|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
»
Polactwa zmagania z kapitalizmem [1] Author of this text: Mariusz Agnosiewicz
Spis treści:
A) Liberalizm gospodarczy
Kościół i Ewangelia przeciwko przedsiębiorczości
Konserwatyzm kapitalistyczny i kościelny
Rozum, religia i gospodarka
"Po owocach ich czynów poznacie ich"
B) Liberalizm polityczny
C) Liberalizm etyczny
Słowo końcowe *
W obliczu degrengolady organizmu państwa, rozkładu
etycznego w życiu publicznym i społecznym, pseudodemokracji bez społeczeństwa
obywatelskiego i pseudokapitalizmu bez ducha przedsiębiorczego w społeczeństwie
często spotyka się diagnozy tego stanu rzeczy odwołujące się do mentalności
polskiej, a w dalszej perspektywie do narzuconego systemu polityczno-
ideologiczno- aksjologicznego, który taką a nie inną mentalność współkształtował. W stosunku do poszukiwania przyczyn zewnętrznych rozkładu (spisek żydomasonerii
tudzież innych „obcych", spisek elit polityczno-mafijnych itd.) analizy
odwołujące się do mentalności polskiej wydają się najtrafniejsze.
Głównym zatem problemem społeczno-politycznym Polski
jest aktualnie zmiana systemu bez zmiany mentalności, która była kształtowana w poprzednim systemie: człowiek typu homo sovieticus, powszechny bezwład,
inercja, niechęć do angażowania się w cokolwiek, tumiwisizm, hołdowanie
mierności, przeciętności, niewysilaniu się, luzactwu, zawiść do
wszystkiego co nie jest równie mierne, a zarazem łatwe popadanie w puste
postawy bałwochwalcze (Jan Paweł II, Małysz). To jest przeciętny typ Polaka,
typ wyhodowany na potrzeby ustroju poprzedniego.
Bardzo dobrą — generalnie — analizę tego stanu rzeczy
zawarł Rafał Ziemkiewicz w wydanej niedawno książce pt. Polactwo
(Lublin 2004). Autor w swoim obrazoburczym wywodzie, doszczętnie
wyzbywszy się jakiejkolwiek kokieteryjności względem mądrości ludowej,
przeciętnego Polaka czy polskich mitów narodowych — którą tak zanudza nas
niemal cały publiczny bełkot, wylicza następujące „siedem grzechów głównych
polactwa": nieuczciwość, nieufność, zawiść, lenistwo, kult
nieudacznictwa, niezdolność współdziałania, zmuzułmanienie (czyli zanik
woli walki o lepsze jutro).
Nie są to bynajmniej abstrakcyjne przywary, można je
wskazywać na całkiem konkretnych i symptomatycznych przykładach. Oto jeden z nich: życzliwość wzajemna. Trudno jest budować społeczeństwo obywatelskie, w którym jest tak duży stopień wzajemnej nieufności i nieżyczliwości.
Ziemkiewicz radzi zrobić eksperyment komuś, kto znajdzie się w Ameryce: „W
metrze czy na ulicy — oczywiście gdy jesteś w normalnej okolicy, a nie na którymś z bandyckich przedmieść największych metropolii — zacznij się przypatrywać
przypadkowemu człowiekowi. Po prostu patrz na niego, tak długo, aż cię zauważy.
Podniesie na ciebie wzrok — i co zrobi? Uśmiechnie się życzliwie. Dziesięć
na dziesięć". W Polsce jak jest — wiadomo. Gapi się, znaczy, że chce w ryja. W najlepszym razie będziesz odebrany tylko jako natręt. Mnie uderzyło
to kiedy pierwszy raz wyjechałem na kolonię zagraniczną — do Włoch, jeszcze w szkole podstawowej. Tak się złożyło, że na miejscu znalazły się dwie
polskie grupy, zupełnie od siebie niezależne. Grupy te bardzo szybko zawiązywały
sympatyczne znajomości a nawet związki „miłosne" — ale z grupami młodzieży
włoskiej. Obie polskie grupy do samego końca pobytu nie nawiązały między
sobą żadnych kontaktów i znajomości! Na ulicach odniosłem podobne wrażenie
do tego, co Ziemkiewicz pisał o Ameryce. Taki stosunek ludzi do siebie nie jest
bynajmniej domeną wyłącznie Włoch czy USA. Oczywiście, spotkałem się wówczas
także z przejawem antypolskim, ale był to wyjątek ginący w ogólnej życzliwości;
życzliwości jakiej nie sposób uświadczyć nawet w ojczystym kraju w codziennym obcowaniu z własnymi rodakami! I to jest właśnie problem. U nas często
robi się wielkie zamieszanie wokół jakichś antypolskich symptomów tu i ówdzie,
które niemal na pewno są zawsze takimi właśnie wyjątkami jaki przydarzył
się mnie, a zarazem milczy się o tym, że tak jak głównych wrogów Polska ma w Polakach, tak i sami Polacy głównych wrogów mają w innych Polakach. [ 1 ]
Skala jest nieporównywalna. Ciekawe spostrzeżenie czyni Ziemkiewicz w stosunku
do tzw. narodowych katolików w życiu publicznym: „to środowisko jest wyjątkowo
skłócone i z reguły najbardziej zagorzały libertyn i kosmopolita jest dla
narodowego katolika daleko mniejszym wrogiem niż inny narodowy katolik". I dalej o tzw. wojnie na górze, czyli rozkładzie obozu postsolidarnościowego na
początku lat 90.: „Wobec komunistów nigdy nie wykazywali jej uczestnicy ani
cienia tej nienawiści, z jaką rzucili się do gardeł sobie nawzajem".
Polactwu wydaje się, że demokracja polega na tym, żeby
raz na cztery lata skreślić głos na kartce do głosowania (choć i z tym jest
trudno). A jeśli pomimo tego wysiłku „demokracja" nie daje nam mądrych
polityków, pracy i chleba, a jeszcze wybuchają afery, to, panie, zmówili się i okradli nas — oni: czerwoni / czarni / różowi! Jak przełamać ten
paskudny stan rzeczy — to temat na inny tekst. Tutaj zajmujemy się jego
diagnozą.
Diagnoza Ziemkiewicza jest następująca: mentalność
przeciętnego Polaka (polactwa) to mentalność fornala, parobka
folwarcznego, który niczym zaraza rozplenił się w Folwarku Rzeczpospolita. Skąd
się wziął współczesny fornal jako typ dominujący? To efekt pół wieku
tresury komunistycznej, która takie a nie inne postawy premiowała i stymulowała.
„Więc nie dziwmy się, ale też i nie unikajmy stwierdzenia faktu, że po półwieczu
buntowania przez komunistów chama, judzenia tego chama, schlebiania mu, głaskania
go i hodowania na wszelkie sposoby, Polska jest krajem zalanym chamstwem w stopniu w krajach cywilizowanych nieznanym, a myśmy wszyscy schamieli w sposób
wręcz niewiarygodny" (Ziemkiewicz).
Jest to racja, ale racja niepełna. Możemy oczywiście
wierzyć w to, że jedynym czynnikiem tej siermiężnej mentalności jest PRL,
ale czy nie znajdziemy innych krajów w których homo sovieticus hodowany
był jeszcze systematyczniej, a które dziś wyglądają nieco lepiej niż
Polska — w których rozkład jest nie tak znaczny? Poza tym, od ponad 15 lat
usiłujemy tworzyć liberalną demokrację. Czy mamy rozumieć, że poprzednie
50 lat nie dość, że wyhodowało (upowszechniło) od początku do końca nową
odmianę Polaka-fornala, to jeszcze było to niczym fatum, którego nie odwraca
nawet 15 lat nowych warunków? Oczywiście nie. Rafał Ziemkiewicz wskazuje, że
głównym problemem był brak odpowiednich kadr moralnych i politycznych,
„gruba kreska" zamiast jednoznacznego odcięcia się od zła poprzedniego
ustroju i ludzi go współtworzących, oraz — co zdaje się wysuwać nawet na
czoło winnych — „michnikowszczyzna". Jest to odpowiedź nieprzekonywająca.
Jeśli nie nietrafna, to co najmniej niepełna.
Jest faktem, że nasza demokracja przypomina „chocholi
taniec", w którym politycy „zamiast cokolwiek zaoferować, poczuli się
zmuszeni pląsać w lansadach wokół prymitywa, schlebiać mu, łasić się do
niego i na wyścigi przedkładać to właśnie, co powinno mu się najbardziej
spodobać: że jest wspaniały, że wszystko mu się należy, i że będzie mu
lepiej bez żadnego wysiłku, nie będzie trzeba nic zmieniać, ponosić żadnych
wyrzeczeń, ani schylać grzbietu", by za każdym razem — oczywiście — i tak frajera nabić w butelkę. I tak w kółko.
Jest faktem, że Michnik i „Familia" po 15 latach
przemian nie mogą patrzeć wstecz bez wyrzutów sumienia, do czego zresztą w pewnych eufemizmach sami się przyznają.
