|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Various topics »
Komisarz Parku Niagara [2] Author of this text: Witold Stanisław Michałowski
W 1929 roku, w trakcie prowadzenia prac budowlanych, posąg przesunięto na inne
miejsce. Przeszło pół wieku później po długich poszukiwaniach natrafiłem
nań w bocznej niszy, na prawo od wejścia do komisariatu lokalnej policji.
W 2003 roku odwiedziło Niagara Park przeszło 20 milionów ludzi. Ogromnym
powodzeniem cieszą się wystawy kwiatów. W każdym sezonie innych. Na szczegółowym
planie założonego przez naszego rodaka ogrodu zaznaczono arboretum, klomby z peoniami, różami, irysami, parking i fontanna wody pitnej. Na inne informacje
zabrakło miejsca. Żaden z zagadniętych przewodników, włącznie z tym, który
podarował mi folder, nawet nie słyszał nazwiska Gzowski. Jesień życia nadeszła późno. Do końca był aktywny, zadziwiał energią, chłonnością umysłu,
jasnością spojrzenia, gotowością poświęcenia swego czasu i uwagi celom
publicznym. Żarliwy wyznawca kościoła prezbiteriańskiego, przeciwnik
wystawnej pompy, kadzideł, świec i przepychu, przez dziesięciolecia był
benefaktorem katedry św. Jakuba w Toronto. Brał udział w gwałtownych sporach religijnych jakie rozdzierały protestancką społeczność
miasta wykazując zupełnie wyjątkową znajomość Pisma Świętego. Gdy spory ucichły, był jednym z fundatorów,
przewodniczącym rady zarządzającej i pierwszym rektorem anglikańskiego
seminarium teologicznego Wyckliffee College, z czasem połączonego z Uniwersytetem w Toronto. W refektarzu dawnego kolegium wisi do dziś jego
portret. Oficerowie miejscowego garnizonu ufundowali w głównej nawie katedry imponującą, mosiężną
tablicę. Stylizowane, gotyckie, pokryte emalią litery napisu utrwalają pamięć
żołnierza, który przybył na tę ziemię jako "Polish
freedom fighter", a zakończył życie jako "Aide de camp to Queen Victoria".Mając już osiemdziesiąt trzy
lata Casimir Gzowski przyjmuje obowiązki wicegubernatora prowincji Onatrio. Trzy razy większej od obecnej Polski.
Umiera w 24 sierpnia 1898 r. Parę miesięcy po powrocie z Europy. W ostatnich chwilach jest przy nim żona i jedyny pozostały przy życiu syn. Córki,
wydane w młodym wieku za oficerów armii brytyjskiej, mieszkały w Anglii,
Pogrzeb miał charakter ściśle prywatny. W żałobnym kondukcie, jechało
tylko około 30 powozów. W ceremonii złożenia ciała do grobowca na St. James
Cemetery uczestniczyli: wicegubernator i gubernator Ontario, Generalny Sędzia,
Jego Ekscelencja, premier, właściciele linii żeglugowych i browarów.
Dostojnicy imperium,
przedstawiciele elity władzy, elity kapitału, elity businessu. Najbliżsi
przyjaciele. Ludzie, z którymi razem budował Kanadę. Odszedł jeden z nich.
Gazety wszystkich czterech prowincji Dominium of Canada zamieściły obszerne
obituaria zmarłego podkreślając jego zasługi. Wkrótce po śmierci
rodzinną rezydencję syn wystawił na licytację i sprzedał miastu Toronto za
65000 dolarów. Sterty niepotrzebnych nikomu papierów i książek, pisanych w niezrozumiałym języku padły pastwą
płomieni. Tylko część ocalała i trafiła do archiwów. Po paru latach The Hali rozebrano, a na miejscu gdzie stał, utworzono Alexander
Park. Młoda
dziewczyna, pełniąca funkcje administratora dawno już zamkniętego "St.
