The RationalistSkip to content


We have registered
204.452.768 visits
There are 7364 articles   written by 1065 authors. They could occupy 29017 A4 pages

Search in sites:

Advanced search..

The latest sites..
Digests archive....

 How do you like that?
This rocks!
Well done
I don't mind
This sucks
  

Casted 2992 votes.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"
 Reading room » Publishing novelties

Ameryka zbuntowana [1]
Author of this text:

„Obserwujemy w Ameryce erupcję irracjonalizmu,
która w połączeniu z kulturą masowych mediów
– telewizji i kina – tworzy niebezpieczną mieszankę”
J. Schell

16 grudnia 1773 do portu w Bostonie, do nabrzeża Griffina przypłynęły trzy statki – Dartmouth, Eleanor i Beaver — należące do Kompanii Wschodnioindyjskiej, wiozące ładunek herbaty przybyłej z Indii. W nocy poprzedzającej dzień, kiedy herbata miała być rozładowana, 60 mężczyzn, członków konspiracyjnej organizacji patriotycznej „Synowie Wolności”, w przebraniach Indian, wdarło się na statki i zniszczyło cały ładunek herbaty, wyrzucając go do zatoki. Cała akcja została błyskawicznie przeprowadzona i odbyła się bez użycia przemocy. W historii zapisała się jako „Bostońskie picie herbaty". Tak rozpoczęła się rewolucja amerykańska, która dała początek Stanom Zjednoczonym Ameryki.

Był to bunt wymierzony przeciwko bezprawnym działaniom Brytyjczyków, forsujących niesprawiedliwą politykę handlową wobec swych kolonii. Dziś Ameryka jest wolna. Nie oznacza to jednak, że bunt wygasł wraz z jej wyzwoleniem. Istnieje on ciągle w amerykańskiej kulturze, choć oczywiście w innej formie.

Znakomity przegląd współczesnych form amerykańskiego protestu daje książka jednego z publicystów Gazety Wyborczej Artura Domosławskiego pt. „Ameryka zbuntowana”. Jest to zbiór siedemnastu rozmów jakie przeprowadził autor z wybitnymi intelektualistami zza oceanu. Noam Chomsky, Eric Foner, Benjamin Barber, Richard Rorty, Joseph Stigliz, Philip Zimbardo, Howard Zinn i kilkunastu innych… Wszyscy wyrażają sprzeciw wobec Ameryki, jaką ukształtowały ostatnie dekady, a zwłaszcza administracja Busha. Ameryka zbuntowana nie ogranicza się jednak wyłącznie do krytyki bushowskiej polityki — nie wymagającej przecież zbyt wielkiego rozeznania, choć w Polsce ciągle jeszcze mało popularnej — lecz sięga znacznie głębiej. Interlokutorzy Domosławskiego próbują odnaleźć przyczyny konserwatywnego zwrotu, jaki się dokonał w amerykańskim społeczeństwie wraz z końcem burzliwych lat sześćdziesiątych. W efekcie otrzymujemy obraz współczesnej Ameryki oczami jej najznamienitszych krytyków. Reprezentują oni, jak pisze Domosławski, „Stany Zbuntowane Ameryki”.

Krytycyzm = antyamerykanizm?

Podstawą każdej demokracji jest możliwość krytyki, swobody dyskusji i wolności słowa. W USA ta prawda zawsze była szczególnie ceniona. Po rozpoczęciu „wojny z terrorem” wiele się jednak zmieniło. Jak każda wojna tak i ta pociągnęła za sobą „szczególne środki”, takie jak porwania, tortury, wiezienie bez sądu, tajne rewizje, podsłuchy, zatrzymania na podstawie wyznania, bądź pochodzenia, a nawet skrytobójstwa. Bezpieczeństwo ma swoją cenę. Nie wszyscy jednak byli skłonni ją zaakceptować, tym bardziej, że z czasem okazało się, że prezydent i jego świta, wprowadzili w błąd opinię publiczną, wikłając kraj w krwawą i kosztowną wojnę na Bliskim Wschodzie. To skłoniło wielu do otwartej krytyki rządu nie tylko poza granicami Ameryki, ale także wewnątrz niej. Fala tej krytyki była tak duża, że aż zaskoczyła jej adresatów. W geście samoobrony rząd i jego poplecznicy wytworzyli doktrynę antyamerykanizmu, wedle której ci wszyscy którzy krytykują prezydenta i jego rząd to antyamerykanie i antypatrioci.