Jest pewnie tych różnorodnych przyczyn odpowiadających
za ów nieszczęsny stan rzeczy wiele, jednak jak można rozpatrywać problem
mentalności polskiego społeczeństwa bez wpływu nań ideologii religijnej, która
ją przenika nie tylko dziś (niejako w randze „ideologii oficjalnej i państwowej"),
ale i w latach komuny, przed wojną oraz dalej wstecz? Dlaczego Ziemkiewicz nie
zadał na kartach książki pytania i nie spróbował nań odpowiedzieć: można
zaryzykować tezę, że spośród „nowych" i „starych" państw UE państwo i społeczeństwo polskie jest najbardziej „schorowane", w którym rozwój
demokracji liberalnej pozostawia być może najwięcej do życzenia, a zarazem
jesteśmy też państwem i społeczeństwem najbardziej katolickim, najbardziej
sklerykalizowanym! I pytanie: czy jest to jedynie przykra koincydencja czy też
alarmująca zależność? Przykra dlatego, że nawet jeśli ktoś odpowie sobie
przecząco odnośnie do zależności, to pozostaje symptomatycznym
(„przykrym") fakt, że tak duża katolickość, maryjność i uwielbienie
papieża nie wpływają nic na to, że dzierżymy tak niechlubną palmę
pierwszeństwa. Można też oczywiście wierzyć (kiedy nie jest akurat
potrzebna „siła statystyki" do jakiejś wojenki lub przywileju) w to, że
potencjalne zyski społeczne i polityczne z katolickości nie mogą się w pełni
ujawnić, gdyż sama katolickość pozostawia dużo do życzenia, no bo po
Polakach papieskie nauki moralne spływają jak woda po kaczce, w nie mniejszym
stopniu niż kazania parafialnych plebanów czy telewizyjne wystąpienia księdza
prymasa, zaś katolickość jest jedynie ceremonialno-liturgiczna. Jest w tym
sporo prawdy, ale popada się zarazem w absurd i niekonsekwencję: twierdzi się,
że system i ideologia komunistyczna, pomimo że były dość zauważalnie
kontestowane i z których dość powszechnie się naigrywano, które darzono
przez większy okres nader ograniczonym zaufaniem — pomimo tego zdołał
odmienić dominujący typ mentalny w społeczeństwie, zaś system i ideologia
katolicka, pomimo że w żadnym razie nie jest zauważalnie kontestowana (nawet
nie aż tak rzadki antyklerykalizm jest na ogół płytki i nie sięga z pewnością
kontestowania katolicyzmu) a jej przywódca jest darzony bezkrytycznym
uwielbieniem — pomimo tego nie jest stanie kształtować i/lub odmieniać
dominującego typu mentalnego w społeczeństwie w relatywnie wystarczająco długim
okresie (można się spierać nawet o to, czy za komuny większe uważanie miał
pierwszy czy drugi system ideologiczny). Albo więc przyjmiemy, że panująca
ideologia, nawet jeśli jest traktowana jako „oficjalny bełkot" czy
„wzniosłe frazesy" [ 2 ], ma swoje piętno mentalne w społeczeństwie, albo uznamy, że polactwo jest na tyle głupie, że nawet
systematycznie ogłupić się nie daje, względnie: dało się ogłupić tylko
raz i na amen.
Moim zdaniem przyjęcie jakiegokolwiek wariantu poza tym,
że dominująca ideologia, nawet jeśli nie jest wyznawana powszechnie i z
zaangażowaniem, oddziaływa niebagatelnie na społeczną mentalność, która
jest z natury konformistyczna i oportunistyczna — jest tak mało dorzeczne, że
możemy spokojnie to odrzucić. Pozostaje nam zatem przyjrzeć się bliżej jaki
typ mentalny kształtuje lub współkształtuje ideologia katolicka i jak się
to ma do typu idealnego lub optymalnego z punktu widzenia budowy systemu pod
nazwą liberalna demokracja. Jego kilka składowych, które zdają się
nieuchronne:
a)
liberalizm gospodarczy (system wolnorynkowy, do którego niezbędna jest przedsiębiorczość
czy też tzw. duch kapitalizmu [ 3 ]);
b)
liberalizm polityczny (demokracja, do którego niezbędna jest budowa społeczeństwa
obywatelskiego, czyli samoorganizującego się i aktywnego [ 4 ]);
c)
liberalizm etyczny (tolerancja dla ludzi
chcących swoje człowieczeństwo realizować w inny sposób, przyjmować inną
aksjologię [ 5 ]).
Zgadzam się zasadniczo z tezą, że polactwo zostało w swej obecnej postaci wyhodowane w komunizmie, ale naiwne jest mniemanie, że
jest ono wynikiem wyłącznie partyjnej tresury. W istocie polactwo to wynik
tresury trwającej z górą 4 wieki. Jest ono produktem PRLu, ale na podzespołach
watykańsko-jezuickich.
Tego wniosku brakowało w książce Ziemkiewicza. Uważny
czytelnik dostrzeże taki na przykład rozziew: wskazując przyczyny rozkładu
PRLu pisze wiele o absurdach tego systemu i jego skrajnej nieefektywności i demoralizującym wpływie, podkreśla też, że winny był właśnie taki a nie
inny system ideologiczny, a nie po prostu (jedynie) błędy i wypaczenia ludzi.
Kiedy jednak porusza podobne kazusy z przeszłości, w szczególności nie
mniejszą degrengoladę i rozkład Rzeczypospolitej Szlacheckiej, nie wysławia
wyraźnie składowych ideologicznych ówczesnego systemu ani politycznej
odpowiedzialności, a jedynie bliżej niesprecyzowane czynniki rozkładowe i błędy
ludzkie. Ówczesne państwo „po prostu do imentu przegniło" — pisze
Ziemkiewicz. „Nie miało ani władzy, ani egzekucji praw, ani gospodarki, ani
aparatu sprawiedliwości, ani armii, ani obywateli, którzy byliby gotowi w imię
wspólnego dobra wyrzec się choć drobnej części swoich stanowych przywilejów.
Zabił je nie żaden historyczny determinizm, tylko głupota jego własnych
mieszkańców, ich zamiłowanie do powszechnego bałaganu, który zwykli utożsamiać z wolnością, nieodpowiedzialność, intelektualna i moralna degrengolada, a wreszcie kompletny brak elit politycznych, które byłyby w stanie zdefiniować
narodowe interesy i kierować się nimi" — czytamy dalej. Uderzająco
powierzchowna analiza tego wcześniejszego rozkładu w kontraście do
skrupulatnej analizy rozkładu późniejszego. Był wprawdzie blisko wskazania
„systemowych" czynników rozkładu, pisząc nieco dalej o konfederacjach
barskiej i targowickiej: „w zasadniczym swym programie i w dziele demolowania
Polski z pozycji patriotyczno-katolickich były tak bliźniaczo podobne, zarówno w retoryce, jak i w obiektywnych skutkach, że można je właściwie uznać za
dwie odsłony tego samego ruchu społecznego". Na ten wniosek jednak się nie
zdobył.
A) Liberalizm gospodarczy
Kościół i Ewangelia przeciwko przedsiębiorczości
Jest niemal pewne, że czynnikami decydującymi w rozkładzie
Pierwszej Rzeczypospolitej był triumf kontrreformacji, zdławienie
protestantyzmu, rozpanoszenie się etyki i edukacji jezuickiej. To uświęciło
bezhołowie i był to nasz cywilizacyjny krok w tył. Był to bowiem triumf
etyki, która premiowała przeciętność, tresurę, powierzchowną moralność,
nie zachęcała bynajmniej do przedsiębiorczości, często jednak promowała
bierność i cierpiętnictwo. A przede wszystkim była niechętna rozwojowi intelektualnemu. Nasz wybitny poeta Adam Naruszewicz wskazywał na prosty związek upadku Rzeczyspospolitej z ciemnotą:
"Jednym gnuśne stępiło umysł próżnowanie,
Drugim rozum i serce utopił we dzbanie,
Ów się tylko pieniactwem szarga, a z sąsiady
Ustawicznie o lada zagon wszczyna zwady.
Ten, pańskiej pachołkując dumie i zawiści,
Zwodzi, kłamie, namawia, a nuż co skorzyści,
Istny płód Proteusza, gotów dla mamony
Temu, co go wprzód zdradził, niskie bić pokłony,
Tamten całe swe szczęście na kartach zakłada
Lub lata po wizytach i obiady zjada.
Pełno ludzi zabawnych: zdaje się, coś robi
Każdy i do usług się ojczyzny sposobi.
Lecz kiedy jedno ciało zrobisz z tej gromady,
Ni serca do czynności, ni mózgu do rady.
Drugi gadać nie umie, ba, i cóż on powie?
Nic nie czytał, nie myślił, same wiatry w głowie
Albo pycha szalona, że swe antenaty
Od trojańskiego jeszcze zasięga Achaty".
