kraju. Widać, zapamiętał trochę ze szkolnej geografii. Szkolna wystarczyła. Inni, którym geografia pomieszała się z polityką, zostali klientami osobliwego biura, Polish Militant Cook Office, War-time. Siedziba — Londyn, Hotel Rubens.

Cezar na białym koniu nie rzekę przekroczył, ale Zgniłe Morze. Biały koń z legendy był szyderczym darem barbarzyńcy. Jadąc przez Via Aurelia jak zwyczajny turysta, cezar połapał się, że chodzi o inną stolicę.

Lato owego roku było piękne, chociaż beznadziejne. Nie rezygnowało z uroków. I wiele, wiele grzechów popełniono owego lata. Jak to na wojnie, prawie wszystkie grzechy były śmiertelne. Cnoty też, bez wyjątku.

Lilli Marleen z latarnią koloru krwi nie zaliczała się do grzechów.

Potem nastąpił przełom. Wielka Zmiana Warty. To może bardzo dziwne, choć jednak prawdziwe. Im dłużej o tym myśleć, tym ubywa zdziwienia, tym więcej widać prawdy. Ale przychodzi chwila, że już się nie chce myśleć, że tej prawdy za dużo.

Czy zejście z posterunku to jest ciężki grzech? Może to zasługa? Może zależy od tego, czego się pilnuje? Od tego, kto ustawił? Gdy wbrew rozkazowi, bez wiedzy dowódcy warty, sam rozprowadzający zwinie posterunek — ma o nim milczeć historia, czy krzyczeć sąd polowy?

Fraucymer i sodalicja formowały beznadziejną armię, która nie została armią. Do Buzułuku i Krasnowodska nie wszyscy zdołali dotrzeć.

Więc potem przyszli ci, którzy jedno opium zastępowali drugim. Hartowani, twardzi. Zjawili się po przełomie, już w czterdziestym trzecim. Ten rok powołał ich do życia, chociaż ich nie zrodził. Historia zrobiła im miejsce, następnie wyparła się tego.

Brak cnoty bywa ogólnie znany, nigdy nie udowodniony. Trudno udowodnić, że coś nie istnieje.

Znaczenia przypadku w historii nauka nie rozstrzygnęła. Klientów biura podróży skierowano pod palmy, bo ziemia okrągła i czym dalej, tym bliżej. Wojna polega na tym, że się nosi broń, szelki i akselbanty. Strzelanie do wroga wcale nie jest konieczne.

Czerwone maki, później cezara wykreowały na wodza. Wodza jednej bitwy i wielu skrwawionych batalionów. Legendy powstają z nadmiaru krwi w okopach i braku zasług w sztabach. Im więcej krwi, mniej zasług, tym bardziej uporczywa legenda. Dzieje Pierwszej Pancernej legendą się nie stały. Zasługi sztabów polegają na tym, by krwi w okopach było jak najmniej.

To był ważny rok, czterdziesty trzeci. Pierwsze gwiazdki na pagonach, pierwszy pluton w garści. Pluton! Wtedy się zdawało, że wszystko jest po raz pierwszy, że cały świat i życie dopiero się zaczynają. Że tego, co było przedtem, w ogóle, wcale nie było.

Zbornych obozów za drutami, bydlęcych wagonów, strojbatów pod bombami, kotłów wędrujących po stepie, rozbijanych i wciąż nie rozbitych. Końskiego ścierwa w brzuchu, wron pieczonych w popiele. Nie było, niczego nie było!

Pierwszy pluton to jak pierwsza dziewczyna w tańcu, o której wiesz, że jest, że będzie twoją — wydaje ci się, że na całe życie. Idziesz z nią jak opętany, w noc i miłość, w życie i śmierć. Bywa, że nie masz czasu się zbudzić. Kula nie budzi — usypia.

Dowódcą kompanii był ruski Hiszpan, Ruiz. Kochał Tatianę tak samo jak Oniegin i tak samo był smutny. Miał pękniętą gitarę, serce też pęknięte. „El novio de la muerte" — śpiewał wieczorami. To było przed bitwą.