James Cemetery and Crematorium" przy 635 Parliament Street, na moją prośbę
sporządziła wykaz spoczywających na tym cmentarzu członków rodziny
Gzowskich. Obejmuje 15 osób. Dziewczyna jest nieco zaniepokojona widokiem aparatu fotograficznego. Nie chce, aby na łamy prasy trafiła
informacja o tym, że parę dni temu banda narkomanów urządziła melinę we wnętrzu
grobowca Gzowskich. Powyrzucane z rozbitych trumien kości, uprzątnięto. Peter Gzowski, którego zawiadomiono, bo leży tu również
jego ojciec, prosił o dyskrecję. Więc ja chyba też zrozumiem, że tego
rodzaju publicity zaszkodzi dobremu
imieniu instytucji, którą reprezentuje. Chowam aparat. Od bramy idziemy po czystych, wysypanych żwirem alejkach. Na
nagrobnych pomnikach nie ma polskich nazwisk. To był cmentarz ludzi zamożnych.
Miejsce wiecznego spoczynku Sir Casimir wybrał sobie sam. Nad głębokim,
opadającym do rzeki Don jarem polecił zbudować ozdobiony dwoma egipskimi
pylonami prosty grobowiec. Trudno w całej Kanadzie znaleźć miejsce, z którego
widok bardziej by przypominał rozległy aż po horyzont, pofałdowany pejzaż
jego rodzinnego Podola. Masywna kuta krata. Tu sprowadził prochy pierwszego,
zmarłego jeszcze w dzieciństwie syna. Tu pochował następnych: Alberta
Sobieskiego, Johna Władysława i wnuczkę nieznanego imienia. Tu spoczął. Ciężka,
masywna bryła zwieńczona kamiennym parapetem nie ma żadnych ozdób, nazwisk,
symboli. Nie ma nawet znaku krzyża. W centralnym miejscu ostał się tylko
fragment herbowego kartusza.
Jurka znałem dawno. W bajecznych studenckich czasach spotykaliśmy się na górskich
rajdach, całonocnych ogniskach, akademickich popijawach. Później wypłynął
na rejs zahaczający o Kopenhagę. Zniknął z pokładu, choć fala go nie zmyła.
Po kilkunastu latach w Toronto dostałem jego adres. Telefon. Głos w słuchawce
znajomy i jakiś obcy: "Hallo, Georges Corvin speaking". Jurek, Jurek! Długie
milczenie. Słychać
ciężki, prawie automatyczny oddech. „Jurek!" "Yes."
Ciężko, chropowato, nienaturalnie. Tak. Kto mówi. Ach, Michał."
Dla Georgesa Corvina byłem przybyszem z innej planety, z innego świata, z innego
bytu. Starał się mówić możliwie najczystszym językiem ojców, ale widać, a raczej słychać było wyraźnie, jak bardzo się starał, z jakim trudem przełupywał
się przez skorupę anglosaskiego bytowania. Kiedy wypowiadał sakramentalne
formuły zaproszenia, słychać jednocześnie
było, że jeszcze nie ukończywszy zdania zaczynał żałować dopiero co
wypowiedzianych słów. Zdawałem sobie sprawę, że takie spotkanie może być
dla nas obydwu trudne.
Rzut oka na plan pozwolił wyłowić prawie natychmiast pionową oś jakby przepoławiającą
miasto na dwie części. Podstawa jej opiera się o jezioro Ontario i Lakę
Shore Boulevard, a górą urywa na krawędzi mapy. Na południu, tam gdzie
bierze początek przy nadbrzeżach pasażerskiego portu, przebija się pod
estakadami Queen Elisabeth Way, a gdy ma już opuścić obszar papieru
zadrukowany planem miasta, splata się wężowymi skrętami i transkanadyjską
autostradą 401 i nie zmieniwszy pierwotnego kierunku nawet o pół stopnia, dąży
na północ.