Kościół odmawiał i odmawia prawa do szczęścia
„w tym życiu". Zachęca do wyrzeczeń i postów, poprzez swoich świętych
propaguje postawy ascetyczne, życie w ubóstwie, wyzbywanie się dóbr
(najlepiej poprzez zapisy testamentowe pro remedio anime, jak dawniej).
"Przyjrzyjcie się galerii 'doskonałych', 'silnych', świętych
buddyzmu, hinduizmu, chrześcijaństwa, mahometanizmu — pisał Stachniuk. — Im
bardziej ktoś z tych świętych jest bezczynny, im bardziej tłumił swoje
uzdolnienia, w tym wyższym stopniu uważa się go za 'doskonałego'".
Jest to przecież nakaz świętego pisma chrześcijan: "Błogosławieni
ubodzy, albowiem wasze jest Królestwo Boże. Błogosławieni, którzy teraz łakniecie,
albowiem będziecie nasyceni. Błogosławieni, którzy teraz płaczecie,
albowiem śmiać się będziecie" (Łk 6, 20n) — te wszystkie
obietnice dotyczą oczywiście potencjalnych nagród duchowych, w „innym" świecie. Zdawać by się mogło, że jest to zwykłe
pocieszenie, ale nie, Ewangelia jednoznacznie potępia prawo do szczęścia na
„tym" świecie: "...biada wam, bogaczom, bo odebraliście już
pociechę waszą. Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód
cierpieć będziecie. Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić
się i płakać będziecie. Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą.
Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom". (Łk 6,
24n); "Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo
Boże" (Łk 6:20). Jezus wyraźnie dystansuje się od ludzi bogatych: "Łatwiej
jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa
Bożego" (Mk 10:25) [ 6 ].
Najlepsze bodaj analizy tych rozkładowych czynników chrześcijaństwa,
jego nihilizmu, spirytualistycznego hedonizmu i cierpiętnictwa znajdujemy w dziełach Nietzschego i Stachniuka. Nietzsche określa to „resentymentem
czandalów", sprzysiężeniem ułomnych przeciwko dostojnym i woli mocy.
Stachniuk nazywa to wspakulturą, czyli czymś co paraliżuje proces rozwoju
kulturowego. „Dla jednostek wychowanych w zasadach światopoglądu
wspakulturowego najwyższą wartością jest zesztywnienie środowiska
kulturowego, pozwalające na niezmącone trwanie, nieczynienie, kontemplowanie w myśl 'odwiecznych prawd'. Pragnienie wolności oznacza tu wolność od
wszystkiego, co jest pracą, twórczością, dążeniem do budowy dzieła. Wolność w tym rozumieniu pokrywa się z nieuczestniczeniem we wszystkim tym, co spokój
mąci, słowem: wolność od dzieła kultury" [ 7 ].
Co prawda papieże czynili także pewne koncesje, zwłaszcza w drugiej połowie XX w., ale mimo wszystko do dziś podkreśla się, że
'tamten świat' powinien zajmować dużo więcej trosk już na 'tym świecie', a Bóg, jeśli tylko uzna to za słuszne, dobra doczesne ześle sam (sic!). Oto
Leon XIII (1878-1903) przekonuje w encyklice Rerum novarum (1891), że "Bóg
nie stworzył nas dla szczęścia błahego i znikomego. Czy posiadasz lub nie
posiadasz bogactwa i to, co na ziemi uchodzi za dobro, to rzecz dla szczęśliwości
wiecznej obojętna. Szczęścia doskonałego niepodobna w tym życiu osiągnąć,
dlatego obecny cel życia polega na tym, aby człowiek, podporządkowując należycie
swoje czynności celowi ostatecznemu, przygotował się do życia przyszłego".
Pierwszoplanowość starań niebieskich jest oczywista i bezdyskusyjna dla wszystkich grup społecznych, w szczególności zaś dla upośledzonych
materialnie, gdyż wówczas, kiedy zaprzestaną walk o lepszy byt zajmując się
modlitwą, porządek społeczny może być zapewniony z ustaleniem
dotychczasowego status quo. Pius XI poucza wiernych w encyklice Quadragesimo
anno (1931) w podobnym duchu: "prawo chrześcijańskiego
umiarkowania, które człowiekowi nakazuje szukać naprzód Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości i uczy go, że szczodrobliwości Boga i stosownie do Jego
obietnicy dobra doczesne będą mu w ilości wystarczającej przydane (Mt
6,33)". Dalej apeluje: „starajmy się wszelkimi siłami wesprzeć
te biedne dusze, które się od Boga odwróciły, by je wyzwolić od pochłaniających
je trosk doczesnych, a skierować ku dobrom wiekuistym".
Jakże znamienite są słowa Jana Meslier (1664-1729)
, szczerego pasterza, który odwrócił się od Kościoła: "Gdyby ci,
których obowiązkiem jest wychowywać ludzi i rządzić nimi, sami byli oświeceni i cnotliwi, to o wiele lepiej rządziliby kierując się rzeczywistością aniżeli
czczymi urojeniami. Lecz zepsuci, żadni władzy i niegodziwi prawodawcy,
miast uczyć narody prawdy i rozwijać w nich rozum, miast zachęcać je do
życia cnotliwego pobudkami zmysłowymi i rzeczywistymi, miast rządzić nimi w sposób rozumny, woleli zawsze usypiać je bajkami (...) Potrzebowali
dusz i majaków, ażeby zaludniać fantastyczne krainy, które odkryli na tamtym
świecie (...) gdyby ludzie sądzili, że wszystko musi zginąć wraz z nimi,
geografowie tamtego świata straciliby oczywiście wszelkie prawo do prowadzenia
ludzkich dusz do tego nieznanego miejsca pobytu. Nie czerpaliby żadnych zysków
ani z nadziei, którą ich sycą, ani z bojaźni, którą ich starannie gnębią.
Chociaż przyszłe życie nie ma żadnego realnego znaczenia dla ludzkiego
rodzaju, to jest ono przynajmniej niezmiernie użyteczne dla tych, którzy
postanowili rodzaj ludzki doń prowadzić."
To wszystko jest wielkim gwałtem na prawach natury. Nie
sposób temu zaprzeczyć nie popadając w zakłamanie. Również na podstawie
ewangelii Kościół przez wiele wieków dozwalał niewolnictwo utrzymując, że
jest to miłe Bogu, jeśli niewolnik cierpliwie znosi swój stan w którym Bóg
zażyczył sobie go umieścić [ 8 ]. Utrzymywano, że jest to
również wynik grzechu pierworodnego. Dopiero znacznie później na fali
krytycznych głosów rozwiniętej cywilizacji nowożytnej Kościół zmienił
swoje stanowisko w odniesieniu do niewolnictwa, które nagle przestało być miłe
Bogu.
Konserwatyzm kapitalistyczny i kościelny
Zadajmy sobie ważne pytanie: dlaczego bywa często tak, że — przynajmniej w Polsce — zwolennicy kapitalizmu są zarazem apologetami Kościoła?
Przecież nie dlatego, że sprzyja on przedsiębiorczości, nie dlatego, że
katolicka nauka społeczna jest bliska liberalizmowi gospodarczemu. [Więcej o tym pisałem w tekście: Katolicka
Nauka Społeczna, socjalizm i kapitalizm]. Czy więc jest to czysto
irracjonalne? Otóż niekoniecznie. Nie przeczę, że czasami może wynikać to z ignorancji, czego dowodem elukubracje na temat bliskości katolickiej nauki
społecznej z kapitalizmem. Na ogół jednak wynika to z doceniania jednej właściwości
katolicyzmu: jego konserwatyzmu. Zauważmy, że część liberałów określa się
mianem nurtu konserwatywno-liberalnego.
Mówi się eufemistycznie, że kościół jakoby wspiera
tzw. porządek społeczny (konserwuje go). Jest to oczywiście bzdura: nie jest
to żadne „umacnianie porządku społecznego", lecz immanentna niechęć do
jakichkolwiek zmian, rozwoju, wzrostu ogólnospołecznego. Kościół będzie
umacniał dowolny ustrój (pod warunkiem, że ten nie jest wobec niego wrogi), a nie taki, który jest najbardziej efektywny czy sprawiedliwy. Konserwował ustrój
oparty na niewolnictwie, ustrój feudalny, kapitalizm. A jest pewne, że z większym
zaangażowaniem np. feudalizm niż kapitalizm, bo ten drugi jest mniej
sterowalny, hierarchiczny, a przede wszystkim: umożliwia bogacenie się większej
liczby ludności, a bogacenie się ludności jest śmiertelnym zagrożeniem dla
wiary religijnej (jest to fakt empiryczny).
Nie można więc tutaj mówić, że przez apologetykę kościoła w wykonaniu zwolenników kapitalizmu następuje jakieś przybliżanie się obu
tych doktryn. Generalnie jest to rzecz banalna: jedna posługuje się drugą
instrumentalnie, dla unicestwiania potencjalnych zarodków rozkładowych i rewolucyjnych, co ta druga na ogół chętnie czyni w imię chronicznej niechęci
do rozwoju społecznego.