Cóż w tym nowego — ktoś mógłby spytać nie bez racji — przecież to stara i skuteczna praktyka stosowana także poza granicami USA? Otóż, pomijając fakt, że to sztuczka rodem z państwa totalitarnego, gdzie nieprawomyślnie myślący byli dyskryminowani jako Żydzi bądź wrogowie ludu, (w dzisiejszej Ameryce podobnego znaczenia nabrało słowo „liberał”) to godne odnotowania jest to, iż w historii walki politycznej w USA jest to termin rzeczywiście nowy. Wcześniej podczas zimnej wojny, jak stwierdza znakomity historyk Eric Foner, krytycy rządu byli oskarżani jedynie o postawę antyamerykańską. Dziś mówiąc o antyamerykanizmie sugeruje się nienawiść do Ameryki bądź zamach stanu. Manipulacja kryje się w tym, że krytykę władzy utożsamia się z krytyką całego społeczeństwa. „Jeśli kochasz kraj musisz podążać za prezydentem; jeśli krytykujesz prezydenta, jesteś antyamerykański”, konkluduje Forner, naśladując nie północnokoreańskich propagandystów, lecz amerykańskich neokonserwatystów. Jego zdaniem, „prawica w Ameryce ‘uprowadziła’ zamachy z 11 września, wykorzystując szok, przerażenie ludzi, wzrost patriotycznych nastrojów – i teraz używa szantażu zbudowanego na tych emocjach do stygmatyzowania przeciwników i ograniczania wolności dyskusji w Ameryce”.

Wojna z terroryzmem, wojna z czym?

11 września to data symboliczna, która odmieniła oblicze Ameryki i świata. To także początek „wojny z terroryzmem”. Terroryzm to zjawisko stare jak cywilizacja. Według obecnej definicji amerykańskiej armii terroryzm to „rozmyślne zastosowanie siły lub groźby użycia siły w celu osiągnięcia celów politycznych, religijnych lub ideologicznych poprzez zastraszanie lub przymus”. Jak zauważa największy dysydent Ameryki — N. Chomsky taka definicja kwalifikuje USA (ale także Wielką Brytanię) do grona państw terrorystycznych. Przyjmując dodatkowo „doktrynę Busha”, która rozszerza tę definicję o państwa udzielające schronienia terrorystom, zdaniem Chomskiego, Stany należy zaliczyć do czołowych państw terrorystycznych. Jakkolwiek kontrowersyjnie by to nie brzmiało, Chomsky podaje wymowne przykłady. Orlando Bosch, którego FBI oskarżało o 30 zamachów terrorystycznych, w tym jeden z 1976 roku, w którym zginęło 73 ludzi, został ułaskawiony przez prezydenta Busha Pierwszego i do dziś żyje szczęśliwie na Florydzie, współpracując z komórkami terrorystycznymi, które atakują Kubę z terytorium USA. Innym przykładem jest Emmanuel Constant, dowódca grup paramilitarnych kooperujących z CIA na Haiti na początku lat dziewięćdziesiątych, który odpowiedzialny jest za zamordowanie około czterech tysięcy ludzi. Gdy do władzy powrócił Jean-Bertrand Aristide (wcześniej obalony podczas zamachu stanu), Constant zbiegł do USA i żyje spokojnie w Queens w Nowym Jorku pomimo licznych próśb o ekstradycję złożonych przez rząd w Haiti. Jest jeszcze przypadek Saddama Husajna, z którym rząd USA współpracował w czasie kiedy popełniał największe zbrodnie, ale to osobny wątek.

Ktoś mógłby oponować i stwierdzić, że to nic strasznego, albowiem Stany traktują tych ludzi instrumentalnie i liczy się przede wszystkim walka z dyktaturą. Dlaczego jednak akurat wybiera się te, a nie inne kraje? Nie od dziś wiadomo, że rząd USA wspiera reżymy w Arabii Saudyjskiej czy Egipcie, gdzie prawa człowieka łamie się równie często, a może częściej niż na przykład na Kubie.

O co zatem chodzi z tym terroryzmem? Wedle Chomskiego „Stany Zjednoczone nazywają własny terroryzm walką z terroryzmem”. To oczywiście spore uogólnienie i jak wszystkie uogólnienia cierpi na zarzut jednostronności. Problem polega jednak na czym innym. To abstrakcyjność i niejednoznaczność samej kategorii terroryzmu stanowi źródło kontrowersji. Były doradca prezydenta Clintona — B. Barber, twierdzi wręcz, że nie ma czegoś takiego jak terroryzm! To znaczy istnieją pojedyncze akty terroru, ale nie ma jednego terroryzmu. Istnieją za to takie organizacje przestępcze jak ETA, Hezbollah, Hamas i Al.-Fatah — walczące o niepodległą Palestynę, irańscy ajatollahowie, talibowie i wreszcie – Osama ben Laden. Wszyscy oni lądują w jednym worku z napisem terroryzm, tymczasem są to często różne i nie powiązane ze sobą grupy. Poza tym jak zauważa Barber, jeśli nawet zaakceptujemy ten termin z całą jego semantyczną hipoteką, to i tak nie będzie to zjawisko na tyle szerokie, by było warte wojny. „Terroryści, niezależnie od charakteru swych czynów, są jednak przestępcami. I jako tacy powinni być traktowani – czyli ścigani przez Interpol, agencje wywiadowcze i stawiani przed sądami krajów i sądami międzynarodowymi jako kryminaliści. Ogłaszając wojnę z terroryzmem, podnosi się rangę wroga, wybiera politykę opartą na strachu, a także angażuje się w niekończącą kampanię, nie mającą zresztą szansy na zwycięstwo”.