Dobrą decyzję podjął pierwszy gubernator Górnej Kanady John Gravers Simcoe
(1752-1806) budując na brzegu wielkiego jeziora, z grubych drewnianych bali,
fort York. Dziś jest omszałym, prastarym jak na północnoamerykańskie stosunki,
reliktem z początków obecnie ponad dwumilionowego Toronto. Wykarczowany wśród pierwotnej puszczy trakt, najważniejszy w początkach XIX wieku lądowy szlak łączący fort York z przystanią nad
jeziorem otwierał nowe dziewicze obszary dla białych kolonistów. Umożliwiał
szybkie odskoczenie pod osłonę nieprzebytych puszcz, lub ściągnięcie rezerw w przypadku przewidywanej agresji południowych sąsiadów. Łączył i spajał
obszary pogranicza z interiorem. Jego budową, kierował w latach czterdziestych
XIX wieku inżynier Kazimierz Gzowski. Wytyczana w epoce konnych dorożek i omnibusów ulica jest wąska, obrośnięta starymi drzewami. Niska, parterowa a najwyżej dwupiętrowa zabudowa zaczyna się po minięciu kilkunastu przecznic
centrum. W miarę, jak lśniące taflami kadmowego szkła wieżowce i prująca
niebo iglica Canadian Tower coraz bardziej zostają z tyłu, zmienia charakter.
Miękko poddaje się falowaniu terenu, otula zielonością parków i tonących w krzewach ludzkich siedzib. To Richmond Hills.
Trafienie pod wskazany adres nie kosztowało zbyt wiele trudu. Standardowa blaszana
skrzynka pocztowa opatrzona numerem i nazwiskiem właściciela wpasowana w gęsty
żywopłot. Na dźwięk dzwonka drzwi się uchylają i wytacza na próg masa
ludzka odziana w rzymską tunikę z purpurowym szlakiem. Żałosne resztki
szpakowatych, mocno przylizanych włosów otaczają łysą czaszkę. Kaskada
podbródków ginie w fałdach tułowia spowitego powłóczystą szatą. Mimo
woli szukam z tyłu, w głębi uchylonych drzwi, tego, z kim rozmawiałem trzy
kwadranse wcześniej. Masa zmierza w moim kierunku, rozkłada ręce i w
telewizyjnym uśmiechu odsłania pełny, lśniący porcelanową bielą garnitur
zębów. Jurek był szczupłym, żylastym przystojniakiem, zapalonym żeglarzem,
narciarzem, miłośnikiem wszelkich sportów. Niemożliwe, aby przez te dwadzieścia
lat tak strasznie się zmienił. Jesteśmy prawie rówieśnikami. Może mieć najwyżej 45, 46
lat, na pewno nie więcej. Zmieszany, usiłuję zatrzeć źle
wrażenie, jakie musiał wywołać głupi wyraz mojego oblicza. Mister Corvin
udał, że tego nie zauważył. Wymachuje radośnie rękami. Pokrzykując
odwraca raz po raz głowę w kierunku wnętrza domu. Monic come in! Monic come in! Monic come in! Pani
zostałem przedstawiony w living roomie. Rozmawialiśmy
wyłącznie po angielsku i tylko po angielsku. Z Jurkiem również, bo ilekroć
usiłowałem wracać do ojczystego, widziałem wyraz najwyższego zdziwienia i dezaprobaty malujący się w oczach Mrs Corvinowej. Asystowała nam cały czas,
wstając tylko raz, aby przynieść z kuchni paczkę krakersów. Gospodarz
przyrządził z okazji tak wspaniałego spotkania „dear old frienda" long
drinka — jak określił — "very, very
special", po czym starannie zakręcił parę otworzonych przy tej okazji
butelek i odsunął na przyzwoitą odległość lśniący szkłem i niklem
przejezdny barek na białych kulkach. Gdy już wygodnie siadłem przed białym
marmurowym kominkiem ze szklanymi drzwiczkami, za którymi pulsowały fosforyzującym,
niespokojnym światłem imitujące ogień białe świetlówki, mogłem
skoncentrować uwagę na wnętrzu. Teraz dopiero dotarło do mnie dlaczego było
jakieś dziwnie obce, niesympatyczne, odstręczające. Czynił to kolor. Szokujący
zestaw bieli, białości i białego. Biały był telewizor i telefon, i klamki,
skajowe fotele i kanapa, i syntetyczny puchaty dywan, i lśniąca niebiańską
wręcz czystością podłoga, i regał, i ściany, i sufit, i drzwi, i okna, na
którym stały jakieś białe figurki i zegar. Jednym słowem wszystko było białe.