Patrząc jednak z punktu widzenia rozwoju kapitalizmu i ducha przedsiębiorczego w społeczeństwie nie zasługują takie związki
instrumentalne na aprobatę. Jeśli by bowiem założyć, że działalność
„nauczycielska" Kościoła poskramia jedynie dążenia rewolucyjne jakiejś
grupy ludzi, którzy z natury nie są w stanie wykrzesać w sobie zdolności
odnalezienia się w warunkach wolnorynkowych (nawet jeśli nie jako przedsiębiorcy,
to pracownicy), wówczas można by przyznać, że Kościół katolicki jest
dobrym instrumentem dla kapitalizmu. Tymczasem Kościół nie tylko osłabia dążenia
antysystemowe, ale i osłabia ducha przedsiębiorczego, jego nauki i system
kształcenia idealnego wiernego działają dezaktywizująco, usypiająco,
demoralizująco.
Dla wąskiej grupki kapitalistów jest ze wszech miar
wygodne, żeby osłabiać konkurencję oraz tłumić nastroje niezadowolenia.
Jest to jednak punkt widzenia kapitalistów a nie kapitalizmu jako takiego czy
społeczeństwa. Z punktu widzenia rozwoju kapitalizmu lepiej jest szerzyć
ducha samodzielności, rzutkości i przedsiębiorczości w społeczeństwie, niż
nauczać, jakie zyski w niebie czekają pracownika za dzielne znoszenie głodowych
zarobków. Jak podaje Bertrand Russell: „Na początku XIX wieku w Anglii
kaznodzieje klas wyższych wkładali wiele wysiłku w to, by przekonać ludzi,
że ubodzy będą żyć cnotliwie, jeśli będą nędznie wynagradzani. Ponieważ
cnota jest najwyższym dobrem, obowiązkiem chrześcijańskich pracodawców było
skrajne ograniczanie poborów. Ludzi, którzy zarabiali najlepiej, przedstawiano
jako potwornych niegodziwców, ponieważ dobrze im się powodziło" [ 9 ]. W literaturze klerykalnej (zwłaszcza tej dawniejszej) pełno jest takich nawoływań,
którym zarazem towarzyszy następujące rozumowanie: pracownik, któremu po
zakupie środków niezbędnych do życia jeszcze zostaje gotówki, oddaje się
rozrzutności, grom, zabawom, rozpuście. Nie ma pieniędzy, mniej okazji do
grzechu, mniej możliwości grzeszenia. Porażająca ta logika jest jednak
atrakcyjna dla wielu kapitalistów. Bo jest łatwa, a przede wszystkim korzystna
dla nich samych.
Z takim jednak wspornikiem kapitalizmu znacznie łatwiej zeń
formować "kapitalizm oligarchiczny", jaki obecnie niestety mamy w Polsce [ 10 ],
niż kapitalizm na wzór amerykański, czy zwłaszcza wczesnoamerykański. Nie
dziwne, że społeczeństwo, które po socrealizmie zaznaje kapitalizmu
oligarchicznego, a można powiedzieć nawet — pseudokapitalizmu
oligarchicznego, zaczyna coraz głębiej pogrążać się w swych
socjalistycznych sentymentach i niezdolności do czegokolwiek poza narzekaniem.
Oczywiście w interesie kapitalizmu leży zwalczanie
wszelkich nastrojów rewolucyjnych. Konserwatyzm jest tym mniej chlubnym środkiem.
Tym doskonalszym jest natomiast rozwój samego kapitalizmu, ducha kapitalizmu.
To się jednak może dokonywać nie z punktu widzenia kapitalistów, lecz
kapitalizmu. Były i są takie środki przez które realizowała się i może się
realizować ta ambitniejsza, niekościelna wersja wspierania kapitalizmu. Chodzi o protestantyzm i racjonalizm.
Rozum, religia i gospodarka
Właściwie rozumiane prawo natury nakazało Wolterowi rzucić
hasło bogacenia się, gdyż bogacenie się jednostki prowadzi do szczęścia
powszechnego (Diderot). Nie bez powodów prawo jednostek do szczęścia opiera
się na rękojmi rozumu, a nie żadnego bóstwa lub świętej księgi
[ 11 ].
[Zob. też: Książę Poetów -
nowoczesnym biznesmenem]
Ale i w porównaniu do innych religii katolicyzm wypada w tej kwestii niekorzystnie.
Dla tych, którzy gardłują przeciwko bierności społeczeństw
poddanych systemowi „komunistycznemu" [ 12 ], a zapominają przy tym o rozpatrzeniu problematu wpływu na mentalność społeczeństw
„komunistycznych" ich tradycyjnych idei religijno-etycznych, jakie, pomimo
prób eliminacji tej konkurencji przez władze „komunistyczne", zawsze współkształtowały
te społeczeństwa — przytoczmy przykład Chińskiej Republiki Ludowej.
Dlaczego w tym „komunistycznym" państwie mógł zaistnieć kapitalizm, a w
Polskiej Republice Ludowej i tym co po niej nastąpiło — nie? Dlaczego powstało
„polactwo" a nie „chińszczyzna"? Czy dlatego, że Chińczycy mieli
bardziej niepokorne społeczeństwo, a może dlatego, że mieli mądrzejsze „władze
ludowe"? Otóż zauważmy, że chiński konfucjanizm, choć nie wspierał
bezpośrednio kapitalizmu [ 24 ] (jak np. protestantyzm), to jednak był ideologią
nastawioną na doczesność, a nie na marzenia zaświatowe (zob. więcej: Filozofia Konfucjusza). Musiało to odegrać
istotną rolę w przeciwdziałaniu kształtowania się tej anemii społecznej i obojętności, jaką wspierały systemy spirytualistyczne.
Także judaizm jest religią skierowaną głównie
na doczesność — zamożność jest oznaką łaski Bożej, nie zna ona
gloryfikacji ubóstwa, które często pojawiało się w religii chrześcijańskiej.
Nie ma też możliwości przeczyszczenia sumienia jak w katolicyzmie. Religia ta
ma duże znaczenie dla gospodarki, wspiera ją. Kiedy Żydzi się bogacili i tworzyli majątki na pożyczaniu na procent, papieże wydawali kanoniczne zakazy
pobierania odsetek. Dodajmy: zakazy te zostały zdjęte z prawowiernych katolików
dopiero w XIX w. instrukcją Świętego Oficjum, i to nie wprost. „Lombardzi",
jak określano wówczas bankierów, bywali nawet wykluczani z komunii świętej.
Stanowisko to zostało zliberalizowane u Kalwina.
Nawet jeśli stanowisko Kościoła nie było nieprzejednane i kiedy nie rzucało przedsiębiorczości owiec ideologicznych kłód pod nogi,
to było to co najwyżej dozwolenie, przyzwolenie, neutralność. Zupełnie
odmiennie sprawa ma się z protestantyzmem, a w szczególności z jego kalwińską i purytańską denominacją. Wśród badaczy tego problemu, tj. socjologii
religii i kapitalizmu, przeważa stanowisko, że nowoczesny kapitalizm, w jego „najczystszej" formie zrodził się bezpośrednio ze swoistej etyki
gospodarczej purytanów (a nie np. ze spekulacji finansowych Żydów). Ten
protestantyzm nie tylko nie szkodził, ale i uczynił z przedsiębiorczości
wartość religijno-transcendentną! Jest to bardzo ciekawa sprawa: wymyślili
oni sobie, iż o zbawieniu świadczyła wytrwała systematyczna praca zawodowa
oraz sukcesy na tym polu. Odrzucili postmagiczne środki służące do
zbawienia, jak modlitwa i sakramenty (co było z kolei w nauczaniu jezuickim,
obok posłuszeństwa Kościołowi, do zbawienia de facto wystarczające).
Za protestantem w niebie nie wstawi się Matka Boska ani spowiednik, tylko praca
daje świadectwo tego, że Bóg nas sobie upodobał i przeznaczył do zbawienia.