Pierwszy pluton w natarciu. Gdy huk niebo rozświetlił, piachem salw zgrzytnął w zębach, znów poczuł się żołnierzem i poszedł jak inni, nawet nieco z przodu, od tego był dowódcą. Opętanie sprawiło, że zapomniał się bać. Przedtem pamiętał. Znał humor sojuszników, wiedział — prawdą żartują. Dla dowódcy plutonu na froncie — trzy tygodnie życia. Całe dwadzieścia dni! Dwudziesty pierwszy pozostaje w rezerwie. Na pogrzeb lub drogę do szpitala. Czasem się poszczęści.

Samej bitwy właściwie nie spamiętał. Kilka dni bałaganu. Rzeczka, za rzeczką wieś, potem bagnista łąka. Może łąka najpierw. W powietrzu pszczoły gorące. Chałupy wylatują w górę, rozsypują się w locie. Biel ustępuje miejsca najczarniejszej czerwieni. Po rozwierzganym polu tu i tam pełgają ogieńki, niby gromada oszalałych krasnali. Przybiegają łącznicy. Naprzód, tylko naprzód. Czy wydawał w ogóle jakieś rozkazy?

Brzeźniak po prawej, lewej, bateria rozstrzeliwana przez czołgi. Bateria znikła, połowa czołgów kopciła kolorowo. Nagłe krzaczki koło nich to były wybuchy. Kaliber taki, że czołgi się wywracały, nawet nie trafione. Nie czekały trafienia. Zabity zając pod brzózką, łapkami się trzymał za głowę: ludzie, co wy robicie?

I ta euforia: do diabła z karabinami — panc! Mamy teraz armaty niby wawelskie smoki. Pancerne siedemdziesiątki szóstki, osiemdziesiątki piątki — nawet w szykach piechoty. I najważniejsze: my atakujemy. Nareszcie my. Lepiej albo gorzej, nareszcie my. Więc naprzód, naprzód, ura.

Nie wszystko było takie, że naprzód, że ura. Bo życie stało się wtedy tak jakby podwójne, dwoiste. Inny sens w boju, inny na zapleczu. O tym się nie mówiło, to się wiedziało. Żołnierz, jak czajnik z wrzątkiem, gdzieś musiał wykipieć. Najbardziej prosto, bezpiecznie, najłatwiej było w boju.

Więc tak, po tej bitwie — wydział polityczny. Nie, żeby tam z pułku. Z dywizji przyjechali. Wieźli jak przestępcę, z wymierzonymi lufami. Skąd mieli wiedzieć, czy na awans wiozą, czy na rozwałkę. Wykonywali rozkaz. Zwyczajni żołnierze.

Nie warto ukrywać, przemknęła myśl: „może wiać?" Ale czuł się niewinnym, też i zasłużonym, więc jakże, po co wiać? Było to głupie, niemrawe, ale odruch zdrowy. W kodeksie wojskowym paragrafy ułożone niby jajka w koszyku. Bo to wiadomo, czy istnieją niewinni?

Sojusznicy mawiali, że niewinni to trudny gatunek, wszystkiego można się po nich spodziewać. Dlatego wsiech niewinnych dawno posłali do tiurmy, sami winni zostali. I proszę — jaka siła!

Prawda, w niewinności żadnej siły nie ma.

Drewniana, belkowana, czort wie, kurna chata z wyślizganą podłogą, taką do nóg połamania. Kręty dym uwilgłej machory, gęstszy niż opar nad bagnami. W kącie dowódca pułku z łapami jak pancerfausty. Dalej przy stole politruk, zastępca dowódcy dywizji. Zapachniało sądem i gorzałką. Brakowało dowódców kompanii, batalionu — zginęli, nowi nie zdążyli objąć. Kurz po bitwie nie całkiem jeszcze osiadł.

Politruk — młotkiem przez łeb.

— Gdzie wasz zastępca, poruczniku?

— Zastępca? Znaczy, chorąży politruk? Ostatnio widziałem go przed walką, nim wyszliśmy z okopów. Pewnie zginął, meldowałem.