Paradoks wojny z terroryzmem polega na tym, że mnoży więcej terrorystów, aniżeli odejmuje. To efekt traktowania terroryzmu jak kwestii politycznej. Dowody na poparcie tej tezy łatwo można odnaleźć na ulicach Bagdadu czy Kabulu. Prawdziwa wojna toczy się w rzeczywistości o umysły młodych Arabów, dla których antyzachodnia ideologia stanowi często jedyną szansę odreagowania biedy i marnych horyzontów życiowych. Jeśli Ameryka chce tę wojnę wygrać, musi zmienić strategię i pomóc wyciągnąć te kraje z biedy i zacofania, a nie prowokować fundamentalistyczne postawy. Tylko, czy to się w ogóle opłaca?

Pan Bóg i polityka

Głęboka religijność była silnie zakorzeniona w Ameryce od samego początku. Purytanie, którzy przybyli z Europy, byli ludźmi pobożnymi o nad wyraz surowych zasadach moralnych. Zasada rozdziału państwa od religii była jednak ze względu na pamięć o katastrofalnych skutkach wojen religijnych na Starym Kontynencie, równie niepodważalna jak wiara w Boga. Kontrkulturowa rewolta, w tym przede wszystkim rewolucja seksualna i feministyczna znacznie poluźniły religijny gorset, ale jednocześnie wywołały reakcję przeciwną. Od lat siedemdziesiątych narastały nastroje konserwatywne, a nawet fundamentalistyczne. Po aferze seksualnej prezydenta Clintona przybrały one formę świętego oburzenia pośród radykałów. Dlatego też, kiedy na scenie pojawił się G. W. Bush – „ponownie narodzony chrześcijanin” — sprawy nabrały własnego rozpędu. Już podczas kampanii wyborczej na prezydenta, Bush deklarował, że to sam Pan Bóg kazał mu kandydować. Potem wielokrotnie przyznawał się do osobistych kontaktów z Najwyższym. Konsultował się z Nim osobiście tuż przed inwazją na Afganistan oraz Irak i często podkreślał, że bez wsparcia z nieba, nigdy nie uniósłby ciężaru wojny.

Jedno jest pewne: z pewnością nie wygrałby wyborów, albowiem religijna prawica, a w szczególności biali ewangelikanie, dla których stał się wręcz idolem, to stały elektorat Busha juniora. Dla byłego republikanina — K. Phillipsa obecny zwrot w polityce kraju to początek teokracji. Według niego, wcześniej było tak, że jedna partia przyciągała wiernych jednego wyznania, a druga innego. I tak protestanci tradycyjnie głosowali na Republikanów, katolicy na Demokratów. Teraz najbardziej religijni ludzie wszystkich wyznań głosują na Republikanów. Ocenia się, że stanowią oni 40 procent ich elektoratu. Poza tym wszyscy oni są zainteresowani zacieśnieniem sojuszu pomiędzy religią a państwem. Phillips ujmuje to tak: „Dziś biali ewangelikanie nalegają, żeby polityczni przywódcy słuchali religijnych, a religijni wywierali presje na polityków”.


1 2 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Amerykańscy bogowie - smutna prawda o przemijaniu
Ach, ci nawróceni ateiści

 See comments (8)..   


« Publishing novelties   (Published: 21-09-2008 )

 Send text to e-mail address..   
Print-out version..    PDF    MS Word

Marcin Punpur
Absolwent ekonomii i filozofii. Studiował w Olsztynie, Bremie i Bernie. Zainteresowania: filozofia kultury, religii i polityki.

 Number of texts in service: 53  Show other texts of this author
 Newest author's article: W co wierzą ateiści
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.
page 6081 
   Want more? Sign up for free!
[ Cooperation ] [ Advertise ] [ Map of the site ] [ F.A.Q. ] [ Store ] [ Sign up ] [ Contact ]
The Rationalist © Copyright 2000-2018 (English section of Polish Racjonalista.pl)
The Polish Association of Rationalists (PSR)