Nie było rozmywania i osłabiania odpowiedzialności za własne złe uczynki i błędy, co umożliwia w katolicyzmie instytucja spowiedzi. Musimy uczyć się
być nie tylko bardzo aktywni i przedsiębiorczy, ale zarazem maksymalnie
odpowiedzialni za własne czyny. W katolicyzmie na odwrót: nie dość, że nie
było tam etyki, która pobudzała do aktywności, a na ogół usypiała w gnuśności,
to jeszcze z popełnionych głupstw można się spowiadać bez końca! W sumie przyjemna, ale okropnie nieefektywna ideologia. W protestantyzmie chodziło
przy tym o bardzo specyficznie i rygorystycznie pojmowaną pracę: ma to być
systematyczna, rzetelna praca zawodowa, zwłaszcza w rzemiośle. Nie pracuje się
po to, aby pławić się w luksusie czy dla bogactwa, lecz ku chwale Pana i pewności własnego zbawienia. Nie miało to oczywiście żadnego sensu z punktu widzenia Ewangelii czy innych wzniosłych haseł protestanckich (np.
powrotu do niezmąconego kościelnymi szatkowaniami czytania Biblii), jednak
pozwoliło protestantom budować organizmy społeczno-gospodarcze silniejsze niż
katolickie. No i, oczywiście, stworzyło nowoczesny kapitalizm. Kapitalizm
taki nie polega na spekulacjach finansowych czy rabunkach (taki „awanturniczy
kapitalizm", czyli żądza bogactwa i łupu, istniał zawsze), lecz właśnie
na systematycznej pracy przepojonej duchem ascetycznym, w którym efekty
rzetelnej pracy są wzmacniane oszczędnościami. „Kapitalizm powstał dzięki
okiełznaniu żądzy bogactwa i dążenia do łatwego zysku, a nie dzięki
nim" [ 13 ]. Z punktu widzenia takiego etosu kapitalizmu, ktoś kto po zrobieniu pierwszego
dobrego biznesu zaraz stawia pod domem luksusowy samochód lub buduje nowy dom,
nie jest żadnym kapitalistą, lecz idiotą.
Jan Paweł II często powołuje
się na „naturalny porządek", w którym występować ma solidaryzm i sprawiedliwy rozdział dóbr. Jest to zupełne przekręcenie pojęć, gdyż ów
stan jest najzupełniej sprzeczny z prawem natury. Jeśli praw naturalnych nie będziemy
pojmowali instrumentalnie do nadania podstaw naszym wyobrażeniom o sprawiedliwości,
dostrzeżemy wówczas, że istotnym prawem natury jest egoizm sfery homo
oeconomicusistoty ludzkiej. Co więcej, ów egoizm, jeśli jest
właściwie stymulowany, okazuje się społecznie korzystny, powiększa bowiem
ogólną zamożność społeczną. Na tym elementarnym założeniu, czyli
pogodzeniu się z istotą natury ludzkiej i jej racjonalną eksploatacją,
opiera się system kapitalistyczny. Jest to fundamentalnie sprzeczne z systemem
chrześcijańskim, który całkowicie stawia na altruizm, ujawniający się zwłaszcza w owej nieszczęsnej wszechmiłości, która zawsze pozostawała tylko wzniosłym
hasełkiem, pod którym uczyniono nieskończenie więcej zła i niesprawiedliwości
niż się dokonało przy rozumnej realizacji niedoskonałej ludzkiej natury. Naa n a l o g i c z n y c h, tylko skierowanych na doczesność,
założeniach oparł się komunizm. Oba systemy miały równie wzniosłe założenia i równie paskudne historie ich realizacji. Nie jest zresztą przypadkowe, że
pierwotne chrześcijaństwo tak bardzo przypominało komunizm [zob. więcej: Pionierzy komunizmu]. Także
zresztą na dalszych etapach rozwojowych chrześcijaństwa było wiele analogii
do tego co projektował Marks, i to nie tylko w sektach, ale w ramach Kościoła
[por. np. państwo jezuickie w XVII-wiecznym Paragwaju].
W przeciwieństwie do nich,
liberalizm i indywidualizm rezygnują z mrzonek na rzecz realizmu. Choć i tutaj
jest wiele zagrożeń i możliwości wypaczeń, jest to dużo mniej
niebezpieczne niż założenia, które zakłamują ludzką naturę. „Dopiero
realistyczne spojrzenie na człowieka jako na istotę z natury swej egoistyczną
umożliwia właściwe postawienie problemu ideowego: jak zorganizować społeczeństwo,
aby owa fundamentalna skaza natury ludzkiej dawała jak najmniej strat, a jak
najwięcej korzyści? Odpowiedź brzmi: wcale nie należy społeczeństwa
organizować, zorganizuje się samo. Sami ludzie wytwarzają takie struktury społeczne — wolny rynek, spontaniczna demokracja — które 'niewidzialną ręką'
pozwalają przekształcić niepiękne motywy przedsiębiorczych jednostek w korzyść ogółu. Wystarczy struktury te ująć w wyraźne formy
instytucjonalne i dbać o eliminację działań zagrażających ich istnieniu, a korzyści obejmą wszystkich, także słabszych. Głównym źródłem zła społecznego
jest bowiem moralistyczna skłonność do krzewienia dobra. Wystarczy przestać
dobro krzewić, by zakrzewiło się samo. Liberalizm jest więc doktryną z zasady antychrześcijańską: należy dopuścić egoizm jako najmniejsze zło, a jedyne dostępne nam dobro — układy partnerskie między ludźmi — powstanie
samo" [ 14 ].
"Po owocach ich czynów poznacie ich"
Nie jest to jedynie „teoryzowanie", lecz racje o silnym
uzasadnieniu empirycznym. Duch kapitalizmu wytworzył się w głównej
mierze właśnie dzięki protestanckiej etyce pracy i przedsiębiorczości.
Krainy katolickie cechował na ogół niższy stopień zamożności i efektywności.
Jak odnotował Max Weber, socjolog niemiecki, w wielkim księstwie Badenii w roku 1895 protestanci mieli do opodatkowania średnio 954 marki, katolicy zaś -
jedynie 590. [ 15 ] W roku 1767 pisał Wolter o Helwecjii (Szwajcaria): „kantony protestanckie są stosunkowo dwa razy
bogatsze niż katolickie, bo państwo posiada tam dobra klasztorne". Jakiś
wiek temu polski pedagog, Stanisław Szczepanowski, pisał: "niech
mi kto pokaże w tym okresie choć jedno społeczeństwo katolickie, które by
nie budziło litości, wstrętu, lub pogardy. Cały ruch cywilizacyjny przeniósł
się do protestantów, a kiedy nareszcie narody katolickie obudziły się z letargu, to postęp Francji, Austrii, Hiszpanii, nawet Neapolu i Polski stoi w prostym stosunku do wzrostu niedowiarstwa, i co tylko się w tych krajach w wieku XVIII dokonało cywilizacyjnego, to było zarazem antykatolickie. Ta niższość
cywilizacyjna narodów katolickich trwa do dzisiaj (...) Świat katolicki przez
trzy wieki posiadał tyle wiedzy tylko, ile się mogło przedostać przez sito
jezuickie, ile mogło przejść pod jarzmem klerykalizmu. I dzisiaj nie brak usiłowań
za często skutecznych, żeby nasze uniwersytety i szkoły ograniczyć do tej
samej mizerii. Stąd niezaprzeczona i do dziś niezłomna przewaga uzbrojenia
duchowego świata protestantów i sceptyków. Stąd niejednokrotnie i zasłużone
klęski Kościoła katolickiego i narodów katolickich od przeszło trzech wieków.
Bicz dziejowy smaga ten Kościół i narody, aby dać dotkliwą naukę, że gnuśność
umysłowa jest także grzechem śmiertelnym. (...) Polska więc będzie katolicką i będzie w przyszłości dzieliła losy katolicyzmu, tak samo, jak je dzieliła w przeszłości. A te losy są od trzech wieków straszne… Patrząc na to, co
się od tego czasu (reformacji) dzieje z narodami katolickimi, to serce się ściska i strach przejmuje myśl, że my do nich należymy, należeć musimy (...) w tym
okresie (od reformacji) narody katolickie żyją jakby pod klątwą bożą,
wydziedziczone od wszelkich nabytków postępu i cywilizacji, tym bardziej upośledzone, w tym głębszą przepaść pogrążone, im bardziej, im wyłączniej są
katolickimi".
Na zarzut ten odpowiada ksiądz Czesław Stanisław
Bartnik: "Na zarzut
'niedorozwoju' krajów katolickich trzeba odpowiedzieć, że protestantyzm
umożliwił — zresztą ubocznie — ów rozwój materialny, ale z wielką szkodą
dla samego człowieka. Na czym to polegało? Otóż protestantyzm wpłynął
na wycofanie z życia etyki ewangelicznej z poddaniem wszystkiego
materialnym prawom dżungli. Bogaci, a także grabieżcy, drapieżnicy, oszuści
społeczni, dorobkiewicze mogli się piąć po trupach robotników, chłopów,
proletariatu, nawet dzieci i kobiet. (...) Kraje katolickie natomiast rozwijały
się wolniej, bo w nich obowiązywała etyka ewangeliczna". I wszystko jasne. Przyjęcie etyki ewangelicznej jest równe ekonomicznej gnuśności. I jest to „świętą" prawdą!
W tym kontekście należy poczynić bardzo istotne spostrzeżenie,
gdyż ono jest na ogół pomijane w rozważaniach nad protestancką genealogią
kapitalizmu. Otóż jeśli protestanci chlubili się tym, że odrzucili błędy
tzw. tradycji na rzecz czystej wiary ewangelicznej, na rzecz powrotu do (czy
raczej: wprowadzenia) czytania Biblii, to Ewangelii bliżsi byli głównie przez
to, że odrzucili wielowiekowe „postmagiczne narosty" kościelne, które
zupełnie karykaturowały naukę ewangeliczną, może też ich poglądy
teologiczne były bliżej sola scripa. Nie ma jednak wątpliwości, że
ten etos pracy, oddania się zarabianiu, tworzeniu majątku był jak najdalszy
od ducha i litery Ewangelii. To jest etyka chrześcijańska au rebours!