— Nie zginął on, gołubczyk, nie zginął. Caluteńki łajdak. Zdezerterował wasz zastępca do spraw politycznych.

— Zdezerterował? Jak to, zdezerterował?

— Tak to. Na tyłach Frontu go łapli jako dywersanta. To on, że nie dywersant, oficer z polskiej dywizji. Kiedy przyszedł meldunek, dowódca się wściekł. Dla nas wsio ryba, kiedy ryb nie staje.

— W Mierei po bitwie, obywatelu majorze, pływa ryb jak śmiecia.

— Z tych ryb, gołubczyk, uchy nie uwarzysz. Nie odróżnisz, która zatruta, która poległa. Nam nie o takie rybki chodzi. Jest rozkaz, żeby pluton był twój. Tak i przygotuj dziesiątkę strzelców. Nim rosa opadnie, ma być po wszystkim.

— Tak co my go, rozstrzelamy? Musi być sąd, obrona...

Politruk zgrzytnął zębami, jakby naprawdę były hartowane. Dołożył kułakiem po rozchwiejnym stole.

— Nie sądu potrzeba, gołąbku, wyroku potrzeba. Taż my nie takich ludzi bronić mamy, nasze zadanie bronić się przed takimi jak on. Swołocz szybkonoga, patrzaj go, dokąd zaleciał!

— Ale tak, po prostu rozstrzelać?

— Iluś ludzi stracił w boju? Liczyłeś, poruczniku?

— Liczyłem. Wszystkich kolejno w pałatki owijałem. Teraz będę listy pisał, jak rodzina za nami. Jak przed nami, nie będę pisał.

— Co napiszesz?

— No, że na polu chwały, że bohatersko, za ojczyznę...

— Ludową, poruczniku!

— Może być, że ludową. Oni nie odróżniają, obywatelu majorze. Padli za taką, jaka będzie. (...)

(...) Pierwsza Wielka Wojna niczego nie nauczyła. Gdyby nauczyła, nie byłoby Drugiej, o wiele straszniejszej. Szaleństwo w zadufaniu, potęga w pysze, niemoralność moralności — taki był posiew śmierci. Przede wszystkim zaś to, co kojarzono jedynie ze szczęściem — ideologia marzeń, najpiękniej śmiertelna.

Nieprawda, że religia stanowi opium dla narodów. Narkotykiem, szalejem są marzenia bez granic.

W nostalgii zakaźnych marzeń kończył się wiek dziewiętnasty, notowany w sztambuchach jako wiek zbliżony do raju. W tym rajskim wieku nie czyniono bilansu przelanej krwi. Krew jak wino mierzono na kielichy, nie na hektolitry. Dziwnie chętnie umierano za niejasne ideały. Największe zainteresowanie budziły nowe tańce i tajne wynalazki. Od tego także szła śmierć, od tańców i wynalazków.

Wielka Wojna niczego nie nauczyła. Zapominano o niej pośpiesznie, z psim uporem. Tango i boogie-woogie miały lepszą prasę niż rewolucje, agresje, zbiorowe mogiły. Ormianie, Chińczycy, Rosjanie, Polacy — to wieści z księżyca. „Ekscytujące, monsieurs. Ich car był taki sympatyczny. Czyż nasza pożyczka przepadła?".


1 2 3 4 5 6 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Kilka uwag o telewizji
Wielki Inkwizytor

 See comments (3)..   


« Reading room   (Published: 10-02-2007 )

 Send text to e-mail address..   
Print-out version..    PDF    MS Word

Zbysław Śmigielski
Powieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014.
 Private site
 Numer GG: 3401579

 Number of texts in service: 22  Show other texts of this author
 Newest author's article: Nostalgia
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.
page 5262 
   Want more? Sign up for free!
[ Cooperation ] [ Advertise ] [ Map of the site ] [ F.A.Q. ] [ Store ] [ Sign up ] [ Contact ]
The Rationalist © Copyright 2000-2018 (English section of Polish Racjonalista.pl)
The Polish Association of Rationalists (PSR)