Białe piekło, biały czyściec i biały raj dla tych co go sobie stworzyli.
Oboje, spodziewając się mego przyjścia też ubrali się na biało. W rzymskie
tuniki, bo pani domu wzorem małżonka, a raczej to chyba on jej wzorem, bo nie
było cienia wątpliwości kto rządził w tym stadle, uznawała tylko ten rodzaj
odzieży. Poznali się w barze, który prowadziła na Spadina Avenue. Jurek,
zdolny elektronik, który jeszcze na studiach coś opatentował, zakładał w nim instalację przeciw włamaniową. Było to w pierwszych latach jego pobytu w Kanadzie. Pracował fizycznie, uczył się języka, poznawał kraj i bez końca
wysyłał swoje curriculum vitae,. Przekroczywszy setkę nieudanych prób i odrzuconych ofert stracił nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie pracę jako inżynier.
Monic bardzo mu wtedy pomagała. W okresie gdy występowała na estradach
tancerek Go Go zarówno top jak i bottomlless,
poznała wielu właścicieli nocnych, klubów, barów i restauracji. Polecała
im usługi Jurka. Brała za to procent. Osobne budżety mają zresztą w dalszym
ciągu. Jak to jest przyjęte w większości kanadyjskich rodzin. Tylko mortgage czyli dług hipoteczny płacą łącznie. Ten temat wypełniał
większość czasu mojej wizyty. Nim gospodarze żyli naprawdę Mortgage! Jeśli nie zapłacą paru kolejnych rat to te wszystkie
białości zmienią właścicieli. Swego czasu pracował w Ontario Hydro. Wielkim
państwowym przedsiębiorstwie energetycznym. Dostał się tam dzięki wybraniu
właśnie jego z grona paru dziesiątków kandydatów i zaproszenie na
indywidualne interview przez samego głównego
personell managera Miał on także polskie nazwisko, pokazał mi swój
herbowy sygnet z jakimś baranem. Był z niego bardzo dumny. Jurek jeszcze używał
swojego nazwiska. Chyba mu to pomogło. Z Ontario Hydro rozstał się szybko. W prywatnych
firmach, płacili o wiele lepiej. Oprowadzają mnie po całym domu, szczegółowo
informując ile kosztowały poszczególne elementy wyposażenia i w jakim
stopniu są zapłacone. Po kwadransie mam już absolutnie dość. Zadając pytanie jak
najlepiej wyjechać w kierunku na Barii i Orille gdzie mieszka Casimir Gzowski
IV. O tak, teraz sobie przypominam. Przecież tak się nazywał ten z Ontario
Hydro. Po co ci on potrzebny? Jest już zapewne dawno na emeryturze. Co, robisz
film dla Interpressu? To jesteś na komunistycznym paszporcie? Dlaczego mi od
razu nie powiedziałeś? Byśmy z sobą nie rozmawiali!"
1 2 3 4 5 Dalej..
« (Published: 30-01-2007 Last change: 11-02-2007)
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Biographical note Number of texts in service: 49 Show other texts of this author Newest author's article: Kaukaz w płomieniach | All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 5242 |
|