Bo cóż może być dalszego od ducha kapitalizmu niż Jezus zachęcający
wyznawców, aby zostawiali sieci, pługi, rodziny i szli za nim w skrajne
marzenia zaświatowe, przeduchowienie, totalny spirytualizm, radosną i beztroską
kontemplację boskiej miłości wraz z innymi religijnymi lekkoduchami?! Cóż
może być dalsze od ducha kapitalizmu niż ewangeliczne „ptaki niebieskie",
co nie sieją, nie orzą, a plony zbierają?
Choć więc na pierwszy rzut oka może się to wydawać
zaskakujące, to jednak, jak bardzo trafnie zauważa ten oczywisty fakt
Stachniuk: „W naszym ujęciu protestantyzm nie jest już właściwie chrześcijaństwem.
(...) Poza drugorzędnymi akcesoriami protestantyzm nie należy już do chrześcijaństwa.
(...) Czy protestantyzm wziął do serca przykazanie Chrystusowe o błogosławieństwie
ubóstwa, niesprzeciwianiu się złu, podążaniu ku utrapieniom, nędzy,
chorobom, upokorzeniom jako czemuś, co uszlachetnia człowieka? Każdy wie, że
jest inaczej. Ożywione protestantyzmem mieszczaństwo — w swoim bohaterskim
okresie [ 16 ] — wyznawało zasadę wręcz przeciwną: błogosławieni bogaci; bogactwo: pomyślność,
powodzenie w interesach było świadectwem przymierza danej jednostki z Bogiem.
Na tej podstawie została zbudowana pomyślność i wielkość gospodarcza krajów
protestanckich, ich w XVII wieku ciągle rosnące bogactwo, co trwało aż do
naszych dni. Świat protestancki stanowczo odrzucił kult ubóstwa, upatrywanie w nędzy znaku wyższości "moralnej". (...) Dla protestanta, żyjącego
we względnym nawet dobrobycie, dążącego do zdobycia majątku, nie ma właściwie
pola do praktykowania cnoty pokory i cnoty miłości. Pokora i miłość są to
cnoty doskonale rozwijające się u istot podległych, zdeptanych,
niewolniczych. Gdzież tu mogło być podobieństwo do etyki skrzętnych kupców,
przedsiębiorców, precyzyjnych rzemieślników?" [ 17 ].
Również sam Weber, który bodaj
jako pierwszy systematycznie wskazał na te zależności między kapitalizmem a etyką protestancką, podkreśla, że pomimo tego związku nie oznacza to
bynajmniej, że „odnowa" chrześcijaństwa miała tutaj jakieś znaczenie. W książce Etyka protestancka i duch kapitalizmu pisał: "Nie mamy
zamiaru w jakikolwiek sposób podtrzymywać tak głupiej i doktrynerskiej tezy,
jakoby duch kapitalizmu… mógł powstać jedynie na skutek Reformacji, lub
nawet że kapitalizm jako system ekonomiczny jest tworem Reformacji"; "Wydaje
się tedy, że rozwój 'ducha kapitalistycznego' najprościej byłoby pojąć
jako cząstkowe zjawisko w całościowym rozwoju racjonalizmu i że można wywieść
go z zasadniczego stanowiska, jakie ten ostatni zajmuje wobec ostatecznych
problemów życiowych. Protestantyzm wchodziłby przy tym historycznie tylko o tyle w grę, o ile odegrał on rolę 'zwiastuna' czysto racjonalnych poglądów
na życie." [ 18 ]
Podkreślmy: zwiastuna, gdyż z czasem duch kapitalizmu i wiara religijna zupełnie się rozdzieliły. "W s p ó ł c z e ś n i e
takie natury przepełnione „duchem kapitalistycznym", jeśli nawet
nie odnoszą się do kościoła wrogo, to pozostają całkowicie obojętne. Dla
ich aktywnej natury myśl o świątobliwej nudzie raju nie jest zbyt nęcąca,
religia zdaje im się środkiem do odciągania ludzi od pracy na tej ziemi"
[ 19 ] — pisze dalej Weber.
Stachniuk zauważa, że owo chrześcijańskie
przeduchowienie i zaświatowość nie tylko były sprzeczne z cywilizacją
zachodnią, ale i stanowiły czynniki rozkładowe tejże. Z czasem jednak
„czyste" chrześcijaństwo wymieszało się z elementami kulturowymi, które
stanowiły trzon zachodniej cywilizacji i zostały wytworzone w świecie „pogańskim",
przez co trudniej jest wyodrębnić i dostrzec istotę cywilizacji zachodniej
oraz to, co stanowi jej czynniki rozkładowe. „Spełnianie się człowieczeństwa
stanowi osnowę cywilizacji zachodniej. (...) geneza indywidualizmu, a następnie
instytucji stanowiących kręgosłup cywilizacji zachodniej — jak wartość
jednostki, jej nieprzedawnione prawo do stanowienia o swoich czynach i autonomiczna za nie odpowiedzialność, liberalizm, demokracja, kapitalizm — są
dziełem wysnutym z genialnego natchnienia i owocem przeogromnej pracy
dziejowej, trwającej tysiące lat. W tym właśnie tkwi zagadkowość
cywilizacji zachodniej. Jest ona wyrazem przerwania zaklętego kręgu
wieczystego wrotu i niezmordowanego marszu po linii, którą określić można
jako wyrąbanie swobody ruchu w ciemnym kręgu opornych żywiołów dla dzielnej i sprawczej jednostki. Czegoś podobnego nie znamy w dziejach. Mit sprawczej
jednostki nigdzie się nie zrodził, nigdzie też nie powstał wielki rozpłomień
mitu" [ 20 ].
Dziś różnice między krainami protestanckimi a katolickimi, choć się utrzymują, to jednak w znacznej mierze zostały
zniwelowane. Z jednej strony wynikało to z upowszechnienia protestanckiej
przedsiębiorczości, z drugiej zaś z podupadania ducha kapitalizmu na wielu
protestanckich obszarach [Zob. więcej: Religia,
gospodarka, terroryzm]. Jest jednak faktem, że polski Kościół katolicki
jest daleko w tyle za zachodnim (oczywiście w zakresie dostosowywania się do
współczesności i demokracji), i tak jak tkwi jeszcze mentalnie w czasach
przedsoborowych [Więcej o tym pisałem w tekście: Na
ile konkordat polski jest posoborowy?], tak daleki jest od aktywizacji
wiernych, budzenia w nich ducha walki i pracy, głosy takie jak abp Zimonia są
mniejszościowe u hierarchów, którzy częściej przyłączają się
populistycznych lamentów. [Więcej o tym problemie pisałem w tekście Kościół i liberalizm w Polsce]
B) Liberalizm polityczny
Jak powiedziano wyżej, aby budować demokrację liberalną
warunkiem niezbędnym jest aktywizacja i samoorganizacja społeczna. Patologią
przeszłości jest mniemanie, że to państwo winno rozwiązywać najważniejsze
problemy społeczne. Trudno o większe nieporozumienie, jeśli mowa o społeczeństwie
nowoczesnej demokracji. Ustrój w którym ma się budować tę demokrację, a w
którym obywatele nie przestaną w to wierzyć, staje się żałosnym
demokratoidem, który prędzej czy później skazany jest na klęskę. I co
najważniejsze: nie ma czego żałować! Taka demokracja jest bowiem skazana na
wypaczenia, afery, nieefektywność, ogólny bałagan — na czym, jak wiadomo,
najwięcej korzystają spryciarze, którzy obejmują stery demokratoidu.
To, że u nas przez 15 lat przemian nie zdołało się
wykształcić społeczeństwo obywatelskie, jest niemal bezsporne, o czym świadczy
zwłaszcza totalny niemal brak zaangażowania w życie społeczne. Pisze
Ziemkiewicz: „przeciętny Amerykanin poświęca kilka godzin a w tygodniu na
pracę w różnych sąsiedzkich bądź hobbystycznych organizacjach. Jeśli
widzi problem, po pierwsze zbiera się z innymi, których on dotyczy i wspólnie
zastanawiają się nad znalezieniem rady. Polak pierwszą lekcję pobiera w szkole, gdzie chętnych do samorządu nigdy nie ma i trzeba ich wyznaczać. W życiu
dorosłym gotów się zapisać tylko wtedy, jeśli coś będzie z tego miał. Na
żadne rady osiedlowe czy wspólnoty mieszkańców nie ma czasu. Unika jak ognia
partii i stowarzyszeń, które wymagałyby od niego poświęcenia chwili uwagi i drobnej składki dobru wspólnemu".
Związek tej kwestii z katolicyzmem staje przed nami wówczas,
kiedy problem polski rozważamy także w perspektywie II Rzeczypospolitej. A tak
czyni Ziemkiewicz. Czytamy więc trzydzieści pięć stron dalej: „Łezka mi
się zakręciła w oku, gdy z jakiejś zawodowej przyczyny (...) musiałem liznąć
odrobinę wiedzy o organizacjach społecznych w przedwojennej Polsce. Boże mój,
wynika z tego, że co drugi Polak wówczas gdzieś należał, a wśród tych z górnej
półki — każdy do kilku stowarzyszeń i organizacji jednocześnie. Jak w Ameryce! Różne towarzystwa gimnastyczne, ziemiańskie, przemysłowe, rolnicze,
edukacyjne, kółka i komitety, stowarzyszenia tego albo tamtego, robotnicze
uniwersytety, spółdzielnie, związki, akcja katolicka, ligi na rzecz i przeciwko… Partie polityczne były w tym wszystkim tylko emanacją potężnych,
spontanicznych ruchów społecznych, zakorzeniały się w dziesiątkach i setkach mniejszych i większych organizacji prowadzących w duchu endeckim,
ludowym czy socjalistycznym codzienną, przyziemną, potrzebną prostym ludziom
działalność."
I co się z tym wszystkim stało? Czytamy dalej: „Po pół
wieku socu czyta się o tym, jak o Żelaznym Wilku — wszystko zostało
zniszczone, zdeptane, rozpędzone, a ludziska pozaganiani każdy do swojej
zagrody, w której siedzi, szczerząc nieufnie kły na wszystkich dookoła i usiłuje
się nie wychylić, bo jak się kończy wychylanie, wiadomo. Problem nie na tym
polega, że całą tę infrastrukturę, która zamieszkujących pewien obszar i używających tej samej mowy tubylców przemienia w społeczeństwo, tak
brutalnie komuniści zniszczyli, ale na tym, iż wcale ona nie odrasta. Bo
wydaje się nikomu niepotrzebna. Kto, poza garstką nawiedzonych, działa dziś
społecznie? (...) Polactwoprzez pół
wieku było brutalnie karane za każdy przejaw społecznego instynktu, za
solidarność, współpracę, inicjatywę — a nagradzane za barani posłuch i bierność (...) ludzie poddani całkowitej kontroli, ubezwłasnowolnieniu i dyktatowi popadali po prostu w apatię i przestawali dbać o cokolwiek (...) Wódka i totalny zwis — to były dwie rzeczy najbardziej w socjalistycznym pejzażu
rzucające się w oczy, i sądząc po różnych relacjach i opracowaniach, było
tak w każdym kraju dotknięty tą zarazą. Nikomu nie zależało na niczym.
Przewróciło się, niech leży. Nie moje."
Można się zgodzić z tym, że aktywność społeczna
obywateli była w II RP większa niż obecnie, ale z pewnością nie było tak
kolorowo (czyt. różnorodnie, bogato) jak przedstawia to Ziemkiewicz, którego
powierzchowność jest rozgrzeszona przez owo „liźnięcie". Otóż ten duży
ruch w pewnej jedynie — mniejszej zresztą — części był wyrazem społecznych
procesów o których tutaj mowa: tendencji do samoorganizowania się celem rozwiązywania
wspólnych problemów i realizowania wspólnych aspiracji i zainteresowań. W największej części był to projekt kościelny zapewnienia sobie wpływu na życie
społeczne i polityczne. W dużym zakresie nie było to więc żadne
samoorganizowanie się społeczeństwa, lecz organizowanie tegoż przez Kościół.
Otóż Kościół bezpośrednio lub pośrednio tworzył mnóstwo
różnych zrzeszeń, w których miał formalną lub faktyczną władzę i wpływy,
celem formowania posłusznego i karnego wiernego — we wszystkich stadiach jego
życia. Były więc odpowiednie organizacje dla dzieci, młodzieży, dorosłych,
starych, panien, kawalerów, kobiet, mężczyzn, robotników itd., itd. — dla
każdego parafianina była dodatkowo organizacja katolicka, w której miał być
systematyczniej i silniej kształtowany. Później jeszcze tę strukturę i jednolitość udoskonalono w ramach Akcji Katolickiej, która nie była żadnym
stowarzyszeniem, jak sugeruje wypowiedź Ziemkiewicza, lecz organizacją kościelną, w której władze zajmowali duchowni z mianowania kościelnego. Ta organizacja
miała na celu integrowanie wszystkich innych organizacji katolickich i kościelnych.
Miała pełnić rolę koordynatora katolickiego ruchu społecznego. W 1937 r. liczyła ok. 615 tys. członków.
O tym jaka była to samoorganizacja świadczy przykład
jednej z tych katolickich organizacji: Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej. Koło
miejscowe za „protektora" miało z urzędu lokalnego proboszcza. Na szczeblu
diecezji — protektorem był biskup. Na szczeblu zaś krajowym: arcybiskup gnieźnieński.
Poza „protektorami" byli także „patroni", mianowani przez sekretarza
generalnego, którym na ogół był ksiądz de facto delegowany przez
biskupa. Statut był tak skonstruowany, że w skład Rady Naczelnej wchodzili
niemal wyłącznie księża i biskupi. Konkluduje Barycka, za którą to podaję:
"I to się razem nazywa: Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej. Młodzież w tej organizacji — poza wąskim bardzo skrawkiem samodzielności ma jedno główne
zadanie: słuchać i rosnąć na wiernych, posłusznych parafjan".
Wszystko to spełniało z jednej strony rolę kuźni dla
idealnego wiernego (a ten ideał nie odpowiada bynajmniej jednostce samodzielnej i niezależnie myślącej), a z drugiej strony było przez Kościół
wykorzystywane jako środek oddziaływania na decyzje polityczne (poza tym do
wielu innych celów kościelnych). Otóż kiedy się toczyła jakaś debata,
kler angażował swoje zaplecze, przygotowywano im stosowne transparenty,
instruowano za czym lub przeciwko czemu mają krzyczeć, i robiono
przedstawienie, które było następnie ukazywane jako „głos ludu". Czymże
się więc różni flekowany przez Ziemkiewicza „barani posłuch" jakim
tresowali komuniści, do „owczego posłuchu" do którego tresuje Kościół?
Nawet gdyby uznać, że interesy Kościoła są tożsame z interesami społeczeństwa i państwa, to taki sposób działalności społecznej
nie ma nic wspólnego z tym co rozumiemy pod pojęciem społeczeństwa
obywatelskiego. Niestety, interesy Kościoła nie pokrywają się z interesami
społeczeństwa. Na przykład: zasługą Akcji Katolickiej jest to, że do końca
II RP nie było uregulowanego prawa małżeńskiego. Kościołowi bardziej
odpowiadał istniejący ogromny chaos w tym zakresie (różne prawa z dawnych
zaborów), niż regulacja jednolita, która jednak miała być już dostosowana
wedle projektów do aktualnych warunków społecznych.
Oto jak przed wojną problem ten przedstawiała
nauczycielka, Janina Barycka:
"Wychodząc, ze słusznego założenia, że każda
organizacja wychowuje w znacznej części swych członków i kształtuje ich światopogląd,
kler stara się usilnie o to, by opanować kierunek ideowy organizacyj i narzucić
im swoje cele. O ile dana organizacja wytknie sobie cel inny i nie pozwoli sobie
narzucić supremacji kleru, to może być pewna, że chociażby działalność
swą ograniczyła do spraw ściśle gospodarczych lub zawodowych i według
najlepszej swej wiedzy i woli starała się służyć Państwu i społeczeństwu,
nie uniknie intryg i ataków ze strony kleru lub oddanych mu czynników. (...)
Zwalczając namiętnie i utrudniając rozwój wszelkim
organizacjom, które nie chcą poddać się dyrektywom kleru, zabiega równocześnie
kler usilnie o to, by każdą ze swych owieczek umieścić w jednej lub kilku z katolickich organizacyj. Małe więc kilkuletnie dzieciny wpisuje się do
„Dziecięctwa Jezus", lub podobnego towarzystwa, każe im się zbierać
groszowe składki na murzynków, urządza dla nich odpowiednie pogadanki i uroczystości, tworząc w ten sposób kadry przyszłych sodalicyj marjańskich,
różnych stowarzyszeń młodzieży i t. p Dla dorosłych istnieje cała masa zróżnicowanych
organizacyj, więc poza bractwami kościelnemi i sodalicjami, towarzystwa:
„Niewiast Katolickich", „Mężow Katolickich",
„Inteligencji Katolickiej", różnych organizacyj zawodowych,
dobroczynnych i t. d. i t. d. — słowem dla każdego wieku i każdego stanu
znajduje się jakaś organizacja katolicka, która ma zaspokoić naturalne dążenia
danej jednostki do zrzeszania się, wyeksploatować jej zdolności umysłowe,
fizyczne, finansowe, wyzyskać wiedzę i zainteresowania osobiste, a równocześnie
utrzymać ją w ciasnych horyzontach myślowych, jakie dla kleru są
potrzebne."
Uderzająca jest u Ziemkiewicza różnorodność w tym skrótowym
obrazie przedwojennego ruchu „pozarządowego": „towarzystwa gimnastyczne,
ziemiańskie, przemysłowe, rolnicze, edukacyjne, kółka i komitety,
stowarzyszenia tego albo tamtego, robotnicze uniwersytety, spółdzielnie, związki,
akcja katolicka, ligi na rzecz i przeciwko…". Tymczasem gdyby chcieć
przedstawiać obraz tego co tam faktycznie zdominowało życie kraju, to byśmy
zaczęli wymieniać: Akcja Katolicka, Stowarzyszenie Dzieciątka Jezus;
Katolickie Stowarzyszenia Młodzieży; 'róże' modlitewne; Straż Honorowa;
tercjarze; Bractwa Mężów Katolickich, Bractwa Żon Katolickich, Czciciele
Oblicza Pana Jezusa, Arcybractwo Matek, najprzeróżniejsze sodalicje jezuickie,
jak: Sodalicja Młodzieży Męskiej; Sodalicja Inteligencji Męskiej; Sodalicja
Panien z inteligencji; Sodalicja Nauczycielek; Sodalicja nauczycielek ludowych i ochraniarek; Sodalicja Mariańska Uczennic; Sodalicja Studentów; Sodalicja
Mariańskich Akademików; Sodalicja Urzędniczek; Sodalicja Pań Rękodzielniczek
pod wezw. M.B. Wspomożenia Wiernych i Najsłodszego Imienia Jezus; Sodalicja
Mężczyzn Rękodzielników; Sodalicja Pań pracujących w domu, przemyśle i handlu; Sodalicja mężczyzn
pracujących w przemyśle i handlu; o. Pius Przeździecki zorganizował
Sodalicję Pań Mężatek; Sodalicja Mariańska Męska; dalej: Liga Katolicka,
Związek Młodzieży Katolickiej, Towarzystwo św. Wincentego a Paulo, Liga ku
Ochronie Czci, Katolicki Związek Abstynentów, itd., itd., ad infinitum.
Różnorodność tego była nader pozorna: wiele twarzy
parafiańszczyzny i Kościoła katolickiego a nie żadnego boomu polskiego
ruch społecznego. Kiedy za tyloma organizacjami zawsze stoi na końcu jeden i ten sam podmiot, nie jest to żadne społeczeństwo obywatelskie, lecz tworzenie
"państwa w państwie"!
„Jak w Ameryce!" — nic bardziej błędnego! Bo też należy
powiedzieć słówko skąd się wziął tak imponujący ruch społeczny w Ameryce, jaka jest genealogia tego, że społeczeństwo przypomina związek różnorodnych
organizacji społecznych i religijnych. Notabene, w tym zasadza się też wyjaśnienie
fenomenu chrześcijańskości Ameryki: to bardziej więzy ze wspólnotą lokalną,
parafią, każą się Amerykanom tak tłumnie identyfikować z jakąś wspólnotą
chrześcijańską, najsilniejsza jest tam właśnie tożsamość wspólnotowa a nie religijna, zaryzykuję się powiedzieć. Wróćmy jednak do meritum: otóż
według Webera, ta cała ogromna sieć różnych organizacji społecznych,
zrzeszeń i klubów wywodzi się w prostej linii z różnorodności religijnej, a mówiąc mniej elegancko lecz bardziej zrozumiale: wzięło się to z sekciarstwa jakie legło u samych fundamentów tego kraju. „Cechą demokracji
amerykańskiej wyrosłej na gruncie sekt protestanckich było połączenie wewnętrznej
samodzielności jednostki z wytworzeniem spoistych grup społecznych. Tam, gdzie
nie było sekt, nie było umiejętności takiego organizowania się" (Krasnodębski,
s.60). Nie tylko więc silna pozycja Kościoła w społeczeństwie, ale i brak różnorodności
religijnej utrudniają organizowanie się społeczeństwa obywatelskiego.
Dlatego też każdy, kto wzdycha za amerykańskim wzorem działalności społecznej
obywateli, powinien także propagować amerykański model struktury i stosunków
wyznaniowych, ze szczególnym uwzględnieniem znaczenia protestantyzmu.
1 2 Dalej..
Footnotes: [ 1 ] Znamienity przykład: po
potopie szwedzkim, w bitwie pod Mątwami wieńczącej rokosz Lubomirskiego,
„wojska królewskie zderzyły się z wojskami rokoszan z taką zawziętością,
jakiej, wedle świadków epoki, nie okazywały w żadnej z wcześniejszych
bitew z najeźdźcą. Szwedom często dawały 'pardon' — rodakom nie.
Jeńców nie brano, rannym podrzynano gardła" (Ziemkiewicz). [ 2 ] Ziemkiewicz pisze o „wzniosłych frazesach ze społecznej nauki Kościoła".
Jest generalnie obrońcą Kościoła, jak się wydaje, ale zachowuje przy
tym zdrowy sceptycyzm oraz dystans, wspominając np. o „gromadnym
adorowaniu papieża", ma też odwagę nie zgadzać się z papieżem (str.
27). [ 3 ] O czym pisał i mówił
m.in. Leszek Balcerowicz, zob. L. Balcerowicz, Socjalizm, kapitalizm,
transformacja, Warszawa1997; tegoż, Wolność i rozwój. Ekonomia
wolnego rynku, Kraków 1998. [ 4 ] O czym pisał i mówił
m.in. Jacek Kuroń, zob. J. Kuroń, J. Żakowski, Siedmiolatka czyli kto
ukradł Polske?, Wrocław 1997, rozdział: „Wiosna obywateli". [ 5 ] O czym pisała i mówiła
m.in. Maria Szyszkowska, zob. M. Szyszkowska, Spotkania w salonie,
Warszawa 2002. [ 6 ] Doprawdy
trudno zrozumieć racje o. M. Zięby, który pisze: „Pismo święte
nigdzie nie potępia bogactwa jako takiego ! (...) Mamy zresztą nasz "homometr". I jeżeli pomiar serca konkretnego bogacza nie wykaże znieprawień powstałych
podczas zdobywania majątku ani też nadmiernego przywiązania do dóbr
materialnych, to możemy go tylko podziwiać, że uniknął silnych pokus i trudnych życiowych pułapek. I zamiast mu zazdrościć (...), powinniśmy
się cieszyć, że ów człowiek idzie dobrą drogą ku zbawieniu.", a przecież Pismo św. mówi jasno o Bogu, który „bogatych z niczym
odprawia" (Łk 1,53), por. też Łk 16,19-25. [ 7 ] J. Stachniuk, Człowieczeństwo i kultura, Wrocław 1996, s.75. [ 8 ] Biblia jest tutaj
jednoznaczna, zob. Syr 33,25; Ef 6,5-7; Kol 3,22-24; 1 Kor 7,20-22; Tyt
2,9-10; 1 Tym 6,1-2; 1 P 2,18-21 i in. [ 9 ] B.
Russell, Śmiertelnicy i inni, Warszawa 2000, s.114. [ 10 ] Dla jasności dodam, iż
zdaję sobie sprawę, że za kapitalizm taki w większym zakresie
odpowiedzialność ponosi spuścizna PRLu. [ 11 ] "Zwolennicy
republiki są racjonalistami uważając, że rękojmię wolności i szczęścia
stwarza rozum" — zauważają Ławniczak i Masternak-Kubiak. [ 12 ] W cudzysłowie, gdyż
ustroje określane tym mianem, także PRL, często dość daleko odchodziły
od idealnych założeń komunizmu jakie legły u jego podłoża. [ 24 ] Balcerowicz, polemizując ze znaczeniem czynników kulturowych dla rozwoju kapitalizmu, neguje także znaczenie kanfucjanizmu, wskazując, iż stymulował on rozrost biurokracji, nieufność do handlu i prywatnego kapitału. Zob. Wolność i rozwój, s.184. [ 13 ] Z. Krasnodębski, M.
Weber, Warszawa 1999, s.57. [ 14 ] L. Nowak, "Chrześcijaństwo
versus liberalizm", w: Z punktu widzenia humanizmu, pod red.
B. Stanosz, Warszawa 1995, s.94. [ 15 ] M. Weber, Etyka
protestancka a duch kapitalizmu, 1904. [ 16 ] Za który Stachniuk
uznaje okres od połowy XVII w. do połowy XIX w. [ 17 ] J. Stachniuk, Chrześcijaństwo a ludzkość, Wrocław 1997, ss.188-190. [ 18 ] M. Weber, Etyka
protestancka i duch kapitalizmu, za: Krasnodębski, op.cit., s.169. [ 20 ] J. Stachniuk, Człowieczeństwo i kultura, s.131-132. « (Published: 29-09-2004 Last change: 22-07-2005)
All rights reserved. Copyrights belongs to author and/or Racjonalista.pl portal. No part of the content may be copied, reproducted nor use in any form without copyright holder's consent. Any breach of these rights is subject to Polish and international law.page 3648 |
|